Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy ranek wszedł, nie było słońca i deszczyk mżył drobny. Pomimo to, kto żył, stroił się, i wybierał w drogę.
Wozy ciągnęły sznurem, pełne ludzi i towaru; poza stodołami szli piesi.
Za wsią zabielała droga od świt i namitek, napełniła się gwarem tysiąca.
Kalenik dawniej jeździł. Jeszcze zeszłego roku wiózł stryjnę i stryja na wozie ładownym.
Teraz i na tym wozie nie stało mu miejsca: siadła Tatiana z Sydorem, Sacharko na przedzie; jemu kazano wołu prowadzić.
Posłyszawszy to, zaklął — i poszedł.
Sam nie wiedział, po co dążył do miasteczka, ale tak obyczaj kazał. Miał dwa złote w kieszeni, więc szedł.
Napędził go Karpina z Ołenią. Złączyli się tedy, i gawędzili o spotykanem bydle.
Huc ze swą dziewczyną szli po kożuchy. Już ich zapowiedzi wyszły — na podziw całej wsi.
Oprócz tych kożuchów nic im nie trzeba było na gospodarkę.
— Ta sama bodnia, ta sama dzieża! — śmiał się Karpina — nawet garnuszka nie kupimy! ot — do komory ją od matki zabiorę, taj koniec! Tak i ty zrób! — Bacz — Syluczycha jedzie!