Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Idź do czorta!
Splunął i uciekł, nawoływania kobiety nie słuchając. Teraz tłum go ogarnął, i począł ze sobą nieść i popychać. Tak mimowoli znalazł się przed wystawą czapnika. Kiryk tam był, Tychon, Czyruk, Klim, Czech, postrojeni, z kaletkami na szyi, w których grosze brzęczały. Mierzyli, targowali, odchodzili po sto razy, i znowu wracali.
Dziewczęta kręciły się opodal przy kramiku z chustami; baby obchodziły, szeroko radząc, wozy bednarzy i garncarzy; gospodarze chodzili od bron do kół kutych — i nic.
Wśród nich żydy i żydówki, rozgorączkowani, zachrypnięci, obłoceni, spotniali.
I znowu Łucysia przewinęła się przed okiem Kalenika. Koguta już nie miała, natomiast garnek czarny i wianek cebuli w fartuchu. Tedy on się do niej zbliżył.
— Dobry dzień!
— Dobre zdrowie! — odparła cicho.
— Szmat dałaś za garnek?
— Dziesiątkę.
— To i wszystko?
— Ale! Matka jeszcze poszła włóczki krasnej wziąć do pasów, taj kanchory i percu, bo coś niedomaga!