Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odtąd, choć spokój pozorny wrócił, ster wydarto z rąk starego. Począł się też w robocie opuszczać, w karczmie po całych dniach przesiadywał. Przepijał pieniądze, potem niósł, co porwał w chacie. Kradł u synów, i kradł po wsi, dla arendarza.
Wogóle cała wieś kradła, i nikt tego tak bardzo nie brał do serca. Poszkodowany wetował swą stratę u sąsiada; po tygodniu przechwalano się już z tych czynów bohaterskich. Złapany na gorącym uczynku groził czarami lub podpaleniem, więc go puszczano na swobodę, byle licho zażegnać.
Do sądów udawali się tylko bardzo naiwni, albo pieniacze z profesyi. Sprawy także kończono w tej karczmie, która stała bliżej gminy. Rzadko który złodziej, nowicyusz, lub potulny, otrzymywał bastonadę.
Najgorzej, jak zwykle, psocili pastuchy, Teraz, jesienią, gdy paszy była obfitość, gospodarze nie paśli wołów osobiście i pojedyńczo.
Wypędzano je gromadnie „na doświtki“. Zwykle pastuszki — chłopcy i dziewczęta — zbierali się w jeden tabun, spędzali woły do jednego gospodarza i, czekając świtu, baraszkowali na sianie w odrynie.