Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/309

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A żeby zamiast stogu dwór, a może gumno którego z tych, co od nich pieniądze brali?..
Ale nie. Wracać daleko — czasu szkoda. Począł ze spodu skubać garście siana, aż uczynił jamę sporą. W nią wetknął owe pakuły, sianem założył i potarł, zapałkę. Nie chybiła tym razem.
Wsunął ją między źdźbła, rozległ się suchy trzask płomienia: ogień ogarnął już jamę.
Kiryk się zerwał, i począł uciekać, tak zgięty, że ledwie nad kępy wystawał, tak szybko, że tylko migał, jak zwierz leśny.
Był już niedaleko płotów, gdy nagle te płoty i chaty i drzewa stanęły wyraźnie jak w słońcu — w czerwonej łunie. Widać było, jak na dłoni, całą równinę, dwór czarny, wieś nizką, drzewa przerzedzone.
A na tle stała ta pochodnia czerwona, góra objęta ogniem, rzucająca wkoło siebie, jak latające obłoczki, wiązki siana — żywa, wściekła.
Wiatr się z tą pochodnią szamotał i jakby jej dawał policzki — to z góry, to z boków kręciły się płomienie, a huczały gniewne.
Teraz i niebo stało się widocznem — szare, chmur szybko pędzących pełne.