Dwa Bogi, dwie drogi/Tom I-szy/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa Bogi, dwie drogi
Podtytuł Powieść współczesna
Tom Tom I-szy
Wydawca Zofia Sawicka
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Mińsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Żulin, wioseczka pozostała pani Marwiczowej ze znacznych dóbr nieboszczyka jej męża, liczyła się w okolicy do najmniejszych, bo nie było w niej nad dziesięć chat, a choć grunta miała niezłe, położone były tak nisko i wymagały tyle starań aby ich woda z otaczających moczarów nie zatapiała — iż rzadki był rok urodzajny. Miotlica zjadała pszenicę, żyto przało, a w dolinach jarzyny suchego tylko lata rodziły.
Dworek, w którym dawniej ekonomowie mieszkali, wznosił się na pagórku między olchami, jak wysepka, cały otoczony rowami, aby go z wiosny woda nie podtapiała. Nie spodziewano się nigdy aby tu na starość mieszkać przyszło, i gdy wyzuta z majętności staruszka została zmuszona przenieść się do biednego Żulina, musiała natychmiast sprowadzić drzewo z puszczy kobryńskiej, aby małą starą chatę z gankiem, mieszkalną uczynić.
Nie było ani czasu, ni pieniędzy na wytworną budowę; zużytkowano to co już stało, przyczepiając parę izb w jednę stronę, a z tyłu śpiżarnie i składy. Domina więc z przodu śmiesznie wyglądała, bo ganek nie stał w pośrodku, a ściany nowe wyższe były od zczerniałego zrębu starego folwarku. Z małego warzywnego ogrodu, w którym było trochę zdziczałych wiszeń i parę grusz, musiano zrobić coś pokaźniejszego.
Zresztą zabudowania, dziedziniec, zostały jak były, poprawione nieco, i dworek tak wyglądał ubogo, iż nie łudził przejeżdżających — znać po nim było, że tu mieszkał niedostatek. Smutna, równa nizina rozciągała się dokoła, poprzerzynana grobelkami, rowami, błotami i trzęsawiskami. Gdzie tylko kawał wyższego gruntu się podnosił, widać było zagony i pólka... Oprócz olch, żadnych drzew oko nie spotykało blisko, tylko gęste zarośla łozy i wierzb karłowatych. W wielkiej dali czarnym pierścieniem dokoła płaszczyznę obejmowały lasy. Oko na niej nie mając gdzie spocząć, traciło miarę oddalenia; wydawała się większą niż była, a nie zbyt odległe wioseczki uciekały pozornie. Wzrok nie sięgał daleko, oparów zawsze pełna atmosfera, mgłami, okrywając oddalenie, zwiększała je jeszcze. Smutnego coś było ale razem pociągającego w widoku tej okolicy, wśród której pagórka prawie dostrzedz nie było można. Gdzieniegdzie na groblach i rozstajach, jak znaki drożne wznosiły się małe krzyżyki drewniane płachtami poobwieszane, — czerniała w polu odosobniona karczemka. Na drogach ruch tu był rzadki, ludzi nie wiele, ale za to na błotach życie wrzało, bo były pełne ptastwa, które korzystało z niedostępnych kępin tych moczarów, by się w nich gnieździć swobodnie. Nigdzie tyle czajek nie latało z płaczliwym krzykiem, tyle rozmaitego rodzaju kaczek nie pluskało się na wyżarach, i tyle przeróżnych głosów nie śpiewało wieczornej przedsennej pieśni.
W dworku, po śmierci męża przenosząc się do niego pani Marwiczowa, urządziła się jak mogła, nie wiele dbając czy jej będzie wygodnie i ładnie. Niegdyś bardzo majętni Marwiczowie, byli w dawnej swej posiadłości zamożnie i dostatnio przez długie lata opatrzeni we wszystko. Wierzyciele, którzy opanowali majątek dzięki dobroduszności nieboszczyka obciążony długami, nie tknęli przez jakieś uczucie politowania ruchomości, tak że wdowa znalazła się w posiadaniu daleko znaczniejszego inwentarza, niż na Żulin było potrzeba. Sprzętów było mnóstwo, a każdy z nich dla biednej kobiety stanowił pamiątkę drogą, z którą rozstawać się było boleśnie. Przewieziono więc wszystko a wszystko do Żulina, a gdy przyszło to rozmieszczać, okazało się że izdebki, sienie, składy, strychy nawet ledwie zdołały zrzucone na kupę rzeczy, jako tako uchronić od słoty i zniszczenia.
Dawało to ubogiemu dworkowi fizyognomią zupełnie oryginalną i poważną. W sieni na przestrzał otwartej stały dwie ogromne szafy rzeźbione, niegdyś za lepszych czasów sprowadzone z Gdańska, którychby się pański dwór nie zasromał; w pokoju gościnnym tak było pełno różnych komodek, szafek, obrazów, porcelany starej, na kominie kielichów i roztruchanów, iż ciężko było się w nim obracać, aby o coś nie potrącić. Pani Marwiczowa do tego wszystkiego taką pamiątkową przywiązywała cenę, iż nie śmiał jej nikt nawet zapytać, czyby się kosztownych fraszek nie pozbyła. Rzeczy które się w pokojach nie dawały pomieścić, złożone były na strychach i po innych zakamarkach — ale nie zaniedbane, bo wdowa chodziła regularnie kilka razy w ciągu roku opatrywać, czy co nie zostało uszkodzoném. Z tego przeglądu wracała zawsze smutna i z oczyma zapłakanemi. Każdy z tych szczątków jakąś życia epokę jej przypominał.
Razem z tym sprzętem starym przeniósł się do małego Żulina, sługa który nieboszczykowi na znaczniejszym majątku wiernie i poczciwie przez półwieku gospodarzył, siwy już i przygarbiony Gierstut. Byłto zawołany gospodarz, i sąsiedzi natychmiast mu bardzo korzystne dawali posady, ciągnąc go do siebie.
— Co ty tam będziesz robił na tych mizernych dziesięciu chłopach? wołali doń. Tam sołtysa dosyć, Marwiczowa ci nie zapłaci jak należy, bo nie ma z czego!
— Niekoniecznież to człek dla samej zapłaty służy, odpowiedział Gierstut, kręcąc siwego wąsa. Jadłem ich chleb przez pół wieku, a terazbym miał wdowę i sieroty porzucić, kiedy nikogo nie mają? A cóżbym to ja wart był? pytam się?
Gierstut więc przeniósł się do Żulina, uważany bardziej za przyjaciela, za członka rodziny niż za sługę. Dzięki jemu tylko, mogła pani Marwiczowa synom dać wychowanie i z córkami niedoświadczać niedostatku. Stary ekonom po staremu wprawdzie gospodarzył, nowin się obawiał wszelkich, ale pilnował roboty troskliwie i nic nie zaniedbał.
Rodziło też do zazdrości na Żulinie.
Nie wszyscy dawni przyjaciele i znajomi z lepszych czasów wyrzekli się zubożałej wdowy, lecz stosunki ostygły, Marwiczowa nie narzucała się nikomu z obawy, aby nie posądzano jej że pomocy żądać może, krewni i znajomi nie garnęli się wcale.
W osamotnieniu tém życie płynęło bardzo cicho i jednostajnie.
Panny, których wychowanie za życia ojca zaledwie było rozpoczęte, kończyły je same pod prawodnictwem matki, nie wymagającej dla nich wiele, bo o świetnej przyszłości nie marzyła.
Dziewczęta były ubogie, przystojne i miłe; lecz któżby ich tu miał przyjść szukać w małym dworku? chyba niezamożny szlachcic, dla którego to co umiały i czém były, starczyło.
Obu dziewczętom nie zbywało na darach bożych; roztropne były, chciwe wykształcenia i na swe położenie umiały więcej niżby się można było spodziewać. Książkami wspomagali je bracia, początki francuzczyzny wzięły jeszcze od bony w dzieciństwie, grały na fortepianie, i z instynktem kobiecym umiały się wszędzie znaleźć przyzwoicie, z powagą, jaka im pamięć na ojca i dawne położenie dawało.
Pani Marwiczowa z zamożnego pochodząca domu, niegdyś w najlepszych towarzystwach przyjmowana i obyta z niemi, umiała też w córki przelać co ją dawniej odznaczało.... Pomiędzy dwiema siostrami tak mała była wieku różnica, jak między braćmi; Julka o półtora roku starszą była od Jadwisi, a teraz gdy dorosły obie, można je za rówieśnice wziąść było. Daleko więcej różniły się charakterami od siebie. Julka przypominała nieco Rajmunda, Jadwiga Kwiryna. Starsza też piękniejszą była, a przynajmniej łacniej się podobać umiała; miała śmiałości więcej, wiary w siebie, umiejętności znalezienia się w każdym razie. Szczebiotała chętnie, zręcznie i dużo, gdy Jadwiga mówiła mało i szukała kątka aby się w nim ukryć. Matka kochała wszystkie swe dzieci miłością jedną, jednakże niewytłómaczone dawała pierwszeństwo Julce i Rajmundowi, choć Kwiryn i Jadzia może ją czulej kochali i do większych dla niej poświęceń byli zdolni.
Jest coś tajemniczego w naturze miłości macierzyńskiej, która czasem do słabszego i biedniejszego dziecięcia więcej się czuje pociąganą — niekiedy do tych, które obiecują większe w życiu powodzenie.
Na Rajmundzie i Julce spoczywały wszystkie nadzieje pani Marwiczowej, w jej przekonaniu oni mieli dźwignąć rodzinę z upadku; nad Jadwinią i Kwirynem pocichu ubolewała.
Dla Julki aby ją stroić po troszę, dla Rajmunda aby jego fantazyjkom dogodzić, ściskała się matka, w milczeniu wielu rzeczy wyrzekała się Jadzia. Kwiryn aby ulżyć matce, zarabiał sam na swe utrzymanie; zwiększało to pensyjkę Rajmunda.
Niezmierna była radość w Żulinie, gdy oddawna oczekiwany starszy syn powrócił. Spłakała się ściskając go wdowa, siostry nie odstępowały na krok ukochanego brata. Pytania i odpowiedzi nie ustawały do późnej nocy. Rajmund z wielką sztuką odpowiadać na nie umiał; serce rosło słuchając go, gdyż malował siebie, swą domniemaną przyszłość, to co zrobił i co miał dokonać w barwach jak najżywszych i najświetniejszych.
Miło go słuchać było, a matka i siostry wierzyły w niego tak, iż o najmniejszą przesadę nie śmiałyby go posądzić. Z pozorną skromnością umiał się im przedstawić zawsze z najlepszej strony, a Kwiryna z braterską miłością i politowaniem, malował jako niedołęgę, który nigdy w życiu rady sobie dać nie potrafi.
Nie taił on przed matką porobionych w Wilnie stosunków i znajomości, lecz w taki sposób o nich mówił, że nic w nich zdrożnego upatrzyć nie było można. Matce ani siostrom wcale się nie zdawało dziwném, że Rajmundka mógł ktoś pokochać i przywiązać się do niego, a chciał zająć się jego losem.
W wizerunkach Szambelana, Szambelanowej, prawda tak była umiejętnie wycieniowaną, że się stawała fałszem, nie tracąc pewnych rysów głównych. Rajmund też nie myślał o tém by kłamał, modyfikował tylko rzeczywistość tak, aby surowych zasad matki nie raziła.
Gdy po kilku dniach pobytu oświadczył, że musi pojechać na wieś odwiedzić Szambelana, już Julka wiedziała pod wielkim sekretem, że były jakieś projekta bardzo świetne dla Rajmunda. Ona go tak dobrze rozumiała, iż przed nią nie wahał się wyspowiadać szczerzej trochę.
Gdy wyjechał w te odwiedziny, zadumana matka czekała dosyć niecierpliwie powrotu. Zwlókł się on, gdyż Romek uznał właściwém kuć żelazo dopóki było gorące, i zatrzymawszy się na żądanie Szambelana u nich, dwa razy jeszcze pod różnemi pozorami jeździł do Okułowiczów.
Niecierpliwy wyrwać się w świat jakimkolwiekbądź kosztem, Rajmund gotów już był żenić się z Różyczką, którą spodziewał się wykształcić na taką towarzyszkę, jakiej mu było potrzeba.
Z jego strony nie było już trudności żadnej: krzywiła się tylko pani Okułowiczowa, a panna Róża po swojemu pojmując przyszłość, nie życzyła sobie być żoną jakiegoś tam plenipotenta lub urzędnika, aspirując do wsi, dworu i obywatelstwa wiejskiego. Miała jakieś domysły co do swojego pochodzenia, które popierała czuła opieka Szambelana, i Rajmund wydawał się jej za małą figurą by mógł sięgać po jej rękę.
Skromne położenie matki siedzącej na kilku chłopkach, w małym dworku, także się jej nie podobało. Dziewczę miało głowę przewróconą.
Szambelan wprawdzie obiecywał wszystko to sprostować, lecz i ze strony matki Rajmund lękał się oporu także. Dla tego też nie chciał z nią nawet mówić o tém, dopókiby coś stanowczego u państwa Kaznaczejów nie postanowiono.
Szambelan, któremu szło o to wielce aby Różyczkę za mąż wydał, nalegał na panią Okułowiczową, nakoniec i pupilce swej oświadczył, iż wierzy w świetną przyszłość Rajmunda i radzi, życzy a nakazuje aby mu się starała podobać a nie grymasiła.
W czasie więc ostatniej bytności swej u Kaznaczejowstwa, pan Rajmund znalazł wszystkich lepiej dla siebie usposobionych, i chociaż się wyraźnie jeszcze nie oświadczył, szeroko się rozmówił z p. Adelą, potrafił ująć Okułowicza, a nawet oczarował Różyczkę.
Teraz więc z kolei należało mu mówić z matką, przed którą nie mógł otwarcie się wyspowiadać, której opór przewidywał, ale zarówno też pewien był iż go potrafi przezwyciężyć.
Jednego wieczora gdy już kilka w napróżném oczekiwaniu na powrót Rajmunda upłynęło, ujrzano nareszcie i poznano jego bryczkę, obie siostry na ganek wybiegły. Matka stała we drzwiach pokoju wzruszona i niespokojna.
Trwożyło ją to, że syn dłużej daleko bawił niż przewidywano, lękała się wypadku jakiego lub słabości. Lecz Julka spojrzawszy na brata nim wysiadł, z twarzy wesołej i uśmiechniętej, wyczytała iż nic złego nie przywoził z sobą.
— Cóżeś ty się bawił tak długo u tych Szambelaństwa? spytała matka od progu.
Rajmund śpieszył na powitanie.
— Nie mogłem się wyrwać! rzekł, wstrzymywali mnie codzień pod różnemi pozorami! Ledwie nie ledwie, i tak udało mi się wydobyć...
Siostry pobiegły przygotować herbatę, matka więcej oczyma niż pytaniami badała syna.
— Nie nawykli do samotności wiejskiej, mówił Rajmund, radzi byli choć mnie mieć.
— A długoż tu zabawią? pytała Marwiczowa.
— Jeszcze to nie postanowiono, rzekł syn. Mają trochę interesów do załatwienia.
Dosyć dowcipnie potém począł malować Rajmund życie na wsi przywykłych do miejskiego i rozpieszczonych panów, zawsze oboje ich starając się malować tak, aby matce dać o nich jak najlepsze wyobrażenie.
— O ile ja z dawniejszych czasów przypominam sobie — odezwała się matka, spojrzawszy po pokoju i przekonywając się że córek w nim nie było, Szambelan, chociaż złej reputacyi nie miał, bo uchodził zawsze za dobrego w gruncie człowieka, ludziom się wydawał płochym.. Pozwalał sobie wiele... z tą drugą żoną młodszą od siebie, zaślubiwszy ją, niedługo podobno żył jak należy.
Tu pani Marwiczowa zniżyła głos jeszcze.
— Przypominam sobie dosyć głośną historyą w Wilnie z jakąś niemką czy szwajcarką, guwernantką, którą miał potém wydać za tutejszego kaznaczeja Okułowicza. Dużo o tém mówiono....
Zupełnie obojętnie wyrzeczonych słów tych kilka, zmięszało Rajmunda i wywołało taki rumieniec na twarz jego, iż gdyby nań była naówczas matka spojrzała, zdradziłby się przed czasem. Pomilczał chwilę i odparł głosem obojętnym.
— Już to proszę Mamy, dostać się na ludzkie języki, Boże uchowaj, czego nie skomponują! Jeszcze w dodatku na panów, na arystokracyą, byle najmniejszy pozór, potwarzy miary niema. A ja wiem od samego Szambelana, dodał, że to największy, najniepoczciwszy fałsz w świecie.
— Jakże? to on ci sam mówił o tém? zapytała matka, oczy na niego podnosząc.
— A mówił — rzekł Rajmund, bo wie że go ogadują za to, za co go właśnie wielbić potrzeba.. Ja to Mamie opowiem później! dokończył dosyć gorąco syn, i lękając się może sióstr powrotu, zwrócił zaraz rozmowę. Pani Marwiczowa nie nalegała.
Rajmund choć chciał okazywać wesołość, niepotrafił jej tak odegrać, aby Julka się nie domyśliła iż coś ma na sercu. Spytany jednak nie przyznał się do niczego: rozmyślał właśnie jak miał mówić z matką, jak jej ubarwić rzecz całą i skłonić aby przeciwną nie była.
Wieczór upłynął jakoś niezbyt wesoło, składano usposobienie Rajmunda na zmęczenie podróżą. Wistocie rozmyślał nad tém, czy ma natychmiast zagaić sprawę, czy ją odłożyć na który z dni następnych.
Ciężko mu było nosić się z tém brzemieniem na sercu, postanowił więc nie zwlekać.
Zasiedział się do późna przy matce, szepnął Julce aby siostrę wyprowadziła i, gdy się zostali sami, siadł blisko wdowy, która odgadła że coś ważniejszego miał jej zwierzyć.
— Mama wspomniała o tej historyi pani Kaznaczejowej, rzekł, nie wiedząc że ona mnie też obchodzi. Otóż potrzebuję Mamie wytłómaczyć jak się rzecz miała.
Tu Rajmund już zawczasu ułożoną rozpoczął bajeczkę.
— Późniejsza pani Okułowiczowa, rzekł, była potajemnie zaślubiona bratu Szambelana, chociaż tego małżeństwa później za ważne uznać nie chciano. Córka Kaznaczejowej jest synowicą Szambelana, chociaż nikt o tem nie wie. Z tego powodu opiekował się wdową i sierotką Szambelan. Ludzie to zaraz inaczej obrócili i obwinili go o jakieś stosunki, których on nie miał.
— Dajmy na to — odparła chłodno matka, ale zdaje mi się iż powiedziałeś, że to ciebie obchodzi, a to w jaki sposób?
— Kochana Mamo — rozśmiał się Rajmund, Szambelan taki dobry, poczciwy, że chce mnie z tą synowicą poswatać.
Mimo wielkiej powolności dla syna, zerwała się z oburzeniem w twarzy pani Marwiczowa, i załamała ręce.
— Cóż znowu! zawołała — co za myśl! Ty jeszcze do ożenienia jesteś za młody, a gdybyś nawet miał lata stosowne, powiedz mi sam co to za stosunki? Jak ty, syn ojca, który nigdy żadnemu fałszowi w życie swe wedrzeć się nie dozwolił, możesz pomyśleć o podobnym związku? Panienka bez nazwiska, z małżeństwa, jak sam mówisz, nieuznanego za ważne, wychowana...
Widziałeś ty kiedy Okułowicza? — dodała w końcu.
Rajmund stał trochę zmieszany.
— Proszę Mamy pozwolić mi się wytłómaczyć — odezwał się z wymówką jakąś w głosie. Nieboszczyka ojca położenie w obywatelstwie i na świecie było całkiem inne niż moje. Ja niemam nic, a kiedy mi się trafia i protekcya i posag, cóż ja tam mam zważać na jakieś szlacheckie przesądy.
— Bój się Boga! przerwała matka. Ty to nazywasz przesądem!! Co ci jest? Nie masz nic. ale masz młodość i pracę, powinieneś swą przyszłość sobie być winien, nie protekcyi i posagowi panny.
W głosie staruszki czuć było poruszenie prawie gniewne; Rajmund się niecierpliwił.
— Rachując na moję młodość i pracę, zawołał, będę do siwego włosa się męczył, nim kawałka chleba się dorobię. Dla siebie, dla sióstr, dla brata chcę prędzej dojść do czegoś — i nie myślę odrzucać gdy się trafia szczęście.
— Romku! ty to nazywasz szczęściem! odparła matka, ja w tém widzę upokorzenie i zgubę! Oni ci głowę zawrócili! Chcą się pozbyć sieroty bez nazwiska i gotowi... Zakryła sobie oczy.
— A! proszęż Mamy! żywo począł syn — proszę Mamy się nie unosić i nie martwić, bo niema czém. Ja się nie dziwuję, że Mama zawsze ze swojego dawnego stanowiska zapatruje się na życie, ale ja — moim obowiązkiem być praktycznym.
Ja na ladajakiej, mizernej posadzie na wsi nie chcę tracić lat najdroższych, chcę się dorabiać, a to co mi do tego środków dostarcza, chwytam. Któż dziś jeszcze pyta, kto kogo rodzi? Panna młoda, ładna, dobrze wychowana. Szambelan daje jej kilka tysięcy rubli zaraz, a w testamencie na pewno parę kroć mieć będzie!
— Ale gdzieżeś ty ją widział, poznał? jakże tak prędko mogłeś ją ocenić? przerwała p. Marwiczowa.
Rajmundowi zdawało się że lepiej swą sprawę postawi, gdy prawdę trochę znowu umaluje.
— Ona przecie była w Wilnie na najpierwszej pensyi u Dejblów! odezwał się ostrożnie.
Matka spuściła oczy i zamilkła. Widać było że bądź co bądź, ani projektu syna przyjąć, ani się z nim oswoić mogła. Kilka łez spadło jej na ręce załamane.
Rajmund zaczął się przechadzać po pokoju.
— Nie mogłeś mi większej uczynić przykrości, większej troski rzucić na duszę, rzekła powoli matka, jak tą nieszczęsną nowiną. Spodziewałam się po tobie więcej rozwagi, i więcej uczucia godności własnej.
— Ja właśnie chcę, czując się lepszego losu godnym, dobijać się go! — zawołał Rajmund.
— Ale nie na takiej drodze — dodała matka poważnie. Tych twoich państwa Okułowiczów z ich wychowanką widywałam nieraz w kościele: uczynili na mnie wrażenie przykre, są nadęci, są śmieszni. Panna nawet w kościele przyzwoicie się znaleźć nie umiała, śmiejąc się, chichocząc, oglądając. Okułowicza znają jako płochego człowieka — a ona!!
Tu zamilkła.
Rajmund stał i słuchał.
— Cóż mnie obchodzi Okułowicz? zapytał.
— Ale matka?
— Matka jest bardzo pięknie wychowana i bywała w najpierwszych domach, począł Rajmund.
— Tego po niej nie poznać — odezwała się p. Marwiczowa. Proszę cię — nie mów mi o nich. Przebaczam ci, że jako młody mogłeś dać sobie im zawrócić głowę, ale spodziewam się że to zbyt daleko nie zaszło. Ja na to nigdy nie pozwolę.
Słysząc to Rajmund, rzucił się do rąk i kolan zaczynając całować matkę.
— Moja kochana Mateczko — wołał — na miłość Boga — niechże mnie Mama do rozpaczy nie przywodzi! Ja mam przed sobą najświetniejszą karyerę... ja się poświęcę dla sióstr, dla brata, dla Mamy! Za kilka lat będę milionowym.
Staruszka płakała.
— Romku, przerwała — miliony w uczciwy sposób nie robią się tak prędko. Ty oszalałeś! Niegodziwi ludzie chcą korzystać z twojego niedoświadczenia i młodości — na Boga, ochłoń z tego, upamiętaj się.
Czułe naprzemiany i surowe wyrazy matki nie zdawały się bynajmniej działać na Rajmunda. Wstał z ziemi nadąsany, posępny, lecz wcale nie onieśmielony ani przekonany.
— Kwirynby mi nigdy takiej przykrości nie zrobił! szepnęła Marwiczowa.
Wymówka ta oburzyła Rajmunda.
— Kwiryn nigdy nie wyjdzie też z tego błota, w które wlazł, i na nędzném bakałarstwie skończy — odezwał się. Będzie siostrom i Mamie ciężarem zawsze, a ja nie myślę gnić w jakiejś dziurze i poprzestać na tém co mamy. Ja czuję w sobie siłę i dla tego, bądź co bądź, muszę spinać się wyżej!
— Bądź co bądź? zapytała matka.
— A tak — począł unosząc się Rajmund. Oglądając się na wszystko, przebierając, skończyłbym tak jak nasz poczciwy ojciec, z którego sumienności teraz się wszyscy śmieją.
Wyrazy te zaledwie wymówił Rajmund, gdy już poczuł jak miały dotknąć matkę. P. Marwiczowa krzyknęła, zasłaniając sobie oczy, i wnet dodała nakazująco.
— Idź! idź! ani słowa więcej! Idź.
Wahał się jeszcze Rajmund, gdy powtórzony rozkaz zmusił go do opuszczenia pokoju. Julka, która podsłuchując rozmowy, w duszy brała stronę brata, wbiegła na pomoc matce, ale natychmiast poczęła jej czynić wymówki, że się na Romka tak unosiła. Żywo z nią kilka słów zamieniwszy matka, odprawiła ją natychmiast; Julka pobiegła pocieszać Rajmunda, a Jadzia nie mówiąc nic, nie pytając o nic, przyszła służyć matce. Rajmund tymczasem niezmiernie poruszony, czując że niezręcznie się wziął do sprawy, a nie widząc sposobu naprawienia jej, chodził po izdebce na tyle domu, którą zajmował.
Julka starała się go uspakajać, i mimowolnie wydawała się z tém, że jeśli nie całą, to część przynajmniej rozmowy podsłuchała.
— Nie gryźże się tak, mówiła bratu — znasz Mamę że ona wszystko w pierwszej chwili czuje bardzo gorąco; ale zobaczysz, da się przekonać, da się ułagodzić....
— Wiesz o co chodzi? zapytał Rajmund.
— Słyszałam bardzo podniesione głosy, więc do drzwi przybiegłam, i mimowolnie coś mi się o uszy obiło.
— Ja się cofnąć nie mogę! rzekł Rajmund — Mama z fałszywego stanowiska to widzi.. mnie się trafia szczęście...
Julka patrzała nań oczyma ciekawemi.
— Ja tę pannę widziałam, szepnęła — prawda że chyba ty ją później wymusztrujesz, bo tak jak jest wygląda iż się za nią rumienić potrzeba.
— Co wy się na tém znacie! zawołał Rajmund. Gdzieżeście to widziały lepszy świat? nie możecie sądzić o tém. Panna jest dowcipna, z talentami, żywa, miła i wesoła!
Julka spuściła oczy; po chwili uściskała brata, szepnąwszy mu kilka słów pocieszających, i wyszła nazad do siostry i matki.
Nazajutrz wstawszy rano, po wczorajszej burzy, Rajmund poszedł w pole rozmyślać nad tém co miał czynić. Zmuszonym był obstawać przy swojém. Szło o to czém i jak mógł złamać opór matki — stanowczością swą, czy odezwaniem się do jej serca. Zdało mu się, że prędzej potrafi skłonić smutkiem i pokorą; powrócił więc do domu chmurny i znękany, z rozpaczliwie rozrzuconemi włosami, milczący.
Przez noc też, wypłakawszy się i wymodliwszy się pani Marwiczowa, ochłonęła nieco, uspokoiła się, a choć prosiła Boga aby od niej to nieszczęście odwrócił, po części się z myślą jego oswoiła.
Znała ona Rajmunda, który od małego dziécka zawsze umiał na swojém postawić, a uległ rzadko. Przewidywała że i teraz nawet groźbą gniewu swojego niepotrafi go złamać.
— Niech robi co chce, dodała w końcu zrezygnowana, za mało mam sił aby mu się opierać; lecz jeżeli obstanie przy swojém, niech mi tych ludzi nie wprowadza do domu! Ani żony tej, ani jej familii znać nie chcę!
Powiem mu to otwarcie.
Z tém postanowieniem czekała go u śniadania pani Marwiczowa.
Rajmund przyszedł późno, przywitał się zimno. Siadł zachmurzony, kawy pić nie chciał i przez cały czas śniadania nie odezwał się ani słowa. Unikał nawet wejrzenia matki. Siostry biegały i posługiwały zmięszane i przelękłe. Gdy służący przyszedł zbierać tacę i serwetę, panienki powychodziły. Rajmund też chciał się podnieść i wyjść, gdy matka mu kazała pozostać.
Z wielką powagą, wolnym głosem odezwała się do niego.
— Masz mi widzę za złe, to com mówiła wczoraj. Mnie boleśnie dotknąłeś nieposzanowaniem pamięci ojca.
Rajmund chciał się tłómaczyć, nie dała mu mówić.
— Suponuję, rzekła, że ci się to nierozważnie wyrwało i chcę o tém zapomnieć, ale proszę też abyś ty o swoich dziecinnych projektach nie wspominał mi więcej.
Rajmund był już do walki przygotowanym.
— To nie może być, moja kochana Mamo — odezwał się stanowczo — Mamaby sama potém żałowała, gdybym ja ją dziś posłuchał. Ja się zaawansowałem, cofnąć się jest mi niepodobieństwem. Jedynego mam protektora w Szambelanie, muszę iść za jego radą. Mama najlepiej wie, że nam nikt ani z familii, ani z przyjaciół dawnych ojca nie chce pomódz, ani nas znać! Ja się chwytam jak tonący brzytwy.
— Z tą różnicą — odparła matka, że wcale nie toniesz, i chwytasz jej nie tonący, ale szalejąc. Albo ci ta dziewczyna zawróciła głowę, albo Szambelan chce się zbyć ciężaru i nie waha się zrzucić go na ramiona, które nie znają co mają dźwigać. Tyś mniej winien niż oni, ale winieneś że głosu matki usłuchać nie chcesz.
— Niech Mama przebaczy — ja nie mogę!
— Czémże tak jesteś związany? odezwała się matka.
— Najprzód mojém własném przekonaniem — począł Rajmund.
— Dziecko jesteś! wstając z za stołu i odchodząc dokończyła pani Marwiczowa.
Z tego przerwania rozmowy nie rad był Rajmund, lecz musiał na tém poprzestać. Przez cały ten dzień matka unikała, aby z nim sam na sam nie pozostać.
Biedna kobieta chodziła stroskana, pobladła, kryjąc się ze łzami, a gdy wieczorem przyszedł stary Gierstut, dla którego tajemnic nie miała, poskarżyła się przed nim na nieszczęście swoje.
Gierstut, który dzieci pańskie niemal jak własne uważał, i był z niemi na stopie poufałej, a Rajmunda mniej faworyzował, oburzył się niezmiernie. Znał on daleko lepiej od pani Marwiczowej historyą Szambelana, Okułowiczowej i panny.
Miał oprócz tego ząb do Kaznaczeja, który go nękał za niedoimki; wydało mu się poczwarném aby syn takiego obywatela, jakim był nieboszczyk Marwicz, miał się żenić z taką wychowanką niepewnego pochodzenia.
Chwycił się za głowę, oniemiał. Weneracya jego dla pamięci nieboszczyka była tak wielką, iż dla jego synów najświetniejsze losy wydawały mu się zawsze za skromne w stosunku do zasług ojca.
Nie powiedział nic oprócz kilku słów pociechy swej pani, którą prosił aby się uspokoiła, ale postanowił w duszy otwarcie się rozmówić z paniczem.
Gdy się wszyscy spać rozeszli, a Rajmund chodził jeszcze po swej izdebce, usłyszał chód ciężki w progu i ze staroświeckiém: „Niech będzie pochwalony“ — wtoczył się staruszek.
Rajmund się domyślił, że odwiedziny nie były bez celu. Nawykł on szanować Gierstuta, ale teraz to wtrącenie się jego do spraw familijnych, wydało mu się prawie zuchwalstwem.
Stary wąsa gładził.
— Jam tu do panicza przyszedł z interesem, odezwał się stłumionym głosem, czy to się godzi tak starą matkę martwić?
Odwrócił się chłopak z miną dumną.
— Co bo się nie w swoje rzeczy mięszasz? odparł.
— Jakto, w nieswoje? — rzekł zimno Gierstut. Panże wiesz, panie Rajmundzie, że u mnie co wasze to moje, a co moje to wasze.... Tak się do mnie starego mówić nie godzi.
— Ale, proszę cię.
— Niechno pan posłucha, ciągnął dalej Gierstut. Pan nie wie z kim ma do czynienia, i dokąd go ciągną, a ja tych ludzi znam jak kieszeń moję.
— A zkądże ty wiesz o tém? przerwał Rajmund.
— Przecie stara pani przede mną tajemnic nie robi — mówił Gierstut. Szambelana ja znam nim się żenił; człowiek niezły, ale w niwecz popsuty kobieciarstwem. Rozpustnik. O żonie ja nie powiem nic, bo niema potrzeby. Okułowiczowa, baba kuta a zła i próżna. Okułowicz, kawałek mechesa, a panienka ni ojca, ni matki, ni imienia! Toż to zgroza, żeby poczciwe Marwiczów imię miało się tam do nich dostać. Tfu!
Rajmund słuchał, starając się gniew pohamować.
— Z dobrego serca to mówisz, odparł, nie wątpię — ale ty lepiej ich nie znasz jak ja, a ja wiem co i dla czego robię. Ja całe życie w Żulińskim gnoju siedzieć nie myślę.
— E! panoczku! rzekł Gierstut, lepszy mój Żuliński gnój, niż szambelańskie aksamity.... na których plamy niezmyte.
Ubogim być niema wstydu, a tam sięgać po chleb, gdzie sromu się trzeba napić — pfe!! pfe!
Strząsnął się starowina — Rajmund mu nie raczył nawet odpowiadać, uśmiechał się pogardliwie.
— Matkę wpędzisz do grobu — dodał Gierstut, a sam z tego pociechy mieć nie będziesz.
Postał jeszcze, na odpowiedź czekając i widząc wreszcie że Rajmund mówić z nim nawet o tém nie chce, strzepnął czapkę, zwrócił się ku drzwiom i już nie żegnając go, wyszedł.
W życiu Rajmunda byłyto pierwsze niemal przejścia, mogące mieć wpływ na przyszłość jego. Czuł on, że doszedł do tego rozstajnego punktu drogi swej, od którego począć się miał pochód dalszy już nie kierowany przez nikogo, zostawiony własnej jego woli.
Pochlebiało to jego miłości własnej, miał być wyemancypowanym, lecz przychodziły też myśli trwożne czy właściwą potrafi obrać drogę. Ożenienie miało swe strony ponętne, ale było zobowiązaniem się na wieki, i Rajmund czuł, że co się tyczyło rodziny żony, a nawet jej samej, matka miała słuszność, nie on. Wiedział że był wart czegoś lepszego. Położenie jednak było takie, iż dla niecierpliwego jak on, krok fałszywy był mniej strasznym, niż odkładanie świetnych planów do jakiejś mglistej przyszłości.
Zalatywały go to chętki buntu przeciw wszystkim i rzucenia się przebojem na drogę życia, to obawy i żale. W sercu miał jeszcze dziecinną miłość dla matki i kosztowało go jej się sprzeciwiać; ale pocieszał się tém że później matka sama będzie musiała uznać, że postąpił sobie mężnie i jak na człowieka energicznego przystało. Do późnej nocy chodził tak bijąc się z myślami, chociaż z tego boju zawsze nieposłuszeństwo i samowola wychodziły zwycięsko.
Tłómaczył sobie że matka świata i życia nie rozumie. Resztki pańskiego majątku Szambelana, jego znaczenie, tytuł, wpływy, zdawały mu się taką siłą, którą zyskując dla siebie, mógł już być pewnym przyszłości. Stracić to narzucające mu się szczęście — nic w świecie nie mogło go skłonić.
Co do panny?? podobała mu się ona tak jak młodemu jego wieku nie zbyt zepsutemu chłopcu, może się podobać dziewczę świeże, dowcipne, śmiałe, trzpiotowate i mające te same co on instynkta. Godzili się z sobą co do przyszłości. On i ona zarówno chcieli mieszkać w stolicy, używać życia, mieć dużo pieniędzy i zyskać dużo ludzi.
Różyczka była pewną, że na większym teatrze wystąpiwszy, zachwyci wszystkich i pozawraca głowy; mąż dla niej był narzędziem, pomocnikiem, tymczasowym towarzyszem dopókiby się coś lepszego nie trafiło. Podobał się jej, lecz znajdowała go za chłodnym, zbyt zimnym w zalotach, zamało oceniającym szczęście jakie go spotykało. Lecz że zamążpójście miało ją oswobodzić, znośnym był dla niej jako odźwierny na salę balową. O przyszłém szczęściu nie wątpiła wcale, była go pewną!!
W tém godzili się dobrze z sobą, i nie mówiąc rozumieli; żadne z nich miłości nie odegrywało, starali się sobie podobać wesoło, śmiejąc się — bo jedno drugiemu miało dopomódz do wyrwania się z niewoli. Nie szkodziło téż Różyczce, że Rajmund był ładnym chłopcem, a jemu że swatane dziewczę miało twarzyczkę ładniuchną i tryskającą życiem. Rajmund szedł tak daleko w swych rachubach, iż kładł na wagę wpływ, jaki mogła wywierać na ludzi piękna, młodziuchna kobieta.
Zadaniem główném dla niego było — zrobić karyerę, mieć znaczenie i użyć go dla zdobycia majątku. W jego przekonaniu fortuna płaszczem złocistym mogła pokryć wszystko, co się do pozyskania go pobrukało.
Może nie zbyt jasno sam się przed sobą tłómaczył, lecz ostatecznie kończył na wnioskach prowadzących do tego....
Namyślał się, czy ma jeszcze raz starać się matkę przekonać i ubłagać lub nie, lecz — obawiał się osłabnąć i uledz, postanowił więc uważać rzecz za skończoną, wyjechać nazajutrz do dnia, i nie zgłaszać się do matki, aż po błogosławieństwo.
Zdawało mu się że gdy przywiezie z sobą Szambelana, pani Marwiczowa przy obcym nie potrafi być surową i rozpłakawszy się na wszystko pozwoli.
Jeden tylko Gierstut wstał był i chodził już około gospodarstwa, gdy Rajmund po cichu się wykradłszy ze dworu, siadł na swą bryczkę i — pojechał do Korznicy do Szambelana.
Zdziwiła się obudziwszy matka, gdy na pytanie o syna, Julka jej oznajmiła że bardzo rano, z nikim się nie widząc i nie żegnając, wyruszył.
Było to wyraźne wyłanianie się z pod jej władzy i to właśnie tego syna, którego ona najmocniej ukochała. Powtórnie już z wymówką dla serca swojego, powiedziała sobie — Kwirynby tego nie zrobił.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.