Głowa swoje a serce swoje/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Głowa swoje a serce swoje
Pochodzenie Nowelle
Wydawca J. K. Żupański & K. J. Heumann
Data wyd. 1887
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Odtąd zapewne już Kazimierz i Jadwiga nie czytywali razem w grabowej altanie, pomyślą sobie szanowne czytelniczki.
Owszem, przeciwnie, schodzili się znowu jak dawniej, tylko, że teraz więcej czytali, jak rozmawiali. Schadzki ich przybrały charakter odczytów. On zjawiał się regularnie o zwykłej godzinie z książką w ręku, jak profesor, a ona siadywała naprzeciw niego z robótką — i słuchała.Nie mieli jednak tego spokoju, co dawniej, dużo rzeczy im przeszkadzało i sprawiało roztargnienie. Kiedy naprzykład z podwórza doszedł ją głos Bolesława, wydającego służbie rozkazy, napięta jej uwaga słabła, myśli wikłały się, że najprostszego zdania zrozumieć nieraz nie była w stanie. Gniewała się o to na kuzynka i raz nawet delikatnie, w rozmowie z nim, dała mu do poznania, że ma głos zanadto donośny i każde jego słowo słychać w ogrodzie. Ale kuzynek niedomyślny inaczej to zrozumiał, był przekonany, że tem daje mu do zrozumienia, iż zwraca na niego uwagę i wycałował ją za to, uradowany, po rączkach.
Tak samo i Kazimierz, gdy przypadkiem podczas jego czytania Zosia wpadła do ogrodu i, nucąc sobie coś wesołego, biegła jak motylek między drzewami, kładł książkę na kolanach i czekał aż zniknęła, bo mu obecność jej przeszkadzała. Oboje jakoś.stali się pod tym względem dziwnie drażliwi. To, na co przedtem nie zwracali uwagi, teraz irytowało ich i niepokoiło.
Gniewało ich naprzykład to, że Bolesław i Zosia do pewnego czasu nieodstępnie prawie byli razem. W towarzystwie bardzo’ często odosabniali się i mieli zawsze jakieś sekreta między sobą na boku, a przy stole podczas obiadu wymieniali jakieś znaczące spojrzenia, zagadkowe znaki. Czasem Zofia wywoływała Bolesława pod pozorem jakiegoś pilnego interesu do ogrodu, gdzie zostawała z nim bardzo długo sam na sam.
To gorszyło i oburzało Jadwigę w wysokim stopniu, i robiła nawet.wyrzuty matce z tego powodu, że pozwala w swoim domu na coś podobnego.
Nawet Kazimierz ośmielił się raz zrobić uwagę panu Kajetanowi, że może to nie wypada, aby młoda panienka tak afiszowała się ze skłonnością do kawalera.
Pan Kajetan przyjął tę wiadomość z wielkiem zdziwieniem i zaczął rozpatrywać szczegółowo z czego to wnosi. Kazimierz wtedy, nie obwijając w bawełnę, powiedział wszystko; co wiedział.
— Więc sądzisz, że się mają ku sobie?
— To przecież widoczne aż nadto.
— Niechże cię uściskam za tę nowinę.
—Jakto? — zapytał z kolei Kazimierz zdziwiony.
—Bo niczego bardziej nie pragnę, jak żeby się tych dwoje pobrało. A bałem się, że Zosi może ktoś inny wpadł w oko, bo to dziewczęta w tym wieku różne mają gusta. Ale skoro pan mówisz, że się mają ku sobie — to chwała Bogu. Dla Bolka, to wcale dobra partya. Wprawdzie on trochę hulaka, ale serce najpoczciwsze — wyszumi się za młodu, to potem, jak się przy żonie ustatkuje, będzie z niego obywatel co się zowie. Majątku wielkiego nie ma, bo ojciec jego siedzi na małej dzierżawie i synowi nie będzie mógł dać wiele; ale za to Zosia ma niezgorszy fundusik w depozycie po rodzicach. Połatawszy jedno z drugiem, będą mogli mieć wcale dobrą egzystencyę. Niech cię więc, panie Kazimierzu, nie boli o to głowa. Skoro się kochają, to szczęść im Boże.
Choć pan Kajetan argumentował tak jasno, Kazimierz jednak nie zdawał się być tem przekonany, gdyż nawet narzeczeństwo nie usprawiedliwiało w jego oczach dostatecznie tak poufałego stosunku Zosi z Bolesławem, a że widział, iż pan Kajetan nie myśli rozciągnąć baczniejszej opieki nad młodą parą, przeto sam postanowił czuwać nad nimi — uważał to za obowiązek sumienia. Sposobność mu się prędko nadarzyła, bo zaraz tego samego dnia po obiedzie, Zosia, pokręciwszy się trochę po pokoju, wysunęła się się nieznacznie, a niedługo potem wyszedł także Bolesław. Po brzęku klamki u furtki mógł być pewnym, iż wszedł do ogrodu. Chciał zaraz iść za nimi, ale nie mógł, bo pan Kajetan trzymał go przy czarnej kawie i bawił rozmową, z której on mało co słyszał, bo siedział jak na szpilkach i niecierpliwił się, żeby co prędzej mógł się uwolnić od niego. Nareszcie, gdy mu się to udało, wypadł jak wary at z pokoju, prosto do ogrodu do grabowej altany. Tam ich nie było. W alei także nie, ani koło gołębnika. Przebiegł cały ogród szybkim krokiem, szukając ich wzrokiem między drzewami, za krzakami bzu i nigdzie nie znalazł. Dopiero pod lipą, koło stawu, usłyszał głos Bolesława. Jednym tchem pobiegł tam, ale jakie się zdziwił, gdy zamiast Zosi, którą się tam zastać spodziewał, zobaczył Jadwigę. Stała na schodkach, prowadzących do stawu, jedną ręką podniosła nieco fałdy sukni, a drugą podawała Bolesławowi, który, przytrzymując łódź wiosłem przy brzegu, pomagał jej wsiąść. Zdziwienie to nie było mu nieprzyjemnem, owszem odetchnął teraz swobodniej, bo o Jadwigę był spokojny, mając najmocniejsze przekonanie, że to nie żadna umówiona schadzka, ale prosty przypadek sprowadził ją tutaj, gdy tymczasem o Zosi nie mógłby tego samego powiedzieć. Zaufanie swoje do Jadwigi posunął tak daleko, że nawet nie myślał przeszkodzić jej w przejażdżce po wodzie, cofnął się dyskretnie niepostrzeżony i poszedł odszukać Zosię. Nie dla tego, aby pragnął jej widoku, broń Boże, ale poprostu, żeby się przekonać, czy podejrzenia jego uzasadnione były, czy Zosia rzeczywiście była w ogrodzie. Przeszedł więc jeszcze raz główniejsze ścieżki. Na jednej z nich spotkał służącą, idącą ze dzbankiem od źródełka; gdy ją mijał, mimowoli wymknęło mu się pytanie, czy nie widziała gdzie panny Zofii?
— Panienka jest w jarzynowym ogrodzie z kucharką, obierają groch. Pan jej potrzebuje, to zawołam.
— Nie potrzeba — odezwał się żywo i zły był na siebie, że się zapytał o nią. Po co? skoro nie było jej w towarzystwie Bolesława, to cóż go obchodzić mogło, gdzie się znajduje.Uspokojony wrócił do siebie.
Ale w pokoiku jego było tak parno, muchy uprzykrzone tak dokuczały, że niesposób było wysiedzieć. Zabrał więc książkę i wyszedł czytać na świeżem powietrzu, a że w sadzie wydawało mu się za duszno, za mało widoku, więc przyszło mu na myśl, czyby nie lepiej iść na kopczyk, zkąd taki szeroki widok się otwierał na całą okolicę. To mu tylko było nie na rękę, że do kopczyka droga prowadziła przez jarzynowy ogród, gdzie podobno była Zosia. Gotowa sobie pomyśleć, że szuka jej. No, ale można przecież przejść nie zatrzymując się. Z tem postanowieniem poszedł szybko w stronę jarzynowego ogrodu.
Ogród ten znajdował się za stodołami w miejscu zacisznem, otoczonem lipami, w bliskości których stało kilkanaście ulów wśród wysokiej niekoszonej trawy, pełnej różnobarwnego kwiecia, koło którego brzęczały pszczoły. Za trawnikiem wylegiwały się do słońca pulchne zagony, pokryte jarzynami różnego gatunku, wyglądające zdaleka jak olbrzymie gąsienice. Z samego brzegu rozrastały się powyginane fantastycznie liście ogórków ze złocistym kwiatem, dalej rozstrzępione, przejrzyste pietruszki, pomarszczone głów ki włoskiej kapusty, nad niemi kwiaty maku, niby różnobarwne motyle w towarzystwie poważnych słoneczników. Na dalszych zagonach w zbitych szeregach stały wyprostowane boby, których kwiateczki wyglądają, jak oczy zerkające z ubocza. Za bobami sterczały zielone ściany kukurudzy i grochu szparagowego. Tam właśnie stała Zosia wraz z kucharką, w połowie zakryta drobnemi listkami grochu, z wyciągniętą do góry rączką, którą obrywała wyżej rosnące strączki i wrzucała je do fartuszka, zawiniętego koło paska w kształcie torebki. Jakkolwiek zajęta była bardzo swoją robotą, to jej nie przeszkadzało jednak zobaczyć od razu Kazimierza, jak tylko wszedł do ogrodu.
— Pan Kazimierz, pan Kazimierz — zawołała ucieszona — jak to dobrze, że pan idziesz, będziesz nam pomagał, prawda?
Byłoby niegrzecznością nieusłuchać takiego zaproszenia, Kazimierz więc zboczył ze ścieżki wiodącej do kopczyka i poszedł przez zagon prosto do Zosi, jedynie na króciutka rozmowę. Ale trzpiot dziewczyna nie chciała go puścić tak prędko.
— To nic nie pomoże, musisz pan z nami obierać. Lubisz pan zajadać groch szparagowy, to trzeba i popracować za to. Połóż pan tę nudną książkę, a trzymaj pan to. — Wcisnęła mu w rękę koszyk, stojący w bruździe i pouczała, jakie strączki trzeba wyrywać, a jakie nie.
Kazimierz z pobłażliwym uśmiechem był jej posłusznym, bo go bawiła ta rozkazująca minka, ten poważny ton nauczycielki przy dziecinnej prawie twarzyczce i płochem usposobieniu. Było jej z tem tak ładnie, że więcej patrzał na nią, niż na to, co robił i często, zamiast strączków, kładł do koszyka na oślep rwane liście, za co dostawał od niej napomnienia. Pierwszy raz może w życiu znajdował się w podobnej sytuacyj, przy podobnem zajęciu, w towarzystwie naiwnej dzieweczki, która z powagą traktowała kwestyę rwania strączków i czuła w tem swoją wyższość nad nim. Sprawiało mu to pewne przyjemne łachotanie w sercu, któremu poddawał się z rozkoszą.
Nagle, tuż prawie za jego plecami, rozległ się rubaszny śmiech pana Kajetana. Kazimierz zmieszał się jak żak, schwytany na gorącym uczynku i koszyk wypuścił z ręki.
— A to cię ubrali — zawołał pan Kajetan.Patrzcie państwo, co ta mała nie wyrabia. Takiego filozofa obróciła na posługaczkę kuchenną, Ha! ha! ha! niezadługo ci radle pomywać każe i talerze wycierać — zobaczysz.
— E! co też to wujcio nie wygaduje — rzekła Zosia — rumieniąc się i rzuciła kilka filuternych spojrzeń na Kazimierza, jakby chciała wypróbować ich mocy nad nim.
— No, no, daj pokój, już ja cię znam. Onby tu z pewnością dobrowolnie się nie znalazł, gdybyś go nie była gwałtem zaciągnęła.
— O! bardzo przepraszam, bo pan Kazimierz sam przyszedł. No, czyż nie prawda?
— Tak! Czekaj bratku, powiem ja Bolkowi, że mu pannę bałamucisz.
— Ciekawam, co Bolka to obchodzić może, czy ja z kim mówię i co mówię?
— Więc wolisz z panem Kazimierzem rozmawiać, jak z Bolkiem?
— E! proszę mnie nie sekować — mówiła, zasłaniając się rączką od niego, by ukryć żywy rumieniec, który w tej chwili oblał jej twarz i uszka jej zafarbował, a widząc, że wuj nie myśli przestać i miał ochotę dalej bawić się jej kosztem, porwała koszyczek z ziemi i uciekła z ogrodu, żeby nie słyszeć, co będzie mówił.
— Ho, ho, ho! to tu rzeczy dalej zeszły, jak sądziłem. Panie Kazimierzu! ostrożnie z ogniem.
I pogroził mu z dwuznacznym uśmiechem.
— Ale zaręczam panu....
— No, no, nie tłumacz się, ja nie ksiądz spowiadać cię nie będę, tylko radzę ostrożnie, bo to z Bolkiem sprawa.
Uwaga ta, powiedziana tonem żartobliwym, niemile bardzo dotknęła Kazimierza. Jakto, więc mógł ktoś przypuścić, że on się kocha w tem dziecku i to jeszcze kto go posądził, ojciec Jadwigi, który przecież wie dobrze, że jest zakochany w jego córce. Wprawdzie wesołe żarty Zosi bawiły go, ale, jakżeby był w stanie kochać się w tak prozaicznej pustej dziewczynie, która od książek uciekała, a poważniejszej rozmowy prowadzić nie była w stanie. Jakież porównanie mogło być między nią a Jadwigą? Wprawdzie była może trochę powabniejszą od Jadwigi, więcej ożywioną; ale za to Jadwiga miała wykształcenie, poważny pogląd na świat, była taką, jak on pojmował i wyobrażał sobie, że kobieta być powinna. Gdy tymczasem tamta druga, najzwyczajniejsza istotka, tyle tylko, że ładna, poprostu wiejska gąska, to, co Niemcy nazywają «Landpomeranze», To też nie mógł się uspokoić, że pan Kajetan śmiał go posądzić o miłość dla niej, a raczej do niej. Wydało mu się więcej niż śmiesznem, bo oburzającem podobne przypuszczenie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.