Głowa swoje a serce swoje/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Głowa swoje a serce swoje
Pochodzenie Nowelle
Wydawca J. K. Żupański & K. J. Heumann
Data wyd. 1887
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

W czasie, kiedy Kazimierz w jarzynowym ogrodzie zabawiał się z Zosią, Jadwiga z Bolesławem płynęli łódką po stawie. On wiosłował stojąc, a ona, usiadłszy na drugim końcu łodzi na ławeczce, przypatrywała mu się w milczeniu i podziwiała jego zręczność w kierowaniu,atletyczną budowę ramion i całej postaci, która jej przypominała mitologiczne figury Rafaela, znane jej ze sztychów. Obserwując go, myślała sobie, jaka to szkoda, że w tych potężnych kształtach, nie mieszka równie potężny duch, któryby je ożywiał i uszlachetniał.
Łódź mknęła szybko po zwierciadlanej powierzchni, wiosło łamało tafle wód w faliste kręgi, po których skakały złote blaski słońca. W powietrzu był spokój i przyjemne ciepło, w całej przyrodzie jakaś leniwa senność i rozmarzenie, które i jej się także udzielało i czyniło ją dziwnie pobłażliwą i łagodną. Czuła, że w tej, chwili trudnoby jej było gniewać się na kogokolwiek, że nawet urazę gotowaby była przebaczyć i zapomnieć. Łódź zanurzała się w cienie drzew i zarośli, które otaczały prawy brzeg stawu, to znowu wypływała na jasność słoneczną, pod błękitne sklepienie nieba, które odbijało się w wodzie wraz z temi białawemi obłoczkami, co jak delikatna pajęczyna rozsnuły się po lazurze. Na tem tle błękitu i zieleni pięknie rysowała się okazała postać wioślarza, jakby gotowy model dla malarza.
Kiedy opłynęli tak kilka razy staw wokoło, Jadwiga pierwsza przerwała milczenie i odezwała się:
— Dla czego jesteś dziś tak milczącym kuzynku? Przestań wiosłować, puść łódkę na wolę fali, usiądź, odpocznij i mów co.
— Kiedy boję się palnąć jakie głupstwo. Ty, taka mądra, że ja, doprawdy, nie wiem, o czem z tobą mówić.
— Dziecinny jesteś.
— Jak Boga kocham, tak ja przy tobie formalnie boję się odezwać. Przecież przy innych pannach to jestem taki wygadany; mówią nawet, że dowcipny, a jak ty na mnie patrzysz, to ani rusz.
— No, to nie będę patrzeć — rzekła z pobłażliwym uśmiechem, a zarazem pewnem zadowoleniem, bo jej pochlebiało, że takie imponujace wrażenie robiła na swym kuzynie.
— E! ty żartujesz sobie, a ja dalibóg, gryzę się tem. Nieraz. jak sam jestem, to mi tyle ładnych myśli chodzi po głowie, które chciałbym ci wypowiedzieć, a jak stanę przed tobą, to ani be, ani me, formalnie głupieję.
— Ale dla czego? dla czego?
— A czy ja wiem? Zaraz mi przychodzi na myśl: cóż ja jej nowego mogę powiedzieć, kiedy ona tyle książek czytała — i to mi zatyka usta.
— Jeżeli tylko o to idzie, to czytaj i ty, któż ci broni?
— E! ja nie do tego. Żeby to przeczytać jednę lub dwie książki i można być z tego mądrym, tobym się tam jeszcze odważył; ale jak raz zobaczyłem w bibliotece krakowskiej tyle pokojów zapełnionych książkami, to mnie odeszła ochota.
— Nie potrzeba przecież żebyś całe biblioteki pochłaniał, można zrobić wybór i poznać przynajmniej najpotrzebniejsze.
— A do czegożby mi to było potrzebnem? Profesorem przecież nie będę.
— No, ale dla własnej przyjemności.
— He! he! cóż to kuzynka żartuje sobie ze mnie?
— Dla czego?
— A no, prawda, bo cóż to za przyjemność, to tylko nudy śmiertelne. I gdyby to jeszcze człowiek z tego mógł być lepszym, albo bogatszym, to nie mówię.
— Właśnie wykształcenie do tego prowadzi.
— Albo to prawda? Mało ja to widziałem mądrych ludzi w dziurawych butach i z wytartemi łokciami. Nie daleko szukać — jeden z profesorów moich siedzi u mnie teraz na łaskawym chlebie.
— To wyjątek.
— Pokazałbym kuzynce na kopy takich wyjątkowych biedaków. A po kryminałach mało to siedzi oszustów, rzezimieszków, którzy szkoły pokończyli. A widzi kuzynka. Jak człowiek ma być dobrym — to i bez książki będzie, a kto dyabła wart....
— Fe! co ty mówisz — odezwała się, karcąc go za to szorstkie wyrażenie.
— Daruj mi, kuzynko. Widzisz, ja taki, co myślę, to mówię, a nie umiem słów dobierać.Żyje się z chamami, to człowiek zordynarniał trochę, żebym tak częściej przebywał z tobą, tobym się trochę wypolerował.
Jadwiga uśmiechnęła się na to naiwne wyznanie. Z pewnem zainteresowaniem przysłuchiwała się gadaninie tego Herkulesa z duszą prostaka, który mimo olbrzymiej siły fizycznej, jak dzieciak znajdował się w obecniej. Doznawała tego uczucia, jakby jakieś ogromne zwierzę kładło się pokornie u jej nóg i lizało jej ręce. Pochlebiała jej ta uległość i dla tego była pobłażliwą dla jego rubaszności, znajdowała nawet pewną przyjemność w jego towarzystwie.
— Więc ty nigdy nic nie czytujesz? spytała go po chwili, wyciągając na dalszą rozmowę
— Czytać, czytuję; to kalendarz, to powieść jaką, co mi wpadnie pod rękę, no i gazety — te codzień prawie, bo przecież trzeba wiedzieć, co się dziejew świecie, żeby człowiek miał o czem pogadać z ludźmi, ale to przecież czytaniem nazywać nie można. Prawda?
— Zapewne.
— Zresztą, ja od maleńkiego nie miałem ochoty do książek. Dla tego też ojciec, jak dostałem w trzeciej klasie trójkę, zerznął mi skórę i obrócił na gospodarza.
— Ale gdyby tak kto zachęcił cię do tego, poprosił.
— He! he! a cóżby komu na tem zależało?
— No, jakby tak kto się taki znalazł?
— E! nie znam takiego?
— Naprzykład, ja.
— Kuzynka? — spytał, topiąc w nią zdziwione oczy. — A cóżby kuzynce z tego przyszło?
— Gdyby mi też szło o to, żeby zrobić z ciebie człowieka wykształconego i gdybym prosiła cię, żebyś się wziął do tego? Cóż?
— Ba, to znowu inna rzecz. Dla kuzynki tobym ja Bóg wie co zrobił. Żeby mi kuzynka powiedziała naprzykład, skocz w wodę, to jak Boga kocham, anibym się chwilki nie namyślał, tylko buch do wody i zostałbym tam tak długo, dopókibyś nie kazała wyjść choćbym się miał utopić. Jak mnie żywego widzisz.
Mówił to z taką serdecznością, tak przy tem zapłonęły młodzieńczym blaskiem jego oczy, że Jadwiga, unikając jego wzroku, pochyliła zarumienioną twarz ku wodzie i zdawała się mocno zajętą obserwowaniem, jak powierzchnia wody wzdymała się i marszczyła około jej ręki zanurzonej, lub rozpryskiwała się z szelestem między palcami. Milczenie jej ośmielało go i mówił dalej:
— Bo ty nie wiesz, kuzynko, jaką masz władzę nademną. Ja sam nie wiedziałem, dopókim się nie przekonał. Ot, nie dalej jak wczoraj, szelma Antek zachwacił mi klacz. Wpadłem w taką pasyę, żebym go był stłukł na kwaśne jabłko.Wtem kuzynka wyszłaś przed ganek i spojrzałaś ku stajniom, gdzieśmy stali, mnie odrazu gniew się gdzieś podział, zmiękłem tak, że możnaby mnie było jak majowe masło smarować po chlebie — i Antkowi się upiekło. Tego jeszcze nie dokazała żadna panna ze mną, jak Boga kocham.
— Wracajmy już do brzegu — odezwała się nagle Jadwiga, nie patrząc na niego.
— Kuzynka znudziłaś się ze mną. Wiedziałem, że się tem skończy.
Nie odpowiedziała mu nic i skoro tylko łódka dotknęła brzegu, wyskoczyła z niej tak szybko, że nie miał nawet czasu podać Jej ręki do wyjścia i pobiegła przez ogród do domu, jakby ją kto gonił.
Odtąd już nie proponowała nigdy kuzynkowi, aby ją woził po stawie, unikała nawet zejścia się z nim sam na sam. Ale i z Kazimierzem nie schodziła się już tak często jak dawniej, w grabowej altanie. Natomiast z wielkim zapałem zabrała się do muzyki, którą była zaniedbała dla nauk.
Grywała teraz po kilka godzin dziennie i to sama dla siebie, przy zamkniętych drzwiach, odosobnienie, bowiem sprawiało jej przyjemność, i stało się potrzebą.
Fortepian jednak, oddawna nie strojony, był okropnym do grania. Kilka klawiszów już całkiem nie odpowiadało, struny, pospuszczane od wilgoci, brzęczały niemiłosiernie, więc Jadwiga jednego dnia podczas obiadu prosiła ojca, aby posłał po stroiciela. Ale pan Kajetan mimo słabości dla córki, wymówił się, że teraz żniwa, konie zajęte, że stroiciela niewiadomo gdzie szukać, bo w lecie jeździ od domu do domu radził poczekać do jesieni.
Rada nie rada, musiała się zgodzić na to.
Aż tu naraz jednego dnia stroiciel zjawia się we dworze, jak na zawołanie. Myślano, że to przypadek, bo i stroiciel tak utrzymywał i byłoby się z pewnością nie wydało, kto właściwie go sprowadził, gdyby nie to, że w tym czasie kasztanek mocno rozchorował się i do tego okulał. Jak pan Kajetan zaczął besztać stajennego za niedbałość, jak zaczął z niego ciągnąć śledztwo, wypytywać się o powód tak nagłej choroby ulubionego bieguna, tak pokazało się, że to pan Bolesław zmordował kasztanka, przegalopowawszy się na nim jednej nocy do miasteczka i z powrotem, Co znaczyło blizko dziesięć mil. Dostał za to, rozumie się, porządne pater noster od pana Kajetana, nie tylko za kasztanka, ale i za to, że tak swojego zdrowia nie szanuje.
— Toż to i koń mógł paść i ten szaleniec mógł dostać zapalenia płuc z takiej waryackiej jazdy — mówił przed kobietami.
Pani Kajetanowa broniła i usprawiedliwiała zapaleńca przed mężem, Jadwiga nic się nie odezwała, ale była dziwnie wzruszoną tym dowodem przywiązania kuzynka, który na jedno jej słowo poleciał na złamanie karku, narażając życie swoje dla dogodzenia jej fantazyi. Było coś rycerskiego, coś niezwykłego w tym czynie i J ad wiga w d uszy m usiała przyznać, że pan Kazimierz nie zdobyłby się nigdy na coś podobnego. Porównanie tych dwóch młodzieńców wyszło tym razem na korzyść kuzynka.
— Jaki on dobry, jaki poczciwy, jak oddany mi całkiem, a do tego jaki odważny i nieśmiały zarazem — mówiła sobie i dużo, dużo podobnych przymiotów odkrywała w kuzynku.
Mimo to, nie zmieniła swego postępowania względem niego i obojętność swoją posunęła tak dalece, że mu nawet nie podziękowała za przysługę, jaką jej zrobił. Unikała go jeszcze więcej niż dawniej i całe prawie dnie spędzała przy fortepianie. Chciała brzękiem tego instrumentu zgłuszyć w sobie to uczucie, którego jeszcze nie rozumiała i nazwać się bała właściwem imieniem a.które wzmagało się w niej coraz bardziej i ogarniało jak płomień. W pracy chciała szukać zapomnienia.
Ale i Kazimierz od jakiegoś czasu stał się nadzwyczaj pilnym. Tyle tylko wychodził ze swego mieszkania, co na obiad lub na herbatę, nawet lekcye z Adasiem odbywał w swoim pokoju, a po ukończeniu lekcyi zabierał się do nauki i siedział przy niej kamieniem od rana do nocy, często na wet do bardzo późnej nocy.
Bywała nieraz noc taka cudna, pełna blasków księżycowych, srebrzystej mgły na polach, tajemniczych cieniów w ogrodzie, a on ani spojrzał na te uroki, ani zbliży się do okna odetchnąć świeżem powietrzem po dziennym upale, tylko siedzi przy żółtem świetle lampy i czyta — a czyta bez przerwy.
Nieraz Zosia próbowała wyciągnąć go różnemi fortelami: to podchodziła pod otwarte okno i wesołem chichotaniem zdradzała obecność swoją, to rzucała mu róże do pokoju, to pukała co drzwi, zmyślając na prędcę jaki pilny interes: ale na wszystkie zaczepki Kazimierz był nieczułym; a czasem nawet niegrzecznym. Było to jednego pięknego dnia po południu, towarzystwo całe wybrało się do żeńców pod lasem.Zosia widząc, że Kazimierz nie idzie, wróciła się od bramy po niego i pobiegłszy pod okno, zawołała zalotnym słodziutkim głosem:
— Panie Kazimierzu, my idziemy na spacer, a pan? To grzech doprawdy siedzieć nad temi obrzydliwemi książkami w taki piękny dzień.Jeszcze się pan dosyć naczytasz w nocy. No, idziesz pan?
Nie mogąc się doczekać odpowiedzi, pobiegła ku drzwiom i zapukawszy odezwała się znowu:
— Panie Kazimierzu, czy pan śpi? Pa-nie Ka-zi-mie-rzu!
Tego natręctwa było już nadto Kazimierzowi, który umyślnie się nie odzywał, aby się jej pozbyć. Teraz, widząc, że to nie wystarczy, zerwał się zniecierpliwiony i, zbliżywszy się do drzwi, rzekł ze źle ukrywaną irytacyą:
— Moja panno Zofio, proszę mię zostawić w spokoju. Państwo możecie bawić się w spacery, bo nie macie nic innego do roboty; ale ja muszę pracować.
To rzekłszy, zamknął drzwi i wrócił do biurka. W sionce przed drzwiami zrobiło się cicho, widocznie odeszła nie powiedziawszy nic.Kazimierz teraz dopiero spostrzegł się, że był zanadto niegrzecznym i żal mu się zrobiło Zosi. Chciał ją przeprosić i wybiegł za nią na podwórze; ale już jéj tam nie było. Miał ochotę iść za nią za bramę, zrobił już nawet kilkanaście kroków, ale się powstrzymał, gdy sobie przypomniał, coby Jadwiga na to powiedziała, że na zaproszenie Zosi dał się namówić. Nie, toby była słabość, do której wstydził się przyznać i wrócił się od bramy.
Nie wrócił jednak do swego pokoju, ale poszedł do ogrodu, do lipowej alei, zkąd nie będąc widziany, mógł widzieć całe towarzystwo, idące w pole, w ramach bowiem cienistych arkad, utworzonych z poplątanych gałęzi i gęstych liści, widać było całą okolicę w dalekiej perspektywie, jak obrazek jaki. Na pierwszym planie, tuż za sztachetami ogrodu, złociły się łany dojrzałego zboża, między którymi szła popielata wiejska drożyna, ocieniona z obu stron kasztanami; dalej zieleniły się szmaragdowe łąki, na których kładły się długie cienie wierzb, rosnących nad potokiem, a za łąkami rzeka, wijąca się w licznych zakrętach między pagórkami i zaroślami, połyskiwała w słońcu metalicznym blaskiem. Za rzeką ciągnęły się na szerokiej przestrzeni różnobarwne płaty pól, przeważnie żółte i zielone w najrozmaitszych odcieniach, urozmaicone ciemnemi kępami drzew i chatami wiejskiemi, — a zakończone na ostatnim planie widnokręgu szeroką smugą lasów, którym odległość nadawała sino-błękitnawą barwę. A nad tem wszystkiem bezmiar nieba czystego, pogodnego, które wydawało się, jak olbrzymie płótno, pomalowane na kolor bladych niezapominajek, z płonącą u zachodu kulą słoneczną, której blaski roztaczały się jak wspaniały wachlarz nad ziemią.
Widok był taki piękny, że godzinami można było stać, patrzeć i zachwycać się. Kazimierz jednak w tej chwili nie zwracał na to uwagi i z całego tego przepysznego krajobrazu zajmował go tylko jeden punkt, mianowicie to miejsce na łąkach, przez które właśnie przechodziło towarzystwo, wyszłe przed chwilą ze dworu. Różnokolorowe osóbki przesuwały się po ścieżce, to zanurzając się w cieniach wierzb, to wypływając na jasność słoneczną.
Kazimierz wśród nich upatrywał pilnie słomkowego kapelusza z białem podpięciem i popielatej sukienki Zosi. Dotąd jej jednak nie spostrzegł, choć zmieniał miejsce w alei i z różnych jej stron obserwował idących.
Kiedy tak stał zapatrzony, naraz niedaleko siebie usłyszał jakieś stłumione łkanie. Było to bowiem w tem miejscu, gdzie po kamiennych schodkach schodziło się do źródełka. Gęste krzaki bzu i czeremchy otaczały kamienną cembrowinę, w którą było ujęte i tworzyły rodzaj altany, cienistej, chłodnej, choć trochę wilgotnej.
Kazimierz nasłuchiwał przez chwilę, aby się przekonać, czy mu się nie zdawało, a przekonawszy się, że nie, że ktoś rzeczywiście płacze tam w dole, zeszedł kilka schodków, odchylił gałęź zasłaniającą źródełko i — oczom własnym nie chciał wierzyć — zobaczył Zosię.
Siedziała na omszałej cembrowinie źródełka wśród dzwonków i paproci, które bujnie rosły wokoło i płakała głośnym tym płaczem serdecznym, dziecinnym, co to się nie krępuje niczem, nie uważa, czy mu będzie do twarzy, nie szuka nawet chusteczki, tylko pozwala łzom płynąć swobodnie przez palce, mazać twarz i moczyć mankietki.
Kazimierz, ujrzawszy ją w tym stanie, zbiegł co prędzej na dół, i zbliżywszy się do niej z niepokojem i troskliwością, zapytał:
— Panno Zofio! co pani tu robisz? Co pani jest?
Co panu do tego? Idź pan sobie, ja nie chcę pana widzieć — rzekła, odwracając się od niego, nie przestawszy płakać. A widząc, że nie odchodzi, wstała żywo i sama chciała odejść.
Zastąpił jej drogę i zatrzymał, mówiąc:
— Panno Zofio! co pani jest? Przez Boga, powiedz pani.
— I pan się jeszcze pytasz?
— Jakto? Więc o to? Więc z mojego powodu? O! panno Zofio! daruj mi, byłem rzeczywiście niegrzeczny.
— O! i bardzo niegrzeczny — mówiła, zanosząc się od płaczu. — Jabym ze służącą tak się nie obeszła. I za co? Że chciałam, abyś pan poszedł z nami, abym mogła rozmawiać z panem, pa trzeć na pana.
Nie mogła mówić dalej, bo płacz spazmatyczny jej nie pozwalał i tak nią szarpał, że Kazimierz, aby ją uspokoić, bezwiednie wziął ją w objęcia, przycisnął do swych piersi i tulił, jak małe dziecko.
— Panno Zofio — prosił — uspokój się; fe, któż widział o takie głupstwo, czy to warto.
— O! ja widzę, że mnie pan nie cierpisz, że ci mój widok niemiły.
— Ależ przeciwnie, zaręczam pani.
— O! nie, nie, nie wierzę, bo gdybyś mnie pan lubił choć troszkę, tobyś pan przez tyle czasu,przez tyle dni przecież był choć raz serdeczniej przemówił do mnie, skoro widziałeś, jak byłam smutna.
— Nie widziałem tego.
— Bo pan teraz całkiem nie patrzysz na mnie, dbasz o mnie tyle, co o piąte koło u wozu.
I na nowo wybuchnęła płaczem, a Kazimierz, nie mogąc już dłużej opanować uczucia, które go ogarniało w obec tej dzieweczki, wypowiadającej z taką naiwnością tajemnice swego młodego serduszka, przycisnął ją gwałtownym ruchem do siebie i, obsypując pocałunkami jej włosy, czoło i ręce, wyznał, że ją kocha, że jeżeli unikał jej, to dla tego, że chciał pokonać to uczucie, że nie wierzył, aby ona także pokochać go mogła. Miłość jego, dotąd milcząca, stała się w tej chwili dziwnie wymowną, słowa pełne ognia prędko wybiegały mu z ust, a Zosia oparłszy główkę na jego piersiach, zarumieniona od szczęścia, rozmarzona, patrzała na niego błyszczącemi oczkami i uśmiechała się przez łzy, co jeszcze nie miały czasu oschnąć. Potem zkolei ona spowiadała mu się, że od pierwszego razu, jak go zobaczyła, uczuła do niego dziwny pociąg i spodobał jej się bardzo, co Kazimierza tak uradowało, że przycisnął ją znowu do piersi i pierwszy ognisty pocałunek miłości wycisnął na jej ustach. Nie broniła mu się wcale, owszem, z dziecinnem poddaniem, jak gołąbek biały, wyciągnęła do niego szyjkę i z przymrużonemi oczami, w błogiem upojeniu, zdawała się czekać dalszego ciągu tych pocałunków.
I kto wie, jak długoby one się powtarzały, gdyby tej rozkosznej chwili nie była im przerwała kucharka, która, stukając pustemi konewkami o kamienne schody, szła właśnie do źródełka.
Kazimierz tak się zmieszał, że nie wiedząc co robić, zaczął niby czegoś nagle szukać po ziemi.Zosia, przytomniejsza trochę, wyprowadziła go z tego kłopotu, proponując, aby poszli naprzeciw wracającym ze spaceru. Z pośpiechem przy jął tę propozycyę, aby co prędzej zejść z oczu kucharce, która jakoś bardzo domyślnie usmiechała się i przypatrywała jemu i Zosi. Szybko i lekko wybiegł po schodach za Zosią na górę; ale gdy stanął w alei, gdy przez drzewa zobaczył białe ściany dworu, altanę grabową, straszna rzeczywistość stanęła mu przed oczyma, przypomniała mu się Jadwiga, zobowiązanie, jakie miał względem niej i zadrżał. Zadrżał, gdy pomyślał, co teraz będzie, co jej powie, czy będzie miał odwagę wyznać jej, że wbrew dotychczasowym zasadom swoim i postanowieniom, pokochał dziewczę bez wykształcenia, które niedawno nazywał z lekceważeniem gąską wiejską — i dla tej gąski porzucił ją, uczoną, rozumną, poważną.
Wprawdzie, na usprawiedliwienie tej zmiany, jaka w nim zaszła, napływało mu do głowy w tej chwili mnóstwo argumentów, między innemi naprzykład takie, że kobieta powinna być dopełnieniem mężczyzny, a więc powinna mieć odrębne cechy i właściwości, że to prawo panuje wszechwładnie nawet w świecie fizycznym, gdzie odwrotne, różnoimienne bieguny magnesów przyciągają się właśnie na zasadzie swojej różnorodności. Następnie rozumował, że słabość kobiety stanowi właśnie ten urok, który pociąga do niej mężczyznę, że ta słabość, konieczność zależności istoty słabszej od silniejszej, jest podstawą miłości, czego najwymowniejszy dowód spotykamy nawet w świecie zwierzęcym. W tym stosunku siły do słabości spoczywa tajemnica miłości macierzyńskiej u ludzi i u zwierząt. Matka kocha swoje dziecię miłością, dochodzącą często do najwyższej potęgi, zdolną do największych poświęceń, dla tego właśnie, że dziecko to jest słabe, iż bez jej opieki obejść się nie może. — Matka czuje się równie potężną w obec niemowlęcia swego, jak mąż w obec żony, — którą otacza swojem silnem ramieniem — i to potęguje jej miłość.
Takie i tym podobne argumenta, częścią prawdziwe, częścią sofistyczne, wyszukiwał Kazimierz na usprawiedliwienie swego postępku, gdy wieczorem tego dnia znalazł się sam na sam ze swojem sumieniem. Argumenta te wydawały mu się nadzwyczaj doniosłe, przekonywające. A jednak nie miał odwagi stanąć z nimi przed Jadwigą i powtórzyć ich. To, co poprzednio jej mówił w tej kwestyi, stawało teraz na urągowisko przeciw niemu i odbierało mu odwagę. Z drugiej strony honor nie pozwalał mu dłużej oszukiwać — jej, kłamać uczucia, którego już nie miał dla niej. Na to wszystko nie widział innego lekarstwa, tylko wyjazd. Postanowił wyjechać pod jakim bądź pozorem, a dopiero listownie zawiadomić Jadwigę o wszystkiem. Czuł to dobrze, że na papierze będzie wymowniejszym i będzie umiał lepiej bronić sprawy swego serca.
Wyjazd ten odłożyć jednak musiał na dni kilka z powodu nadchodzących właśnie imienin pana Kajetana, na które zostać wypadało.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.