Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wracał, obrywał ociosy — wtedy sypały się przekleństwa i bitwa na bicze.
Deszczyk ciągle, mżył i ciemności gęstniały. Brzegiem zagonów, ścieżyną, ubitą tysiącem stóp, dreptały Makuszanki.
Trzewiki zdjęły zaraz przy końcu miasteczka, fartuchami opięły głowy, i szły prędko. Stara gadała z rozkoszą o cudach widzianych, ale jej nikt nie pomagał.
Łucysia i idący za nią Kalenik nie mówili nic. Myślałby ktoś obcy, że się wcale nie znają.
Tak doszły do pierwszych chat, opuściły drogę i poza stodołami, wzdłuż płotów, dążyły do swej chatyny.
Wtedy dopiero Kalenik usta otworzył i streścił swe wrażenia i obserwacye:
— Powiedzieć prawdę — piękniejszego wołu, jak mój hodowaniec, nie było na jarmarku! Ot co!
O tem widocznie myślał całą drogę.
Od podwórza Makuszanek Krasia ich witała przeciągłym rykiem. Kobieta przyśpieszyła kroku, młodzi zwolnili, i oto znaleźli się sami przy płocie.
Łucysia chciała przeskoczyć, ale parobek ją zatrzymał.
— Łucyś, taki gościńca odemnie weź! Na. Podał jej obwarzanek: wzięła w milczeniu,