Gdyby nie kobiety/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke-Nachalnik
Tytuł Gdyby nie kobiety
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo M. Fruchtmana
Data wyd. 1938
Druk Zakł. Graf. „Record“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

Był to okres wyjątkowo trudny dla ludzi nocy. Najzdolniejsi „pracownicy“ w padali jeden po drugim w ręce policji.
Szczupak i Andrzejczak, który w międzyczasie awansował na aspiranta, nie odpoczywali. Pogromowali świat podziemi bezlitośnie. Wyławiali ich oraz osadzali w więzieniu.
Obławy nie ustawały. Ludzie nocy musieli bardzo często zmieniać meliny. Bali się pozostawać przez jedną noc na tym samym miejscu.
Grubsze ryby zawczasu wyniosły się zagranicę. Każdy szukał bezpiecznej drogi, by nie wpaść w sidła, jakie Szczupak i bardziej niebezpieczny od niego Andrzejczak zastawiali na nich na każdym kroku.
Wśród tych, którzy się wnet znaleźli za kratami, znajdowali się też Bajgełe i „Zimna kokota“. W ostatnie] chwili przed odejściem międzynarodowego pociągu którym mieli się udać zagranicę. Andrzejczak ich zaaresztował. Nawet Józef Zalewacz, któremu się nie śniło, że zamkną go w więzieniu, znalazł się za kratami.
Warszawa i inne większe miasta Polski, gdzie banki i wielkie przedsiębiorstwa przechowywały swe skarby w ogniotrwałych kasach, odetchnęły z ulgą. Wszyscy byli przekonani, że niebezpieczna banda została unieszkodliwiona i można spać spokojnie.
Termin sensacyjnego procesu bandy zbrodniarzy wyznaczony był na 24 września.
Wszystkie dzienniki opublikowały tę datę wielkimi czcionkami na pierwszej stronie. Wśród ludzi nocy proces ten wywołał większe zainteresowanie niż u „frajerów“. Wyrywali sobie dzienniki z rąk. Wchłaniali każdą wiadomość która miała jakikolwiek związek z procesem.
Ludzie nocy nie próżnowali. Utworzyli komitet, który miał za zadanie zdobyć pieniądze i inne środki potrzebne na obronę towarzyszy.
Przede wszystkim robili przygotowania do odbicia więźniów po drodze, w czasie przeprowadzania ich a więzienia na rozprawę lub odwrotnie. Znaleźli się nawet oddani towarzysze, którzy gotowi byli własnym życiem zaryzykować, byleby wyrwać Staśka Lipę, Anielę i Klawego Janka z rąk policji.
Cały świat podziemi żałował Janka. Każdy z nich wiedział, że Janek nie jest winny zabójstwa policjanta. To było też przyczyną, dlaczego się nim tak interesowano i postanowiono nie dopuścić, by niewinnie zawisł na szubienicy...
Proces Klawego fanka wywołał niejeden zatarg wśród ludzi nocy. Utworzyły się dwa obozy, które zwalczały się nawzajem.
Niektórzy z pośród dawnych kolegów fanka utrzymywali, że sam ponosi winę za to, że znalazł się w wiezieniu. Podzielali stanowisko Staśka Lipy i przyzna wali mu rację, że złodziejowi nie wolno unieszczęśliwiać córki złodzieja.
Inni znów rozumowali inaczej: złodziej nie powinien oddawać swej córki w ręce „frajera“. Ma już ktoś na tym skorzystać, lepiej by skorzystał swój...
Tylko co do jednej rzeczy zgadzali się wszyscy, że przede wszystkim należy ich zwolnić. Dopiero po tem — twierdzili przeciwnicy Janka — postawi się go przed sąd — „dintorię“ i wyznaczy surową karę za uwiedzenie córki złodzieja.
Ten sam komitet, który wziął na siebie piecze nad aresztowanymi: Klawym Jankiem, Staśkiem Lipą i Anielą, postarał się o dwuch najlepszych warszawskich adwokatów, którym powierzył obronę podsądnych. Klawy Janek oskarżony był o zabójstwo policjanta. Nieliczne jednostki tylko wiedziały, kto był prawdziwym mordercą policjanta. Nie wspominano nawet o tym obrońcom. Czekano na telegraficzną decyzję Krygiera w tej sprawie.
Na dzień przed rozpoczęciem procesu nadszedł od Krygiera rozkaz milczenia. I nikt z ludzi nocy nie odważył się postąpić inaczej.
Szczupak tymczasem triumfował, jego stanowisko jako naczelnika urzędu śledczego, było niezachwiane. Z chwilą, gdy udało mu się zlikwidować bandę, nie lękał się nikogo.
Nie wiedział, co go czeka i z której strony przyjdzie nieszczęście.
W przeddzień procesu, gdy siedział w biurze, zajęty przeglądaniem różnych akt, celem przygotowania się do wielkiego procesu — ktoś zapukał gwałtownie do drzwi.
— Proszę! — zawołał komisarz zdenerwowany. Był zły, że przeszkadzają mu o tak późnej porze.
Drzwi otworzyły się i na progu stanął Wołkow.
— Dobry wieczór! Dobry wieczór panie komisarzu!
Szczupak nie wierzył własnym oczom. Przed nim stał Wołkow, ubrany w elegancki mundur komisarza. Uśmiechał się dziwnie. Szczupak przeraził się do tego stopnia, że nie wiedział, co począć ze sobą i co odpowiedzieć.
— Proszę się nie lękać! — odezwał się Wołkow.
— Nie jestem już więcej wariatem.
Wołkow wypowiedział te słowa dziwnym głosem.
— Szczupak odnosił wrażenie, jakgdyby syknęła jadowita żmija, jeszcze większy strach go obleciał.
— Proszę, niech pan spocznie, panie komisarzu. Czym mogę panu służyć? — rzekł drżącym głosem, widząc, że oczy Wołkowa biegają niespokojnie, jak u człowieka nienormalnego.
Wołkow rozparł się wygodnie na krześle. Przez dłuższą chwilę przyglądali się sobie.
— Przyszedłem, by się z tobą rozmówić.
— Proszę bardzo.
Wołkow naraz zerwał się na nogi i z całych sił walnął pięścią w stół:
— Przyszedłem policzyć się z tobą!...
— Ze mną?..
— Tak, z tobą. Tyś mnie kazał zamknąć w domu dla wariatów! Chciałeś mnie się pozbyć! Chciałeś zająć moje miejsce!!...
Kolego Wołkow, co też pan powiada?
— Nie myśl, że postradałem zmysły. Jestem zdrów, rozumiesz?... jestem zdrów! — walił Wołkow pięścią w stół.
— Wierzę panu. Wszak widzę, że jest pan zdrów...
— Wierzysz mi?.. Ale ja tobie nie wierzę!..
Twarz Wołkowa wykrzywiła się nie do poznania. Szczupak uczynił ruch, jak gdyby chciał nacisnąć dzwonek alarmowy na biurku. Wołkow jednak odtrącił jego rękę gwałtownie.
Szczupak zbladł śmiertelnie. W mózgu jego błysnęła myśl.
— Wołkow zbiegł z domu dla wariatów. Jak go się pozbyć? Kto wie, czego chce...
Wołkow nie spuszczał zeń oka.
— Dziwisz się, poco tu przyszedłem? Czego od ciebie chcę... Zaczekaj...
Szczupak utkwił w nim wystraszone, pytające spojrzenie.
— Siadaj! — rozkazał Wołkow.
— Radzę, nie staraj się stąd wydostać. Wszak znasz mnie. Wiesz, że nie zwykłem żartować.
Szczupak odruchowo cofnął się w tył. Wołkow tej chwili był tak nie podobny do siebie, do dawnego Wołkowa.. i wzbudzał w Szczupaku tyle strachu, że poprostu ząb dzwonił mu o ząb; jakgdyby Szczupak nagle dostał febry. Trząsł się w panicznym lęku.
Wołkow zawołał ponownie:
— Siadaj!
Schwycił go za rękę i zmusił do zajęcia miejsca w fotelu.
Szczupak ciężko opadł na fotel i wystraszonymi oczyma wpił się w twarz Wołkowa. Wołkow miał cerę zielonkawo bladą. Oczy jego płonęły dziwnym blaskiem, jak u człowieka, który nie jest odpowiedzialny za swoje czyny. Piana ukazała się w kącikach ust jak u wściekłego psa. W palcach prawej ręki ściskał niewypalone cygaro.
— Czego chcesz ode mnie? — wyjąkał Szczupak z trudem, przekonany, że ma przed sobą szaleńca, zbiegłego z domu wariatów.

Wołkow nie odpowiedział. Tylko na twarzy jego ukazywał się coraz inny grymas, który przejmował Szczupaka zgroza. Wreszcie Wołkow odezwał się:
— Otwórz w tej chwili szufladę twego biurka!.. Ale już!..
— Czego chcesz? Czego szukasz?
— Czyń, co ci każę!.. Dowiesz się!..
— Wołkow, jesteś chory — usiłował Szczupak rozbroić prześladowcę.
— Chory? Kto?... ja?.. Nie! Już nie jestem wariatem!.. No, ruszaj się... Szkoda czasu!
— Powiedz, o co ci chodzi?
— Rób, co ci każe!...
— Mam tam swoje papiery. Poco ci one są potrzebne?
— Zaraz się dowiesz!
— Nie mogę. Są to poufne dokumenty.
— Pokaż je!
— Nie wolno mi tego czynić. Nie jesteś na służbie. Sam kiedyś zajmowałeś odpowiedzialne stanowisko i wiesz, że nie wolno mi zdradzać tajemnic śledztwa...
Szczupak zastanawiał się w duchu, jak się pozbyć nieproszonego gościa. Postanowił otworzyć szufladę, a jednocześnie niepostrzeżenie zaalarmować służbę, by wyprowadzono Wołkowa i przewieziono z powrotem, skąd przybył. Szczupak był przekonany, że Wołkow zbiegł ze szpitala; nie wiedział, że Wołkow już od dwuch tygodni bawi na wolności i że matka jego wyjednała, by na jej odpowiedzialność wypisano go ze szpitala.
Faktycznie stan choroby Wołkowa był daleko poważniejszy, niż na początku. Opętała go mania prześladowcza; stale wydawało mu się, że ścigają go i pragną zdemaskować jego zbrodnie. Szczupaka uważał za za ciekłego wroga; na niego zrzucał wine za wszystkie klęski. Oddawna go nie znosił, ale od czasu, gdy Szczupak zajął jego stanowisko, pałał ku niemu niepohamowaną nienawiścią.
— Otwierasz szufladę, czy nie?
— Uspokój się. przyjacielu. Dla ciebie jestem gotów uczynić wszystko. Proszę bardzo.
Mówiąc to, Szczupak wsunął ręce do kieszeni, jak gdyby chciał stamtąd wyjąć kluczyk. Ale Wołkow schwycił go za ręce, wołając:
— Ja sam wyjmę kluczyk!
Mówiąc to, Wołkow miał na celu dostać się do tylnej kieszeni Szczupaka, by wyjąć rewolwer. W tym samym momencie mózg Szczupaka przebiegła myśl:
— Kto wie, co temu szaleńcowi może przyjść do głowy!... Trzeba się bronić, póki czas.
Błyskawicznym ruchem cofnął się w tył i dobył rewolweru.
— Stój! Nie ruszaj się! Słyszysz?!
— Słyszę — uśmiechnął się Wołkow, posuwając się powoli w stronę przeciwnika.
— Stój, bo strzelam!
Wołkow roześmiał się głośno, po czym szarpnął za guziki munduru i obnażył pierś.
— Proszę, strzelaj! Strzelaj! Czemu stoisz?!
Szczupak nie wiedział, jak postąpić. Strzelać do anormalnego człowieka nie sposób. Nie wiedział jednak, jak się inaczej go pozbyć. Naraz z całych sił rzucił się na Wołkowa.
Walczyli zawzięcie. Wołkow wypróbowanym sposobem schwycił przeciwnika za gardło, dusząc go z całych sił. Obaj tarzali się na podłodze. Szczupak wił się, jak wąż, by się uwolnić z kleszczy. Rozwydrzony i krwiożerczy Wołkow zwyciężył w końcu.
Szczupak opadł bezsilnie na podłogę. Wołkow me wypuszczał ofiary ze swych szponów, aż się upewnił wreszcie, że w róg nie żyje.
Przez dłuższą chwilę Wołkow przyglądał się zamordowanemu. Szatański uśmiech, triumf nasyconej zemsty, odmalował się na jego twarzy. Nadsłuchiwał, czy nikt nie nadchodzi. Nie miał powodu do obawy. Grube mury nie przepuszczały odgłosów walki. Nawet kilkakrotne okrzyki Szczupaka nie przedostały się poprzez ściany. Wszak mury te były specjalnie na ten cel skonstruowane: to, co się działo w tym pokoju, nie mogło wychodzić po za jego ściany.
I teraz ściany te wypełniły swe zadanie. Nikt nie słyszał, co tu zaszło. Zresztą, była późna pora. Biura nie były czynne. Agent, który sprawował dyżur, znajdował się daleko w oficynie i w żaden sposób nie mógł usłyszeć, co się dzieje na czwartym piętrze w narożnym pokoiku na końcu długiego korytarza, gdzie urzędował naczelny komisarz.
Wołkow przyłożył ucho do piersi Szczupaka. Palce wygięły się. niby szpony, gotowe znów schwycić Szczupaka za gardło.
Ofiara jego nie dawała najmniejszej oznaki życia.
Szczupak leżał twarzą zwrócony do sufitu. Oczy wylazły mu z orbit. Z ust sączył się wąski strumyk krwi.
Wołkow przeszukał kieszenie zamordowanego, wyjął klucz i przewertował biurko. W pewnej chwili wzrok jego zatrzymał się na dokumencie, na którym przeczytał swoje nazwisko.
— Mam! — zawołał zadowolony.
Wołkow nie mógł się nadziwić na widok tego, co dojrzał.
„Trud mój nie poszedł na marne“ — pomyślał.
Wołkow nie wierzył własnym oczom. Na dużym arkuszu papieru był zanotowany numer telefonu, z którego on dzwonił niegdyś do Szczupaka; był to numer telefonu Reginy. Znalazł też zanotowane wiele podejrzanych szczegółów o nim. Były to sprawy, o których nawet nie śmiał myśleć, że Szczupak mógłby o nich wiedzieć. Nie wątpił już teraz, że gdyby nie ustąpił z powodu choroby, Szczupak i tak skompromitowałby go i zajął jego stanowisko. Gdyby Szczupak ogłosił zebrane przeciwko niemu dokumenty, czekałyby go długie lata więzienia.
Zasadniczo Wołkow wydawał się być zupełnie normalnym człowiekiem. Umysł jego pracował logicznie. Miał tylko manię na jednym punkcie: panicznie lękał się wiezienia, dokąd sam wysyłał tysiące ludzi — i kompromitacji. Nie miał dość odwagi, by samemu popełnić samobójstwo, chociaż, gdy chodziło o pozbawienie życia innego, nie zastanawiał się zbyt długo..
Podarł na drobne kawałki papiery, które uważał za wskazane zniszczyć. Podarte skrawki ukrył w kieszeni. Nawet dokument, w którym mowa była o Klawym Janku i Krygierze, zniszczył. Fotografię Krygiera, którą znalazł wśród papierów, schował do portfelu. Po dokonaniu skrupulatnej rewizji, Wołkow szykował się do wyjścia. Jeszcze raz przyjrzał się Szczupakowi.. Ułożył go na kanapie, wyprostował, zamknął mu oczy, po czym po myślał w duchu:
Trzech ludzi mam już na sumieniu. Wszyscy, którzy wiedzą o mojej zbrodni, muszą zginąć. Teraz muszę jeszcze ją odszukać.. Ona uczyniła ze mnie łapownika, przestępcę, zbrodniarza.
Miał na myśli „zimną kokotę“.
Nie wiedział, że, „zimna kokota“ oraz Bajgełe już przebywają w więzieniu. Postanowił też odszukać Krygiera i także jego zgładzić, Również tego nie wiedział, że przebywa zagranicą.
Wołkow cichutko otworzył okienko, prowadzące na dach sąsiedniego domu. Uprzednio doprowadził wszystko do porządku, by nikt nie mógł domyśleć się, co zaszło. Nawet kluczyki Szczupaka włożył mu z powrotem do kieszeni.
Wołkow nie chciał wracać tą samą drogą, jaką przyszedł.
Roześmiał się na myśl, że policja nąpróżno będzie się głowiła nad tajemniczą zbrodnią, jaka miała miejsce tej nocy w urzędzie śledczym.
Wydostał się przez okienko i zamknął je za sobą. Powoli, na czworakach, posuwał się po dachach, aż dostał się na strych znanego mu od dawna domu. gdzie w swoim czasie dokonał rewizji.
Bez większych trudności otworzył drzwi, prowadzące na strych i zeszedł d o schodach. Dozorca na widok munduru komisarza policji, schylił się nisko i szybko po biegł, by otworzyć mu drzwi. Nie śmiał nawet spojrzeć w twarz surowemu komisarzowi..
Po wydostaniu się ze szpitala Wołkow nie pokazywał się wcale w domu. Żona jego odetchnęła z ulgą. Miała zapewnioną egzystencję. Pieniędzy jej nie brakło — były to pieniądze, które „Klawy Janek“ zgubił po dokonaniu włamania i rabunku u hrabiny, a które Wołkow zdobył po zamordowaniu policjanta. Mogła żyć w dostatku. Nie zastanawiała się nad tym, skąd mąż zdobył tyle pieniędzy i jakie jest ich pochodzenie.
Wołkow zamieszkał u swej matki, która na skutek nadwątlonego stanu zdrowia przeniosła się na stałe do Warszawy. Wiedziała, że śmierć jej jest bliska. Udało jej się dzięki zabiegom adwokata, wydostać chorego syna ze szpitala, aby mógł czuwać przy jej łożu. Wołkow był jedynym synem i jedynym spadkobiercą jej znacznego majątku. W jaki sposób doszła do tego majątku, tego Wołkow nie wiedział. Matka nigdy nie wspominała mu o tym. Plotki, jakie krążyły o jego matce, a które dos2ły tez do uszu syna, że była kochanką bogatego dziedzica i że on ją tak zabezpieczył, nie obchodziły Wołkowa. Gdy szastał pieniędzmi, tłumaczył się, że to matka daje mu pieniądze. W ten sposób mógł, nie wzbudzane podejrzeń, używać kosztem pieniędzy, które zgubił „Klawy Janek“ a które znalazł za mordowany przez Wołkowa policjant.
Wołkow nie znał swego ojca. Starczyło mu, że ma bogatą matkę.
Młodości nie miał zbyt różowej. Matka oddała go do obcych ludzi na wychowanie i tylko od czasu do czasu odwiedzała go. Od najwcześniejszych lat zdradzał awanturnicze usposobienie. Wychowawca przepowiedział mu jego karierę.
— Z ciebie Wołkow będzie albo międzynarodowy przestępca, albo sławny detektyw.
Spełniło się jedno i drugie. Zgubiły go kobiety. „Zimna kokota“ najbardziej przyczyniła się do jego upadku. Ona go pchnęła do pierwszej zbrodni. Pieniądze, które otrzymywał od matki, nie starczały dla nasycenia jej zachcianek.
Teraz żył Wołkow pod wrażeniem czekającego go wielkiego spadku. Marzył o fantastycznych sumach, które znów pozwolą mu rozpocząć wystawne życie.

Wołkow umiał chodzić koło swych spraw. Nie od stępował od łoża matki, strzegł bacznie, by nikt obcy nie zdobył dla siebie jej serca i fortuny...
Matka jego, kobieta czterdziestokilkuletnia, której los nie poskąpił cierpień — znała dobrze życie. Nie podobał jej się tryb życia syna. Instynktem macierzyńskim wyczuła, że dzieje się z nim coś tajemniczego i że jego choroba ma głębsze przyczyny..
Gdy Wołkow przebywał w towarzystwie matki starał się ukryć przed nią nurtujące go uczucia. Był pogodny, uśmiechnięty. Matka jednak poznała się na tym. Zycie nauczyło ją odróżniać szczery uśmiech od poznanego. Syn przedstawiał dla niej zagadkę.
Licząc się z jego stanem duchowym, nie chciała go rozdrażniać. Z dnia na dzień odkładała szczerą rozmowę z synem. Ale, gdy poczuła, że chwile jej życia są policzone, postanowiła nie zwlekać dłużej.
Po zamordowaniu Szczupaka, udał się do matki.
We dnie Wołkow nie odstępował od jej łoża. Tylko w nocy, gdy zasypiała z bólu, zmęczona i wyczerpana, wykradał się na „polowanie“ jak to sam nazywał.
Gdy tym razem wszedł na palcach do pokoju matki, ujrzał ją siedzącą na łóżku. Zaraz przy wejściu utkwiła w nim swe nawpół wygasłe oczy.
— Nie śpisz, mamo? — szepnął Wołkow.
Chora kobieta nie odpowiedziała, obserwując go bacznie nadal. Wołkow mienił się barwami pod wpływem jej przenikliwego wzroku. Dreszcz przeszedł po jego ciele. Nigdy matka nie przenikała go tak na wskroś. Odnosił wrażenie, jakgdyby obserwował go umarły z zaświatów i chciał go zabrać do grobu.
— Mamo, co się stało?
— Ze mną, nic.
— I ze mną nic, mamo.
— Gdzie byłeś?
— W domu.
— Kłamiesz.
Ależ mamo.. ja nie kłamię.
— Zbliż się do mnie.. — odezwała się matka surowym głosem.
Wołkow podszedł do matki, siląc się na uśmiech.
— Mamo, co ci jest? Tak dziwnie wyglądasz!.. Może wezwać doktora...
— Przyjrzyj się raczej sobie, jak ty wyglądasz.
— Ja?..
— Tak, ty. Wyznaj mi natychmiast, gdzieś był, a kim się zmagałeś!..
Wołkow zbladł jak chusta. W oczach jego zabłysły złe ogniki.
Masz gorączkę, mamo!..
— Nie synku.
— Co ci przychodzi na myśl, mateczko.. Z nikim nie walczyłem.
— Przejrzyj się w lustrze.
Wołkow podszedł do lustra. Przez dłuższą chwilę przyglądał się sobie, jakgdyby siebie nie poznawał. Z przerażeniem stwierdził, że ma na sobie podarty mun ciur, a lewe ucho pokryte jest skrzepłą krwią.
Matka nie zdejmowała zeń oka, jakgdyby stała się odrazu mocniejsza, zdrowsza. Głos jej odzyskał dawny, metaliczny dźwięk. Wyprostowała się na łóżku.
— No i co, synku, miałam rację?
— Mamo, to głupstwo...
— Może znów urządziłeś żonie awanturę?
— Tak.. Ona zaczęła..
— Biłeś ją?
— Trochę. Rzuciła się na mnie pazurami... Nie mogę z nią dłużej żyć. Nie mogę — powtórzył i podniósł na matkę oczy, by się przekonać, czy mu wierzy.
— A dzieci? — Dzieci.. Dzieci zabiorę do siebie. Zabezpieczę je. — dodał z pewnością w głosie, przekonany, że fortel się udał.
Oboje przyglądali się sobie.
— Usiądź synku, tu, bliżej mnie...
Wołkow usiadł, poprawiwszy uprzednio matce poduszki pod głową. Ręce jego mimowolnie dotknęły grubego portfelu.
— Sprawdź, czy służąca śpi — rozkazała matka.
— Śpi.
— Zamknij drzwi na klucz.
— Poco?
— Pragnę się z tobą rozmówić przed śmiercią. Chcę, by nikt nas nie słyszał.
— Ze mną?
— Tak, synku. Mam wrażenie, że mamy sobie wiele do opowiedzenia.
— Proszę bardzo — usiadł Wołkow przy łożu matki. Pomyślał zadowolony: „Pragnie mi przekazać swój majątek“.
— Czy nie masz mi nic do powiedzenia, synu? — gładziła go matka po głowie.
— Ja, nie, mateńko. Wiesz wszystko o mnie.
— Wszystko?...
— Tak, mamo.
— Nie, dziecko moje. Nie jesteś szczery wobec mnie, jak dawniej. Nie poznaję ciebie.
— Co ci przychodzi na myśl? Dziwi mnie twój ton, mateczko.
— Jestem twoją matką. Przede mną możesz wyznać wszystko. Ciąży ci coś na sumieniu?..
— Na sumieniu? — skrzywił się Wołkow.
— Tak synku. Ja, twoja matka, dojrzałam w tobie to, czego nie może spostrzec kto inny. Nie poznaję ciebie.
— Cóż zauważyłaś takiego, mamo?... Chyba masz gorączkę. Zawezwę lekarza.
— Już mnie żaden lekarz na świecie nie pomoże. Czuje, że chwile mego życia są policzone. Ale ty jesteś młody, musisz żyć!
— Czyż nie żyję, mamo — silił się Wołkow na uśmiech. — Czyż nie jesteś ze mnie zadowolona. Sam, o własnych siłach doszedłem do wysokiego stanowiska. Wkrótce odzyskam urząd. Lekarze twierdzą, że wracam do zdrowia...
— Lekarze wiedzą jedno, a ja co innego. Choroba nie spadła na ciebie bez powodu. Popełniłeś zapewne coś takiego, co dręczy twoje sumienie.
Wołkow poruszył się niespokojnie na krześle. Matka zauważyła jego ruch.
— Od czasu twego awansu zauważyłam, żeś się bardzo zdemoralizował, jesteś innym człowiekiem. Wyznaj matce, co ci ciąży na sercu — powiedz, dziecko moje. — I ja opowiem ci wszystko o sobie.
— Nie mam nie do opowiedzenia! — zawołał Wołkow energicznie — Nie wiem, mamo, czego chcesz ode mnie... Nie rozumiem ciebie..
Matka utkwiła wzrok w synu i uśmiechnęła się smutnie. Wołkow zaczął ją podejrzewać, że wie coś o jego upadku, ale kilka łez, które stoczyły się z jej nieruchomych oczu po twarzy, powstrzymały go, by nie stracił równowagi i nie rzucił się na nią.
— Dziecko moje, — serce mi mówi, że dzieje się z tobą coś złego. Mam tylko ciebie jednego na świecie. Nie mogę umrzeć spokojnie, aż nie dowiem się wszystkiego. Słyszysz, pragnę wiedzieć wszystko!
— Mamo! Daj mi spokój. — Jestem przekonany, że mówisz to wszystko pod wpływem gorączki. Może podać termometr?
— Nie, synku, dziękuję. Nie chcesz pomówić szczerze z twoją maka. Niechaj i tak będzie. Zbliż się do mnie, chcę ci coś ważnego zaufać, — coś w sprawie rodzinnej.
Wołkow przysunął się bliżej. Czuł zapach lekarstw z ust matki. Myśl, że chce z nim pomówić o spadku, przykuwała go do miejsca, inaczej uciekłby stąd jaknajdalej, a wrócił dopiero wówczas, gdy byłoby już po wszystkim...
Wołkow poczuł żal do matki. Teraz zdał sobie sprawę, że wychowanie, jakie mu dali obcy, źli ludzie wyrobiło w nim tę zaciętość i upór. Miał urazę do matki, że powierzyła go w obce ręce, którzy myśleli tylko o tym, by z pieniędzy, które otrzymywali na jego wykształcenie, jaknajmniej wydać na niego, a jaknajwięcej zostawić dla siebie. Wyrzucał jej w duchu, że nie interesowała się nim przez jego całe dziecięctwo, a teraz, gdy jest dojrzałym mężczyzną, ojcem dzieci, żąda od niego szczerych wyznań.
Nie mógł jej darować, że skazała go na los bękarta. Wołkow nigdy nie znał swego ojca. Świadomość, że nosi panieńskie nazwisko matki wyprowadziła go z równowagi i często spędzała sen z powiek. Matka była dlań przez cale życie zagadką. Gdyby nie wielki spadek, na który liczył, jako jedyny syn, wstydziłby się nawet przyznać do tego, że ona jest jego matką..
Umierająca matka wyczuła myśli syna i chciała się przed mim usprawiedliwić. Chciała mu wyjaśnić, wyznać wszystko... Niech wie, że matka jego nie była winna.. Chciała umrzeć z czystym sumieniem, wytłumaczyć się w oczach syna.
Nie podejrzewała go o popełnienie zbrodni. Nie przypuszczała na chwilę, że syn jej dźwiga na sumieniu ciężkie brodnie. Co do jednego tylko była pewna: że syn jej jest zakochany, nieszczęśliwie zakochany..
Chora kobieta wiedziała co to jest nieszczęśliwa miłość, szczególnie, gdy się ma żonę i dzieci. Dlatego postanowiła rozmówić się z nim, udzielić mu kilka praktycznych wskazówek. Nieszczęśliwa miłość jest źródłem jego choroby nerwowej — tłumaczyła sobie w duchu.
— Synku, jesteś zakochany? — zapytała naraz.
Wołkow odetchnął z ulgą.
— Tak mamo.
— W kim?
— W hrabini.
— Co?...
Chora kobieta nie mogła chwycić tchu. Syn podał jej wodę.
— Czegoś się tak przeraziła, mamo?
— I ona ciebie kocha?
— Nie.
— Wybij ją sobie z głowy. Uciekaj od tych ludzi. Pamiętaj synku, uciekaj.
Wołkow był zadowolony, że wie w końcu o co go matka podejrzewa. Nie zdawał sobie tylko sprawy, że słowem „hrabina“ sprawił matce niewysłowiony ból, zadrasnął dawne, niezagojone rany.
— Uspokój się, mamo. Postaram się wyrwać ją ze swego serca, zapomnieć o tej nieszczęśliwej miłości. No wyznaj, coś mi chciała opowiedzieć o sobie.
Przez dłuższa chwilę leżała bez ruchu. Oczy jej utkwione były nieruchomo w jednym punkcie na suficie. Po chwili znów usiadła na łóżku, przysunęła się do syna i zaczęła cichym, słabym głosem:
— Urodziłam się na Polesiu. W małym wiejskim domku. Rodzice moi byli bardzo biedni. Oboje pracowali u bogatego dziedzica, hrabiego, ale to co zarabiali starczyło zaledwie na zaspokojenie głodu.
Tu chora urwała, jakgdyby przypominała sobie wygląd wioski, gdzie przyszła na świat.
— ... Byłam ładną dziewczyną, — ciągnęła matka dalej — hrabia rozkazał rodzicom, by sprowadzili mnie do dworu. Liczyłam wówczas 12 lat...
Głos jej się załamał i naraz zawołała histerycznie:
— Uciekaj od hrabiny, póki czas. Uciekaj! Unikaj przeklętej arystokracji.
Silny atak przerwał jej okrzyk. Wołkow spoglądał z nienawiścią na chora matkę. Zrozumiał, że chce mu opowiedzieć o jego ojcu. Matka wyczuła jego oziębłość i cicho zauważyła:
— To nie moja wina... Rodzice zbili mnie i nakazali czynić wszystko, co mi hrabia rozkaże... Nie rozumiałam jeszcze wówczas, czego chce ode mnie i co mam robić...
Umierająca kobieta zasłoniła twarz rękami, jakgdyby się wstydziła syna, który siedział tu w mundurze policjanta, jako przedstawiciel sprawiedliwości... W tej chwili czuła się zbrodniarką wobec własnego syna, a on, faktyczny przestępca, wyglądał jak uosobienie prawości. — tak dumnym i wyniosłym wzrokiem spoglądał na nieszczęśliwą kobietę...
— A więc jestem bękartem? — zawołał Wołkow siny z oburzenia.
— Bękartem...
— Uspokój się dziecko moje... Pozwól mi skończyć..
Wołkow zapalił cygaro. Zapomniał, że to on jest godnym potępienia zbrodniarzem, a nie jego chora matka, którą ciemni, sponiewierani rodzice zmusili, by została kochanką wyuzdanego arystokraty... Zaciągał się dymem, nie zważając na to, że to szkodzi chorej.
— Nie pal synku.. Duszno mi..
Wołkow z gniewem zmiął w rękach cygaro, a potem podeptał je nogami.
— Chcesz słuchać dalej synku?
— Poco mi to opowiadasz?
— Zaraz synku... Posłuchaj do końca.
Chora odetchnęła ciężko i ciągnęła dalej.
— Czternaście lat liczyłam, gdy wydałam na świat dziecko.. Ślicznego chłopczyka.
Wołkow zerwał się z miejsca.
— Kogo, mnie?...
— Nie synu...
— A więc mam braci, a może też i siostry? — zawołał z ironią w głosie.
— Nie krzycz, dziecko moje. Nie denerwuj się.. Nie masz nikogo więcej..
Wołkow usiadł z powrotem przy łożu matki. W duchu pomyślał:
„Dobrze, że nie mam spólników do spadku. Po takiej matce i z taką przeszłością trzeba przynajmniej skorzystać...“
— Opowiadaj dalej; słucham cię, mamo — zawołał oschłym głosem.
— Tylko nie denerwuj synku... Mogę przerwać opowiadanie, jeżeli cię to męczy?..
— Opowiadaj, jestem ciekaw, gdzie się ten hrabia, mój ojciec, znajduje. Dlaczego nie miałbym nosić jego nazwiska?
— Już dawno nie żyje. Gdy mnie zmusił do uległości, liczył czterdzieści osiem lat. Nie był jednak tak złym człowiekiem, jak wyobrażałam sobie wówczas. Obdarzył hojnie mnie i moich rodziców. Przed śmiercią zapisał mi wielki majątek na Kresach.
Wołkow znów poruszył się na swym miejscu.
— Posiadasz majątek, mateczko? Dlaczegoś mi o tym nigdy nie wspominała?
— Zaraz — synku, wszystko ci opowiem. Sprawdź tylko jeszcze raz, czy służąca śpi. Nie chcę, by nas ktoś podsłuchiwał.
— Śpi, śpi... Mów prędzej — unosił się Wołkow.
Matka spojrzała na syna z wyrzutem, ale po chwili ciągnęła dalej:
— Po zgonie hrabiego, przed dwudziestu kilku laty, znalazłam się sama, niezależna i bogata. Mogłam korzystać z życia — bawić się, ale nigdy nie byłam rozpustną. Marzyłam zawsze o cichym ognisku rodzinnym. Wyjść zamąż jednak nie chciałam. Myślałam tylko o was, moich dzieciach. O tobie i Janku. Później zapadłam na zdrowiu i zupełnie usunęłam się w cień.
— A o jakim to Janku wspomniałaś? — mruknął Wołkow.
— To twój starszy brat, którego wydałam na świat, licząc zaledwie czternaście lat.
— Gdzie jest? Czy żyje?
— O nim chciałam właśnie pomówić z tobą.
Chora kobieta znów się zamyśliła, jakgdyby się zastanawiała, co ma mówić dalej.
— Gdy Janek przyszedł na świat, było to dla wszystkich tajemnicą, bo tak sobie właśnie życzył hrabia. Wyjechaliśmy natychmiast zagranicę. Dziecko oddaliśmy na wychowanie staremu, oddanemu parobkowi. Nikt nie mógł wiedzieć o tym, że to nasze dziecko.
Przed kilkoma miesiącami, gdy się przekonałam, że stan mój jest beznadziejny, postanowiłam zainteresować się losem mego dziecka. Powierzyłam sprawę dwum prywatnym detektywom, którzy ustalili nazwisko wieśniaka, u którego wychowywał się Janek. Wieśniak nazywał się Gawryło a jego żona Marta. Oboje umarli już dawno.
— A Janek? — zapytał Wołkow zaintrygowany.
— Zaraz... Cierpliwości, synu. Postanowiłam cały mój majątek zapisać nieszczęśliwemu synowi, Jankowi. Chciałam w ten sposób wynagrodzić mu smutne dzieciństwo, które spędził w domu biednego chłopa, o chłodzie i głodzie. Ale dopiero teraz wyszło na jaw, że po od byciu służby wojskowej, Janek zginął, jak kamień w wodzie.
Nie wrócił więcej do rodzinnej wioski. Wywiadowcy jednak ustalili o nim wszystko, wszystko — zalała się gorącymi łzami.

Wołkow na początku prawie się nie przysłuchiwał spowiedzi matczynej. Myśli jego krążyły dokoła innej Sprawy. Zastanawiał się nad tym, jak odszukać „Zimną kokotę“ i w jaki sposób ją wytransportować na tamten świat, tak samo — jak Reginę i Szczupaka. Ale ostatnie słowa matki wzbudziły w nim zainteresowanie.
— Co się z nim stało? — Mów mamo! Czy żyje? Wołkow był ciekaw dalszego losu swego brata. Nie chciał mieć spólnika do spadku. Matka wyczuła jego myśli. Serce ścisnęło jej się z bólu.
— Po wyjściu z wojska — ciągnęła chora dalej — kapitan, u którego Janek był ordynansem — wystarał się dlań i pracę w policji. Janek został policjantem w Warszawie.
— Policjantem w Warszawie? — zawołał Wołkow niesamowitym głosem.
— Tak, policjantem — westchnęła ciężko.
— Tylko, że nie długo utrzymał się na tej posadzie. Zginął z ręki bandytów. Słyszałeś zapewne o tym wypadku...
Wołkow naraz schwycił się obiema rekami za głowę, biegnąc po pokoju tam i z powrotem, jak szalony.
— Co się stało, mój synu? Co ci jest?!
— Nic, nic... Mów dalej, mamo.
— Służąca moja miała zostać jego żoną. Ona mi opowiedziała o wszystkim, jak go zdradziecko zamordowali. Biedna dziewczyna po utracie ukochanego nie chce słyszeć o żadnym innym mężczyźnie.
— Opowiadaj o nim — zawołał Wołkow. — Mów!.. — uniósł w powietrze zaciśnięte pięści.
— Co ci jest, synu? — pytała zaniepokojona kobieta.
— Mów! Mów! Nie zwlekaj!
— Już mówię, ale nie denerwuj się kochamy. Rozumiem twój ból. Straciłeś brata...
— Mów! Mów! — wołał Wołkow — chwytając się obiema rękami za gardło, jakgdyby miał zamiar się udusić.
— Uspokój się dziecko moje. Opowiem ci wszystko. Powinieneś wiedzieć w jak smutnych okolicznościach zginał swój brat. Michał padł na posterunku...
— Na posterunku?.. — tłukł Wołkow z rozpaczy głową o ścianę.
— Tak synku. Bądź ostrożny. Porzuć służbę w policji. Człowiek tam zawsze ryzykuje życiem, jest w ciągłym niebezpieczeństwie, gdyż ma do czynienia ze złodziejami, mordercami i bandytami. Michał również zginął z rąk bandytów, zmykających po dokonaniu włamania u pewnej hrabiny.
— Skąd wiesz o tym — zawołał Wołkow nieswoim głosem.
— Skąd wiem? W tych dniach ma się odbyć proces głośnego bandyty „Klawego Janka“. To on ograbił kasę u hrabiny. On zastrzelił mego syna. Chciałabym dożyć do chwili wyroku sądu i dowiedzieć się jaka kara spotka zabójcę mego dziecka.
Wołkow stal oparty o ścianę, spoglądając tępym wzrokiem na matkę, jakgdyby jej wcale nie dostrzegał. Usta jego szeptały coś w cichości..
— Co ci jest, synu mój! Umarli nie wracają!... Przepadło...
— Ha — ha! — roześmiał się Wołkow dziwnie i zbliżył się do matki, krzycząc jej niemal do ucha:
— Michał był twoim synem. Policjant moim bratem. Klawy Janek. Hrabina. W nocy na posterunku. Ha.. ha.. — śmiał się coraz głośniej.
— Ciszej, na litość boską. Służąca się zbudzi. Opanuj się, synu. — Biada mi, poco ci o tym opowiedziałam? Nie wiedziałam, że to tak wpłynie na ciebie..
Naraz chwycił Wołkow matkę za gardło. Ale w tejże chwili odzyskał świadomość i ją puścił.
— Wszystko przez ciebie!.. Przez ciebie.. Tłukł znów głową o ścianę
— Dziecko moje, cóż zawiniłam?
— Tylko ty!.. Ty!.. Nikt inny!..
Chora kobieta nie wątpiła już, że syn jej dostał ataku, które ostatnimi czasy powtarzały się coraz częściej. Z trudem wyszła z łóżka, aby go uspokoić.
— Dziecko moje.. najdroższe.. co ci jest?
Wołkow odskoczył od niej.
— Nie zbliżaj się do mnie! Matka zwróciła się w stronę drzwi, aby zbudzić służącą. Wołkow zastąpił jej drogę.
— Nie budź się, powiadam. Połóż się...
Matka wystraszona ułożyła się z powrotem na łóżku, Wołkow zaszył się w kąt; zasłonił sobie twarz rękami, wołając przeraźliwie:
— Widzę ich!.. Idą! Idą! Mamo! Mamo! Michał! Michał!..
— Dziecko moje, dziecko moje, — rozpaczała chora matka, nie wiedząc co począć ze sobą i z synem.
Naraz otworzyły się drzwi. Służąca wystraszona, potargana, nawpół naga, ukazała się na progu.
— Zadzwoń na lekarza. Syn dostał ataku — rozkazała chora.
— Nie trzeba doktora, nie! Zadzwońcie na policję. Szczupak! Szczupak!.. Słyszysz!?
— Proszę panią, co mam robić.. — wołała służąca.
— Chcesz wiedzieć, co masz robić? — roześmiał się Wołkow. — Zaraz! Wszystko ci wyjaśnię. Zbliż się do mnie..
Służąca przerażona, zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Matka powoli zaczęła się posuwać w stronę telefonu, by wezwać pogotowie.
— Nie ruszaj się z miejsca! — zagroził matce pięścią. — Oddaj twój portfel z pieniędzmi, który ukrywasz pod poduszką. Oddaj. Chcę się podzielić z Michałem...? Z moim bratem!..
Nie ruszał się jednak z miejsca. Wyciągnął ręce przed siebie, jak człowiek, który chce się rzucić na kogoś i boi się jednocześnie stracić równowagę. Chwiał się na nogach; na ustach wystąpiła piana. Tępym wzrokiem wpatrzony był w sufit.
Matka z przerażenia osunęła się na najbliżej stojące krzesło. Przyglądała się niesamowitemu wyrazowi syna. Była śmiertelnie blada. Drżała, jak w febrze. Wiedziała, że musi coś przedsięwziąć. Zbliżyła się do Wołkowa chwiejnym krokiem.
— Synku, co ci jest? Lękam się o ciebie.. To ja, twoja matka..
Rozpłakała się. Służąca, która lekko uchyliła drzwi, by zajrzeć, co się dzieje wybuchnęła histerycznym płaczem.
— Milczeć! — cisnął Wołkow szklanką o drzwi.
— Bo was tu.. Ha — ha! Boicie się mnie, co? Myślicie, że oszalałem!?..
— Synku! Synku! Zlituj się nad twoją matką.. — drżała chora ze zdenerwowania.
— Oni idą!.. Michał, Regina, Szczupak!.. Czekajcie! Idę z wami!.. — wołał Wołkow w przystępie ataku szału.
Wołkow podbiegł do drzwi i szarpnął je do siebie z taką siłą, że służąca, która stała oparta o drzwi wpadła do pokoju. Jednym skokiem Wołkow znalazł się na ulicy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.