Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wtedy domowi rzucili się na szkolnika. Bił go ojciec i brat, łajała bratowa i nawet spokojny Kalenik — dzieci drwiły. Kiryk ani się bronił, ani zębów zaciętych nie uchylił. Twarz jego chorobliwie blada, szpetna, wyrażała zapamiętałą mściwość. Nazajutrz wpadł znowu na śmiechy i naigrawania towarzyszy — nie dawano mu nigdzie przejść spokojnie.
Wreszcie drugiego dnia wybuchnął.
— Czekajcie jeszcze, czekajcie! — mruknął. — Nie dali naszym wołom kłapcia trawy: może im siana zbraknąć.
Czekano niedługo. Na trzecią noc, wietrzną i ciemną, Kiryk, jak zwykle, gdy inni się kładli, poszedł niby „na doświtki czekać. W rzeczywistości inny projekt dojrzał mu w głowie.
Około północy Kalenik posłyszał, że ktoś wszedł.
Nie mógł to być nikt inny tylko Kiryk, gdyż chatę zasuwano z wewnątrz, a on miał z sobą klucz, a raczej szczególne narzędzie: żelazko służące do odsuwania drewnianego skobla.
Tak, szkolnik to był.
Poomacku się wśliznął, i jak kot cicho się sprawiał.