Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/308

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zpod ławki wyciągnął sporą garść pakuł, przedtem przygotowanych, lampę na nie wylał, wziął garść zapałek do kieszeni — i jak się zjawił, nieznacznie wyszedł.
Noc była wietrzna i czarna. Na roli, na trawie, bose jego stopy nie czyniły śladów.
Musiał być zdecydowany stanowczo, bo wcale się nie namyślał. Przesadził płot, potem rów graniczny, i wszedł na dworskie łąki. Nie widać go było, ale on instynktownie do ziemi przypadał. Za lada szelestem stawał i nasłuchywał.
Łąki były grzązkie i wodą zalane, on przecie lepszej drogi nie szukał, ani kierunku nie zmieniał.
Wreszcie stóg przed nim zaczerniał.
Obszedł go wkoło, rękami zmierzył, i z dumą do siebie wyszeptał:
— Ten sam: ot trafił sprytnie!
Tedy przy stogu tym przykucnął, i chwilę odpoczywał.
Tak prędko szedł, że mu dech zaparło. Potem blaszaną puszkę zza koszuli wyjął, i papierosa sobie skręcił.
Zapalił jednę zapałkę, zgasła na wichrze, przy drugiej zatlił smrodliwy tytoń. Palił, i różne myśli chodziły mu po głowie.