Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Często zapomniano mu zanieść obiad na pole; jadł tylko chleb, pił wodę — ale i wtedy nie sarkał, ani głosu nie podnosił.
Było to zwierzę pociągowe — bez żadnych fantazyj i kaprysów.
I tak odrywał się od chaty, a raczej odrywano go od niej — przygotowywano do zmian wielkich. On tego ani widział, ani rozumiał, ani czuł. Jego teraz zajmowała myśl żeniaczki — bo mu pora była — a odbyć to trzeba raz przecie. Pieniędzy wprawdzie szkoda; ale kłopot ten jak chorobę przejść trzeba, bo i ludzie się śmieją z nieżonatego, i opranie nijak, i przecie żonę chociaż wyłajać można za byle co, a i pastuszki do gęsi potrzebne — Sak wyrasta, trzeba dzieci znowu w chacie.
Gadano o jego żeniaczce, ale mu wciąż rajono „wdowicę“. Rajono — aż go wreszcie namówiono na próbę. Poszedł do młócki. Wdowa rada mu była, karmiła, poiła. Posiedział dzień, dwa, trzeciego wieczora do jedzenia się zabierał, gdy drzwi się otwarły — weszła Łucysia. Bardzo blada była i przerażona swym czynem.
— Pochwalony! — rzekła głucho.
— Na wieki! — odparła Sylukowa wesoło: — A co wam trzeba? u mnie wszystkiego dostaniesz! Z ochotą dam, bo mi dobrze — ot —