Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

targowało go, dotykało, obchodziło ze wszech stron.
Jeden ciągnął go za ogon, drugi po raz setny w zęby zaglądał, a wszyscy ganili na wyścigi.
Sydor, stary ćwik, nie odzywał się ani słowem. Wyczerpawszy swe środki, żydzi przypuszczali szturm.
— Ile?
— Sorok! — lakonicznie mówił Sydor.
— Czego sorok? Złotych?
— Rubli!
— Nu! To u niego złoto w brzuchu! On „kłyszawy“, on sto lat ma, on „tref“. Dam 25. Chcesz — bierz! I wyciągała się obrośnięta, chuda łapa. Ale chłop swojej nie podawał.
— Nu, i kwartę „baryszu“.
— Sorok — i garniec baryszu!
— Żydzi przyskakiwali i odskakiwali, odchodzili i wracali, pluli niby z pogardą, pokazywali pieniądze.
I słychać było wśród targu przyjacielskie odezwy:
— Ny — ty świnia mużyk.
— Ty parszywy niechrzczeńcze!
Sacharko z Tatianą opodal przebierali ceberki i dzieże u bednarza; w wozie już były garnki i dwa żelaza do sochy.