Czerwone koło/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Czerwone koło
Wydawca Spółka Wydawnicza „Wiek Nowy“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady drukarskie „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz J. W.
Tytuł orygin. Le Cercle rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
MAURYCY LEBLANC
CZERWONE KOŁO
Z francuskiego tłóm. J. W.

NAKŁADEM SPÓŁKI WYDAWNICZEJ WIEK NOWY“.
Tłoczono w Zakładach drukarskich „Prasa“, Lwów, Sokoła 4.

Prolog.

— Widzisz więc, stary Dzimie, powiedział dozorca, klepiąc po ramieniu więźnia, pomalowano ci świeżo mury twej celi. Jeżeli je zaczniesz zasmarowywać nanowo, to biada ci! Słyszysz! żadnych napisów. Bo...
Człowiek nie ruszał się, skulony na stołku. Dozorca popatrzył na niego przez chwilkę, a potem, głosem łagodniejszym, w którym przebijała litość, dodał:
— No, widzę, że jesteś spokojniejszy. Pomogła ci samotność. Ach, gałganie, dałeś się nam we znaki temi paroksyzmami. Ale już skończone z niemi? Tem lepiej. No, to do widzenia, stary Dzimie.
Człowiek pozostał sam w swej celi, oświetlonej niepewnym światłem, płynącem z dwóch otworów wyciętych wysoko w grubości muru. Milczenie grobowe przerywane było od czasu do czasu wyciem dochodzącem z oddali.
Dżim wyglądał na lat pięćdziesiąt. Siwe włosy opadały kosmykami na czoło. Pod ubraniem w paski jakie noszą więźniowie w Stanach Zjednoczonych, przeglądała jego chudość ale i atletyczna budowa. Twarz jego, o cerze ziemistej, o dużych, ciężkich rysach, zastygła w błędnym wyrazie.
Dżim wstał i zbliżył się do kraty, służącej jednocześnie za drzwi od celi. Potężnemi rękami chwycił za żelaza i oczy jego, apatycznie obojętne, błądziły przez chwilę w cieniu kurytarza, skąd oddalił się dozorca. Potem zaczął chodzić wzdłuż i wszerz swej celi.
Chód jego był ciężki i zarazem elastyczny, jak chód wielkiego zwierza leśnego. I nagle zatrzymał się, tak, jak się zatrzymuje zwierzę, pod nagłem uderzeniem wrażenia jakiegoś: pragnienia, które się budzi, instynktu szukającego zaspokojenia.
Oczy jego wpatrzyły się najpierw w nagi mur, na prawo od kraty, nawprost otworów okiennych. Ściany były pomalowane farbą bronzową, prawie czarną, jak to oznajmił dozorca. Więźnia zdawało się to wprowadzać w zakłopotanie. Palce jego zadrżały, niecierpliwie i kurczowo zaciśnięte. Ale w kącie znajdowała się mała szafka w murze, gdzie stawiano dzbanek z wodą i chleb. Otworzył ją. Wewnątrz tynk był biały, gładki i czysty.
Wówczas Dżim powrócił do swego stołka, chwycił go oburącz i wywinął nim w powietrzu młynka. Pod siedzeniem drzewo było pęknięte. Do szczeliny tej wsunął paznokieć i wyciągnął z niej kawałek ołówka o czerwieni szkarłatu.
Trzymając ołówek między palcem wielkim a wskazującym, powrócił do szafki. Tam, stojąc, z łokciem opartym o półeczkę, poważnie, z naprężeniem całej swej siły, zaczął rysować coś na białej ścianie.
Kiedy skończył, cofnął się o parę kroków by podziwiać swoje dzieło.
Narysował koło czerwone.
Koło szerokości mniej więcej bransoletki kobiecej, koło prawie regularne i symetryczne w przecięciu, ale nierówne w grubej linji tworzącej je linji, czasem węższej, czasem bardziej wydętej; koło krwi, możnaby powiedzieć. Dżim przyglądał mu się długo, długo z szybko zmieniającym się wyrazem twarzy, skurczającym jego rysy, z wyrazem wściekłości, nienawiści, rozpaczy, rezygnacji dzikiej. Oczy jego napełniły się tym czerwonym kołem dziwacznym, tą małą geometryczną figurą zagadkową, zdającą się mu mówić tyle rzeczy strasznych i bolesnych. I nagle cierpienie jego doszło do takiego napięcia, że zamknął gwałtownie drzwiczki szafki i odwrócił się.
Ale nie zrobił nawet czterech kroków wstecz, gdy zadrżał, dusząc w sobie okrzyk przerażenia.
Naprzeciw niego, na ścianie, pomiędzy szafką a kratą, było czerwone koło.
Nie wahał się ani sekundy przyjmując jako pewnik myśl, zalewającą mu mózg. Koło, które widział, było to samo, jakie narysował.
Dwoma susami znalazł się przy szafce i otworzył ją: pierwsze koło było wewnątrz.
Więc to drugie?... Koło, wyskakujące na gołej ścianie?... Odwrócił głowę i patrzał w bok, trzęsąc się cały, z nadzieją, że już nie ujrzy znaku i z pewnością głęboką, że przecież ono zostanie.
Zobaczył je.
Zobaczył. Wzrok jego zdawał się być do niego przygwożdżony. Drugie koło było obrazem pierwszego... a jednocześnie różniło się... W czem?... W czem?... Ta sama wielkość, tenże wygląd, ten połysk krwawy... a jednak...
Podstępnemi krokami, cichaczem, Dżim zbliżył się posuwając się wzdłuż ściany i nagle rzucił się gwałtownie z ręką otwartą.
Trzymał je! Zdusił je, jak dusi zwierzę szkodliwe. Zgładził je ze świata! Ach, co za ulga!
Odjął dłoń. I tym razem nie mógł powstrzymać krzyku przerażenia, rozdzierającego mu gardło.
Czerwone koło było dalej, o jakieś trzydzieści centymetrów.
I oto stała się rzecz, nieoczekiwana i zdumiewająca:
Czerwone koło poruszyło się znowu! Zaczęło tańczyć po gołej ścianie, niknąć, ukazując się i podskakując.
Nieraz pod zamkniętą powieką naszą, punkt świetlny tańczy, rośnie, zmniejsza się, staje się dyskiem drżącym, mnoży się, dzieląc się w błędnę ogniki, które grają w zamkniętej świątyni naszej wizji. Podobnie Dżim widział, ale oczami szeroko rozwartemi, całą fantasmagorję kół czerwonych, punktów świetlnych, plam krwawych, wieńców szkarłatnych, kulek ognistych, a wszystko to wirowało w jakimś obłąkanym tańcu.
Umysł jego uległ zamroczeniu. Rzucił się na mur i potężnemi pięściami zaczął walić bez przerwy, jak wariat a z gardła jego wyrywały się okrzyki szału.
— Cóż to, Dżim? Znowu? Więc jeszcze te napady wciekłości cię nie opuściły?
Był to dozorca, który zwabiony krzykiem, zaglądał przez kratę.
Dżim opamiętał się i wielkim wysiłkiem zmusił siebie do milczenia, nie dlatego, by się obawiał, ale nie chciał, by dozorca wszedł i zobaczył czerwone koło na ścianie.
Dozorca bacznie spoglądał na Dżima. Krople potu lśniły na twarzy i na szyji. Jednakże wydawał się on obecnie spokojny i opanowany.
— Skończone już? nieprawdaż, Dżimie? A teraz trzeba trochę milczenia! powiedział dozorca i odszedł.
Dżim nie ruszył się. Znowu patrzał uparcie w ścianę.
Koło czerwone zniknęło.
Jednocześnie, przez jakiś fenomen niewytłómaczony, ale w którego straszliwe istnienie nie mógł wątpić ani chwili, miał on poczucie jasne, niezaprzeczalne, że koło czerwone przechodzi przez materiał ubrania, wpija mu się w plecy, prze w ciało i piecze go, jak żelazo, rozpalone do białości.
Uczucie djabelskie! A jednak — jak zaprzeczyć temu? Nie, było to nie do zniesienia! Jednym susem Dżim skoczył w bok, jakby dając swobodne przejście tej rzeczy niepojętej, torturującej go okrutnie, a rzecz ta rzuciła się na ścianę, jakby rzucona tam z mocą nieposkromioną.
Czerwone koło było znów.
A potem, nagle, znikło. Nic. Ściana była znów pusta.
Dżim odetchnął.
Ale znów ukazały się, raz po raz, dwie kule świetlane, jakby wyskakujące z muru. Znowu przerwa. I znów cała seria błysków, oddzielonych jeden od drugiego regularnemi odstępami.
Machinalnie Dżim je policzył, tak jak się liczy błyski latarni morskiej.
Było ich piętnaście.
Nowa przerwa. Potem dwa błyski.
Dżim czekał. Ale już nic więcej się nie ukazało i po paru minutach myślał, że to jest koniec zjawiska.
— Dwa... Piętnaście... Dwa... mruczał, przypominając sobie liczbę tych serji jasnych kół czerwonych.
Nie miało to dla niego z początku żadnego znaczenia, gdyż nie szukał go wcale. Ale po chwili wpadło mu na myśl, zupełnie podświadomie coprawda, by każdą z tych liczb skonfrontować z literą, odpowiadającą danej liczbie w alfabecie.
Otrzymał w ten sposób „B“, potem „O“, potem znów „B“.
Wówczas ogarnęło go zdumienie bez granic. Te trzy litery razem złączone, tworzyły wyraz, a raczej imię: Bob.
A Bob — było to imię jego syna.
Ze wzruszenia zachwiał się i, aby nie stracić równowagi, musiał usiąść na stołku. Ale owo przerażenie przed tajemniczem zjawiskiem przeszło bez śladu. Nie miał on przed sobą żadnego cudu nie rozumiejąc jeszcze kryzysu, przez jaki przeszedł, nie rozumiejąc, że był igraszką swego chorego mózgu i że koło czerwone przez niego narysowane, poplątało się wskutek naturalnej u niego halucynacji, z plamą świetlna, tańczącą na ścianie i przynoszącą mu sygnały syna jego Boba, pojął, przynajmniej, pochodzenie tych plam i znaczenie sygnałów.
Ogarnął go wielki spokój. Koszmar podstępny i okropny czegoś nadprzyrodzonego i niepojętego, oddalił się. Teraz on wiedział.
Wiedział! Gdzieś, leżąc wysoko na jakimś sąsiednim dachu. Bob poprzez otwór okna jego celi, dawał mu znaki zapomocą małego lusterka kieszonkowego, które zbierało promienie słońca i posyłał ie do ciemnej celi.


II.

Okienko to, przez które trochę powietrza i światła wchodziło do celi, było zawsze otwarte. Wycięte w murze grubym na dwa metry, rozszerzało się na zewnątrz.
Często Dżim wślizgiwał się aż do otworu, zbyt wąskiego by więzień mógł uciec tamtędy, i tam, przez długie godziny, pogrążał wzrok, ponury i znudzony, w małem podwórku, ciemnem jak studnia, wybrukowanem wilgotnemi, zielonkowemi kamieniami. Upewniwszy się, że na kurytarzu niema nikogo, Dżim powtórzył swój manewr. Plecy jego, zbyt szerokie, uderzyły o kamienie muru, ale głowa wysunęła się na zewnątrz.
Z naprzeciwka, nieco wyżej, usłyszał lekki gwizd.
Podniósł oczy.
Bob znajdował się na dachu, po przeciwnej stronie podwórza, u dołu pochyłości dachówek, pochyłości tak spadzistej, że było prawdziwem szaleństwem znajdować się tamże. Dwa duże kominy wznosiły się powyżej i Dżim spostrzegł, bez wielkiego zdziwienia zresztą, — wiedział bowiem, że syn jego był mało odważny — że sznur przewiązywał go wpół i że ktoś najwidoczniej stojący w tyle za kominem, trzymał go mocno.
Trzy metry najwyżej oddzielały syna od ojca. Bob zamierzał mówić, ale Dżim szepnął:
— Milcz. Ani słowa!
Wówczas Bob schwycił znajdującą się obok niego na dachówkach deskę i przerzucił ją jak most wiszący pomiędzy dachem a brzegiem okienka.
— Nie! — zaprotestował Dżim. — To idjotyzm! Złapią tu ciebie!
Cofnął się z przerażeniem i zobaczył swego syna, spuszczającego się po desce.
Dżim skrył się w głębi celi. Bob, młodzieniec długi i szczupły, podobny do akrobaty z powodu wygimnastykowanych członków, przelazł bez wielkiego trudu przez otwór okna i znalazł się obok ojca. Powoli rozwiązał opasujący go sznur.
Wszystko to nie trwało nawet dwóch minut.
Słońce zapewne przez ten czas schowało się poza wysokie sąsiednie budynki, cień zapanował wszechwładnie wewnątrz cel, tak, że Dżim z trudem rozpoznał rysy twarzy syna.
Mruknął:
— Proszę cię — cichooo... dozorca znajduje się tuż...
Oparł rękę na plecach Boba i popchnął go do kąta, gdzie nie można było zobaczyć go przez kratę, poczem szepnął głosem urywanym i surowym:
— Czego chcesz odemnie?.. Po co tu przyszedłeś? Mów...
Bob znajdował się pod wpływem reakcji swego wysiłku i niebezpieczeństwa, przez jakie przeszedł. Być może również, że obawiał się swego ojca. Blady był straszliwie i trząsł się na całem ciele. Wreszcie rozpoczął opowiadać o swojem przedsięwzięciu. „Miał pomysł razem z jednym swoich przyjaciół“ wyleźć na dach sąsiedniego domu; zawahał się jednak przed otworem okna w murze więzienia.
— Nie wiedziałem, które to okno... I w jaki sposób dać tobie znać?... Trzy razy przychodziliśmy tutaj...
Dżim przerwał:
— Przestań gadać głupstwa. Mów do rzeczy... Poco tu przyszedłeś? Czego chcesz odemnie?...
— Więc!.. otóż... — jąkał się Bob — bo... dlatego, że może mógłbyś uciec stąd...
— Uciec?.. Jakim sposobem? Nie jestem wężem, nie mogę się prześliznąć.. A potem, ty przecie wiesz dobrze, że nie chcę wcale uciekać! Bandyta taki jak ja musi pozostać w ciasnej klatce... Tutaj nie mogę nikomu szkodzić!... Zadużo już zrobiłem złego... Słowa te rzucił ponurym głosem. Potem, zastanowiwszy się chwilę, dodał:
— A zresztą, ty przecie łżesz. Wcale ci nie chodzi o to, bym był wolny... Nie będziesz mi przecie zawracał głowy uczuciem, co? Nie miłość tobą kieruje... Ani mna, również... Robiłeś wszystko co mogłeś, aby tak cbyło... Chciałem mieć syna... prawdziwego syna... Człowieka pracującego, żyjącego z uczciwego rzemiosła... A ty...
Nie puszczał ram Boba, ściskając je ręką brutalną.
— A co ty robisz obecnie? Jeszcze przed sześciu miesiącami, gdy byłem na wolności, znalazłem ci miejsce porządne... Co? Co mówisz? Wypędzono ciebie? A więc? Z czego żyjesz teraz? U kogo pracujesz? Bo chyba pracujesz, mam nadzieję?
— Tak jest, pracuję, — mruknął Bob.
— U kogo? Odpowiadaj?...
— U... u Sama Smillinga.
Dżim skoczył.
— U Sama Smillinga! U tego szewca przeklętego!... Ach, tego to już zawiele!
— Ależ to przecie jeden z twych przyjaciół! — zaryzykował Bob.
— Milcz! To bandyta!... Prawdziwy bandyta... O, tak, on wie, co robi...
— Ależ, ojcze, zapewniam cię, on zajmuje się mną, daje mi dobre rady.
— Nie gadaj! Sam Smilling! O, znam dobrze jego rady... Ahaha! więc ty „pracujesz“ u niego! Więc teraz rozumiem już... Przyznaj się: to on posyła tu ciebie? Dżim drżał cały ze złości. Powstrzymał się jednak, by nie przerażać swego syna i otrzymać od niego zupełne wyznanie.
— No więc tak, — mruknął Bob, — to on mnie przysyła tutaj.. Zresztą nic nie mam do ukrywania... Przeciwnie... To w celu dobrego uczynku, — dokończył z emfazą.
— Dobrego uczynku? — powtórzył Dżim zaciskając pięści. — A zresztą, opowiedz... zobaczymy potem.
— Więc tak, — powiedział Bob, zupełnie już ośmielony. — Jak się dowiedziałem, przed trzema laty oddaliście obydwaj wielką usługę bankierowi na Far-West. A on powiedział wam wówczas, że jeżeli zgłosicie się do niego, do San Francisko, gdzie on mieszka, to w razie jego nieobecności przyjmie was jego córka, którą on uprzedził. Dla rozpoznania macie jej pokazać, tej córce...
— Pokazać co?
— Otóż właśnie, bransoletę... Bransoletę koralową, która należała do ciebie... a przedtem należała do...
— Do mojej żony, — wtrącił Dżim głucho.
— I wówczas, podobno, pewnego dnia przyszło między Samem a tobą do wielkiej kłótni i bransoletkę połamano... Sam wziął połowę... Obecnie bankier pojechał do Europy i Sam dowiedział się przypadkiem, że chcą go ograbić... Wiec dlatego też chce on uprzedzić o tem córkę, ale na to, by ona mu zaufała, prosi cię o wydanie mu drugiej połowy bransolety... Widzisz, jakie to proste...
— Tak, — powiedział Dżim, który czynił najwyższe wysiłki, by pozostać panem siebie... — Tak, to bardzo proste. I istotnie, Sam nie namęczył się bardzo, by wymyśleć tę historyjkę. Ale widocznie sądzi on, że stałem się już idjotą i że mógłbym dać się wziąć na lep tej bajeczki... Tak, tak, prawdą jest, że chce on udać się do San Francisco, że chce zdobyć zaufanie i że raz już będąc na miejscu, będzie kradł i mordował... a ty będziesz jego spójnikiem.
— Ja też byłem pewny, że ty odmówisz, — szepnął Bob, — ale on chciał za wszelką cenę, abym ja spróbował...
— I to on przyprowadził ciebie tutaj? To on trzymał ciebie za sznur?...
Dżim nie skończył. Złość nurtowała w nim, podnosiła się i dusiła go. Ciężkie milczenie zapadło między ojcem i synem. Kąt, w którym się znajdowali, oświetlało trochę drugie okienko a promień jasny padał właśnie na drżące ręce starego Dżima.
I nagle Dżim spostrzegł, że syn jego zaczął się trząść, a głos przeszedł w jęk, wyrażający przerażenie bez granic.
— Ach! Koło Czerwone!... Koło Czerwone na twej ręce!... Ach, nie rób mi nic złego... Łaski!... To sam Smalling kazał mi tu przyjść...
Z początku Dżim nie drgnął. Wiedział, że Koło Czerwone odbiło się na jego prawej ręce i że ten straszny stygmat, znany jego synowi, znany wszystkim, że ten straszny stygmat, znak widomy jego kryminalnych instynktów, zaokrąglał się krwawym wieńcem na jego chropowatej skórze. Wiedział o tem również z wrzenia złych myśli, z rozpętania sił nieokiełznanych, pchających go niechybnie do czynu gwałtownego.
Minęła chwila straszliwa, Bob trząsł się jak w febrze, nie mając odwagi uciekać lub bronić się, nie mogąc wydać krzyku o ratunek. Ojciec naprężał się jakby w napięciu całej energji, naciągającej muskuły jego jak sznury.
A Koło, różowe najpierw, potem żywo-czerwone, nabiegało purpurą krwi, wychodząc wypukle na skórą.
— Koło Czerwone! — wyjąkał Bob... — boję się... boję się... to koło!...
Nie skończył. Ojciec chwycił go za gardło obiema rękami w najwyższej rozpaczy i chłopak zwalił się na podłogę.
Nie było walki. Nie było oporu. Dżim nielitościwy, klęcząc, dusił go.
W cieniu połyskiwał krwawy stygmat a przynajmniej Dżimowi zdawało się, że widzi jego kształt i kolor. Widział to tylko, wpatrywał się w to jedynie, w ten płomień, biegający mu pod skórą, w tego węża ognistego, kręcącego się bez przerwy dokoła siebie samego, nieruchomego napozór, lecz żyjącego jakiemś piekielnem życiem. Zdawało mu się. że jego obie ręce złączone zakreślają wokoło szyji syna jego najokropniejsze koło — koło śmierci.
Nagle puścił ofiarę. Ta wizja śmierci była dla niego nie do zniesienia. Jego syn zaduszony przez niego! Przez kilka chwil zły genjusz instynktu trzymany był na wodzy — ale jedynie podczas tych paru chwil. Koło Czerwone nie znikło.
Jednym susem Dżim znalazł się przy kracie. Zdawało mu się, że słyszy kroki dozorcy, robiącego swój obchód.
W tej chwili Bob, wciąż rozciągnięty na podłodze, nie mogący lub nie chcący wstać, jęknął głośno.
Wówczas Dżim stracił głowę. Kryzys jego wzrastał ale zmieniał podmiot wściekłości. Dozorca powinien był nadejść. A wówczas nastąpiłoby zaaresztowanie Boba i syn jego byłby w więzieniu.
A Koło Czerwone wciskało mu się w ciało: o męczarnie niewypowiedziane! Koło Czerwone wciągało jego myśli jakiś wir zawrotny, gdzie były płomienie i krew.
Kroki zbliżały się.
Wówczas Dżim szalonym wysiłkiem chwycił syna wpół posunął go aż do otwartego okna. Jakaś przeszkoda. Potem łoskot rzeczy padającej, na bruk podwórza. Była to deska, owi most powietrzny, łączący z sąsiednim dachem.
Ostatnie popchnięcie.
Bob zniknął.
Kiedy dozorca wszedł do celi, znalazł tam starego Dżima leżącego na ziemi i łkającego konwulsyjnie, bez pamięci...



Rozdział I.
Stygmat dziedziczny.

Zrana, we wtorek, 13. czerwca doktór Maks Lamar, lekarz sądowy, zajęty przy administracji policji w Los Angelos, pracował ze swą stenografistką w swem biurze urzędowem, pokoju dużym, ponurym i zimnym!
Stenografistka, pna Hayes, powtórzyła półgłosem ostatnie dyktowane sobie zdanie: „Streszczając więc, odpowiedzialność danego osobnika zdaje się być bardzo zmniejszona wskutek ciążącej na nim dziedziczności...“
I z ołówkiem w ręku oczekiwała dalszego ciągu, wpatrzona w swego szefa.
Szef milczał. Siedząc przed dużem biurkiem, zawalonem instrumentami, papierami i dokumentami najrozmaitszego rodzaju, odczytał z uwagą jakąś notatkę.
Ale czas uciekał. Doktór Lamar spieszył się z robotą. Wstał z krzesła i zaczął przechadzać się po pokoju wielkimi krokami.
— Gdzieśmy się zatrzymali, proszę pani? — zapytał.
Panna Hayes odczytała niedokończone zdanie.
Doktór zapalił papierosa i podjął dyktowanie głosem wolnym i dobitnym.
Maks Lamar wywoływał zawsze zdziwienie u tych, którzy znając go z reputacji, stykali się z nim osobiście poraz pierwszy.
Zważywszy jego głębokie doświadczenie oraz sumę wiedzy, zebranej z głębokich studjów o kryminalistyce, o popędach zbrodniczych, o dziedziczności fizycznej i moralnej, możnaby oczekiwać spotkania się z człowiekiem dojrzałym, nerwowym, przedwcześnie zestarzałym.
Maks Lemar przedstawiał zupełnie co innego. Mając lat trzydzieści sześć, zachował wygląd młodzieńca; wysoki, szczupły, muskularny; elegancki w swojem ubraniu ciemnem i dobrze skrajanem, przedstawiając obraz siły giętkiej i prędko spełniającej rozkazy.
Inteligencja widniała na jego czole szerokiem, które odsłaniała gęsta, ciemna czupryna. W jego szarych oczach, przenikliwych, jasnych i spokojnych, we wszystkich linjach jego wygolonej twarzy, o rysach regularnych i cerze matowej, wyczytać można było decyzję, domyślność i energję, energję dochodzącą aż do postanowienia najbardziej nielitościwego... Ale gdy uśmiechnął się, gdy jakieś uczucie miłosierdzia lub tkliwości rozjaśniało mu rysy, wówczas można było bez trudu zdać sobie sprawę z całej dobroci, tak starannie ukrywanej pod jego zwykłą flegmą.
Przyjaciele jego mówili o nim, że jest to najpewniejszy i najusłużniejszy z ludzi, a zdanie to podzielali wszyscy ci nieszczęśliwi, którymi doktór zainteresował się podczas swoich badań i których wspomagał z życzliwością mądrą i zawsze dyskretną.
Wrogowie jego — t. j. niektórzy z najgorszych jego kljentów — bali się go straszliwie. Cała ta zwierzyna więzień i przytułków, które on odwiedzał, wszyscy wykolejeńcy, alkoholicy, półwariaci, monomani, których on badał wady i obciążenia dziedziczne, drżeli pod jego badawczem okiem i przed nim zapominali swych kłamstw.
Ale Maks Lamer miał jeszcze innych nieprzyjaciół: mała ilość kolegów miernej wartości, nie mogących mu przebaczyć że w tak stosunkowo młodym wieku zdobył sobie stanowisko znaczne i wysokie.
Koledzy ci twierdzili, iż Maks Lemar tak daleko posunął miłość swego zawodu, że przekraczał granice swych zadań i że czasami zdawało mu się dać unieść przez ciekawość zawodową, przez pasję w dochodzeniach kryminalistycznych, że wpędzał się aż na tereny, nie będące już odpowiednie dla lekarza, lecz dla detektywa.
Ale on, choć echo tych krytyk obijało się kilkakrotnie o jego uszy, odpowiadał, śmiejąc się spokojnie:
— To prawda. Rozwiązanie problemu psychologicznego więcej ma dla mnie wartości, niż rozwiązanie zadania nauki czystej. Trudno mi oprzeć się pokusie, rozwiązania zagadki chwytającej mię zawsze na widok śladu, jakie pozostawia po sobie zręczny złoczyńca. A zresztą, czyż nie jest dla mnie rzeczą konieczną studjować zbrodnię, by poznać zbrodniarza? Nie z książek przecie uczymy się medycyny, ale w szpitalach; nie w biurze zamkniętem można rozstrzygnąć kwestję odpowiedzialności lub nieodpowiedzialności danego osobnika. Moje laboratorjum — to rojenie się poczwarek ludzkich, uwijających się w nizinach wielkiego miasta. Ja analizuję planę społeczeństwa tak, jak chemik bada ciało, złożone z pierwiastków jeszcze nieznanych.

Po ukończeniu swego raportu doktór Lamer powrócił do swego biurka.
Wybiło właśnie jedenaście. Podyktował tuż dwa listy i zamierzał zabrać się do trzeciego, kiedy otworzyły się drzwi, prowadzące do pokoju sekretarzy.
Wszedł urzędnik, niosąc list, który Maks Lamar otworzył natychmiast.
Czytając, zadrżał nieznacznie i wyraz żywego zainteresowania odbił się na jego twarzy. Położył list przed sobą i chwilę siedział milczący i zamyślony.
— Proszę pani — zwrócił się wreszcie do swej stenografistki, — jest rzeczą prawdopodobną, że nie przyjdę tu dzisiaj, a i jutro również.
— Będę miał bardzo dużo do roboty w czasie tych kilku dni — dodał półgłosem, jakby mówiąc do siebie.., — ale jest to praca warta zachodu...
Zagłębiony w fotelu, pogrążył się w rozmyślaniach.
— Tak, tak, — dodał w parę chwil później, — praca warta zachodu... Zażąda pani z administracji aktów Dżima Bardena... Słyszy pani, panno Hayes? Zapewne będę miał dużo do skompletowania tych aktów...
— Akty Dżima Bardena? Dobrze, proszę pana, — odpowiedziała stenografistka, zapisując sobie w notatniku.
Podniosła wzrok na szefa i zapytała:
— Czy to jest zbrodniarz?
— Oto, proszę niech pani sobie to przeczyta, a dowie się pani wszystkiego, — odpowiedział Lamar, podając stenografistce list.

Mój kochany Maksie.

Słynny Dżim Barden, znajdujący się u nas w celi pod kluczem w szpitalu obłąkanych, ma być wypuszczony na wolność z powodu korzystnej opinii naczelnego lekarza.
Spieszę uwiadomić o tem ciebie, abyś mógł roztoczyć swą czynną opiekę i dozór, jak to zwykle czyniłeś.

Serdecznie ci oddany
Ralf Allen — szef policji.

— Więc Dżim Barden jest obłąkany? — spytała stenografistka.
— Widzi pani, że nie, ponieważ lekarz naczelny podpisał mu jego zwolnienie, — odpowiedział doktór Lamar z lekkim uśmiechem.
— A zresztą, wzruszając ramionami, — czy Dżim Barden jest obłąkany czy nie — trudno mi to dzisiaj stanowczo stwierdzić. Wiem tylko, że jest to człowiek najniebezpieczniejszy dla społeczeństwa. Badam go już od kilku lat. Trzy razy musiałem go już kazać zamknąć w przytułku obłąkanych i trzy razy został on niebawem wypuszczony na wolność.
— Więc dlaczego wypuszczają go, kiedy to wariat?
Wypuszczają go, gdy już nie zdradza cech obłąkania. Warjuje on okresami i nigdy w zupełności. Możnaby o nim powiedzieć, że perjodycznie zmienia on duszę. O ile mogłem stwierdzić, w Dżimie jest dwóch różnych ludzi. Po przerwach nieregularnych, w odstępach których obliczyć niepodobna, powstaje w nim pęd niepohamowany, pchający go do złego i czyniący z niego złoczyńcę zdecydowanego, bardzo zręcznego, przebiegłego i strasznego. Wówczas nie zna on nic więcej, jak swe okrutne instynkty i rozbujałą gwałtowność. A wogóle jest to człowiek ponury, brutalny i podejrzliwy; ale w okresach pokoju miewa on, o ile mi się zdaje, wyrzuty sumienia za zbrodnie, popełnione w perjodach chorobliwych. Obserwowałem jego sen i widziałem, jak czasem wije się pod ciężarem zmor straszliwych.
— Jakież popełnił on zbrodnie? — spytała sekretarka.
— Nie znam wszystkich, a i te, o które go posądzają, nie są mu dowiedzione, bowiem odznacza się on wielką zręcznością. Przyjaciel mój, Randolf Allen, szef policji, ten właśnie, który mnie uprzedza o zwolnieniu jego, jest również przekonany, że na Dżimie ciężą rozmaite zbrodnie, popełnione z równem zuchwalstwem, jak przebiegłością.
— I niema na to kary?
— Prawo jest prawem. Dżima Bardena kryje jego djabelska zręczność, a przytem, powtarzam raz jeszcze, jest on nietylko przestępcą ale i chorym. Znajduje się pod wpływem okropnej dziedziczności i nosi na sobie znak swego przeznaczenia.
Panna Hayes popatrzyła ze zdziwieniem ma doktora Lamara.
— Znak swego przeznaczenia? — powtórzyła.
— Tak. Dżim Barden znajduje się pod wpływem Czerwonego Koła.
— Czerwone Koło? A co to jest, panie doktorze? — zapytała sekretarka, coraz bardziej zaintrygowana. — Czy to jakieś koło anarchistów? — dodała po chwili namysłu.
Maks Lamar pokręcił głową.
— Nie. Jest to fenomen fizjologiczny, tajemniczy i mało znany. W chwilach, kiedy Dżim staje się impulsywnym, opanowanym przez swe zbrodnicze instynkty, kiedy jest jak zwierz dziki, szukający ofiary, w chwilach tych na grzbiecie jego prawej ręki ukazuje się znak. Jest to najpierw cień różowy, zaledwie widoczny, który szybko nabiera ciemniejszego koloru, staje się stygmatem okrągławym, nieregularnym, szkarłatnym, jak krwawy wieniec.
— Panie doktorze, skąd to pochodzi? — wyszeptała drżąca z przerażenia panna Hayes.
— Nie wiem. Jest to szczególny znak fizjologiczny, analogiczny z plamami, zwanemi „noevus“, które są zwane pospolicie jako „plamy winne“. Widywała i pani zapewne rozmaite znaki fjoletowe, czerwone lub brunatne, przyrodzone wielu osobom.
— Ale tamto czerwienieje tylko w pewnych razach?
Jakie to jest możliwem?
— Chce pani wiedzieć zbyt wiele, panno Hayes, a mówiłem przecie pani, że jest to kwestja nie do wytłómaczenia. Przez analogję można chyba zauważyć, że u niektórych osobników twarz pod wpływem wzruszenia pokrywa się rumieńcem. Otóż twarz Dżima Bardena nie czerwienieje nigdy, nawet w atakach najgwałtowniejszej furji. Ale na ręku jego pojawia się wówczas Czerwone Koło. W niskich warstwach społeczeństwa gdzie przebywa ten człowiek, osobliwość ta jest znaną i powoduje ona pewien rodzaj przesądnego strachu. Nazywają go „Dżim — Czerwone — Koło“ i opowiadają o nim — nie sprawdziłem dotychczas, czy nie jest to legendą — że stygmat ten jest dziedziczny. Twierdzą, że w przeszłości, z pokolenia na pokolenie, był zawsze jakiś człowiek rodziny Bardenów, będący istotą upośledzoną z urodzenia, moralnie obciążoną, obłąkaną lub zbrodniczą i noszącą zawsze, na grzbiecie ręki prawej, tenże sam znak tajemniczy.
Doktor Lamar umilkł na chwilę. Zapalił papierosa, popatrzył w zamyśleniu na kółka dymu niebieskiego, wypływające mu z ust i mówił dalej:
— Dżim Barden ma syna. Jest to skończony typ tego, co Francuzi nazywają młodym apaszem, bez żadnych względów dla przodków tych dzielnych i walecznych wojowników na naszych prerjach. Syn ten liczy obecnie około dwudziestu lat i zadawalniał się dotychczas życiem poza nawiasem społeczeństwa, włócząc się od szynku do szynku i chowając do kieszeni wszystko, co znalazło się mu pod ręką. Ale dotychczas nie złapano go w żadnej poważniejszej sprawie i nie słyszałem jeszcze, by ktokolwiek ujrzał na ręku jego straszliwą pieczęć Czerwonego Koła.
Doktór Lamar wstał i popatrzył na zegarek.
— Oto wszystkie dane tej zagadki. Teraz wie pani tyleż, co ja. Ale już dochodzi południe, tj. chwila, kiedy Dżim Barden będzie wypuszczony na wolność. Będę go oczekiwał przy wyjściu, bo chcę wiedzieć, co on uczyni i jednocześnie zamierzam dawać baczność na jego czyny. Zapewne zechce on zobaczyć się z synem a potem pójdzie do siebie, to jest do schronienia tajemniczego, jakie posiada, według zdania policji, gdyż umie on znikać, gdy chce i policja nie może wówczas go wytropić.
Doktor Lamar włożył kapelusz i otworzył szufladę w biurku. Wyjął stamtąd rewolwer i parę stalowych kajdanków i oba te przedmioty schował do kieszeni.
— A teraz muszę się spieszyć, jeżeli chcę być obecnym przy wypuszczeniu dzikiego zwierza, — mruknął do siebie, opuszczając biuro.



Rozdział II.
Wypuszczenie na wolność.

Więzienie karne, duży masywny budynek o oknach zakratowanych, wydawało się jeszcze bardziej ponure w blaskach promiennego słońca wiosennego południa.
Luksusowy samochód objechał okrężną aleję i zatrzymał się przed ciężką zakratowaną bramą więzienia.
Z auta wysiadły dwie eleganckie kobiety. Najpierw młoda panienka wyskoczyła lekko na chodnik i podała rękę swej towarzyszce, kobiecie w pewnym wieku.
Młoda dziewczyna zadzwoniła do bramy. Ukazał się dozorca, ukłonił się paniom, które, zdawało się, że zna, wpuścił je za ogrodzenie i oddalił się. Za chwilę powrócił, mówiąc, że dyrektor oczekuje panią Travis i pannę Florę Travis.
Pani Travis, licząca około pięćdziesięciu lat, o twarzy spokojnej i dobrej, okolonej włosami prawie zupełnie siwemi, zwróciła się do córki:
— Idziemy, Florciu? — zapytała z akcentem, wyrażającym całą jej tkliwość.
Florcia — to spieszczenie śliczne, bardzo było odpowiednie dla tej promiennej dziewczyny, której piękność zdawała się rozjaśniać to ponure wiezienie.
Zdawała się ona wysoka i smukła w miękkiej sukni z czarnego aksamitu w szerokie białe pasy. Wycięty stanik odsłaniał ładnie zarysowaną szyję, przykrytą kołnierzem z białego lisa. Jej śliczną twarzyczkę o czystej cerze i ustach świeżych rozpromieniały oczy duże, chwilami marzące i prawie poważne, chwilami zaś sypiące skrami jakby dziecięcej wesołości. Na białe czoło zwisały się loki puszystych ciemnych włosów, uwięzionych pod lekkim białym kapeluszem. Wszystko w niej było harmonijne j pociągające a humor kapryśny i fantazyjny Flory Travis, jej pogarda dla błahych zajęć, jakim oddawały się jej rówieśniczki, szczera oryginalność gustów i nieoczekiwane pomysły tej młodej panny czyniły z niej osobistość niezwykłą i podbijającą wszystkich, ale osobistość o charakterze niepodległym, bardzo odrębnym, jednaki zawsze bardzo prostolinijnym i szczerym, którego wybitną cechą było gorące, serdeczne współczucie dla wszystkich niedoli i wszystkich nieszczęśliwych. I to właśnie uczucie, podzielone przez panią Travis, spowodowało Florę i jej matkę do przybycia w piękne wiosenne południe do pewnego przytułku, gdzie tyle nędznych rozbitków zbrodni i szaleństwa odsiadywało lata całe.
Dozorca wpuścił panie do gabinetu dyrektora.
Dyrektor ten, p. Miller, był to człowiek zimny, ponury i uroczysty.
Ale nikt nie uniknął wpływu wdzięku Flory. Widząc ją p. dyrektor przypomniał sobie, że ludzkość cała nie składa się li tylko z więźniów i dozorców. Uśmiechnął się nawet uprzejmie, wskazując krzesła.
— Więc pani nie traci odwagi, panno Floro? — spytał. — Prowadzi pani dalej swoje piękne dzieło, mimo rozczarowań, jakie pani przyniosło?
— Dlaczegobym miała stracić odwagę? — przerwała Flora. — Chyba nie z powodu tych kilku rozczarowań, o jakich pan wspomina... Tak, tak, panie dyrektorze, — dodała śmiejąc się, — wiem, że Dżons, którym zajmowałam się ubiegłej zimy, próbował okraść naszą rezydencję Blanc-Castel. Ale wiem również, że udawało mi się dobrze częściej, niż przeciwnie i że kilku z pańskich dawnych pensjonariuszy, dzięki pomocy, jakiej im dostarczyłyśmy, wróciło obecnie na dobrą drogę i uczciwie pracuje na życie. Trudno przecie, by każde staranie uwieńczone było powodzeniem, nieprawdaż, panie Miller? Dobrze, jeżeli powiedzie się czasem... Tyle mam współczucia dla tych wydziedziczonych, dla tych biednych rozbitków życiowych, którzy częściej zasługują na współczucie, niż na potępienie...
Zatrzymała się. Oczy jej błyszczały, piękna twarzyczka płonęła wzruszeniem.
Dyrektor spoglądał na nią z podziwem, z pewną domieszką zdziwienia szyderczego.
— Niestety! panno Travis, — powiedział, — widzę tu entuzjazm, którego podzielić nie może taki stary urzędnik, jak ja. Zbyt wiele już widziałem. Ale to nie przeszkadza nie podziwiać pani zajęcia humanitarne... i pani niezmęczoną gorliwość... Pani jest taka odmienna od swych rówieśniczek!
— Nie wiem, czy jestem od nich różna, ale w każdym razie niema w tem wielkiej mojej zasługi, gdyż to wszystko, co zajmuje i bawi inne panny, nie bawi mnie wcale. A jeżeli przytem jeszcze jest się bogatą i szczęśliwą, jak my, to jut będzie prostym obowiązkiem zająć się biedakami...
— Zapewne, zapewne... — odpowiedział p. Miller. — Alę proszę panie za mną, jeżeli chcą panie widzieć słynnego Dżima Bardena, którego właśnie zwalniamy... Jeżeli wpływ pani dosięgnie tego człowieka, no — to będę bardzo zdziwiony... Zresztą, najlepiej wydam rozkaz, by go przyprowadzono tutaj.
Dyrektor zadzwonił. Ukazał się dozorca, któremu wydał odpowiednie zarządzenia.


∗             ∗

W oddziale, przeznaczonym dla więźniów najniebezpieczniejszych, Dżim stał koło drzwi swej celi.
Poprzez pręty swej ciężkiej kraty wysunął prawą rękę, tak, że dłoń zwisała nazewnątrz. Jego oczy nieruchome wpatrzyły się wprost, zdając się nic nie widzieć i tak stał więzień, jak ponury obraz buntu bezsilnego i skamieniałej rozpaczy.
Nagle na jego prawej ręce zarysował się znak, stygmat okrągły, różowy z początku, potem ciemniejszy wreszcie jak wieniec szkarłatny: Czerwone Koło. Dżim Barden wchodził w atak furji.
Podniósł rękę do wysokości oczu, popatrzył na pieczęć tajemniczą i odezwał się głuchym jękiem warjata. W tej chwili dały się słyszeć kroki. Dżim schował rękę. Ukazał się dozorca, otworzył drzwi i wszedł, niosąc pakiet ubrania, które rzucił więźniowi.
— Ubieraj się, — rozkazał. — Pójdzież ze mną do dyrektora i wypuszczą cię na wolność.
Po chwili dodał.
— Tak, tak, stary Dżimie! Na wolność! Widzisz, co znaczy być rozsądnym. Od kilku miesięcy nie mam ci nic do zarzucenia, taki jesteś grzeczny! Zauważyłem, że to od tego dnia, kiedy cię znalazłem tutaj, na ziemi, płaczącego jak dziecko... Tak, odtąd ani jednego kryzysu. Więc zasłużyłeś sobie na wolność, mój chłopcze! Bez słowa, nie okazując najmniejszego zdziwienia, wzruszenia lub radości, bez ostatniego spojrzenia na swą celę, Dżim ubrał się w swoje stare ubranie, garnitur szary, zniszczony i poplamiony i wyszedł za dozorcą do dyrektora.
— A, jesteście, Dżimie Barden, wychodzicie więc na wolność, — powiedział mu dyrektor. — Te oto panie chcą zająć się wami...
Dżim Barden, wchodząc do biura dyrektora, rzucił spojrzenie na Florę i jej matkę, ale teraz, po słowach dyrektora, nie zwrócił nawet głowy w ich kierunku.
— Nie chcę niczego, — odpowiedział twardo.
Flora wstała i zbliżyła się parę kroków ku niemu.
— Wiemy, że pan niczego nie chce, — powiedziała łagodnie, — ale byłybyśmy bardzo szczęśliwe, gdybyśmy mogły dopomóc panu.
— Tak, — dorzuciła pani Travis, — przecie pan się znajdzie bez pieniędzy, bez mieszkania...
— To już moja rzecz, — przerwał brutalnie Barden. — Ja nie potrzebuję nikogo. Wrzucono mnie do klatki, ale to nie powód, by przychodzono oglądać mnie jak dzikie zwierzę. Nałożył mocno kapelusz na głowę i zrobił ruch do wyjścia, ale Flora podbiegła ku niemu i położyła mu swoją białą i delikatną rączkę na rękawie.
— Nie, nie! proszę tak nie odchodzić! Rozumiem pana dobrze! Pan wycierpiał tyle!... Ale proszę nie myśleć, że przyprowadza nas tu zwykła ciekawość... Chcę, aby pan stał się nanowo uczciwym człowiekiem. I szczęśliwym... Nie jest na to zapóźno... Zapewne pan nie jest sam na świecie? Ma pan rodzinę?... Żonę?...
Drżenie przebiegło ciężkie plecy więźnia. Bolesny skurcz skrzywił mu twarz.
— Żona?... och żona... Jest dwadzieścia lat, jak zmarła, powiedział głucho.
— Och, przepraszam pana... zrobiłam panu mimowoli przykrość... — szepnęła panna, wzruszona przebłyskiem wzruszenia na tej ponurej twarzy. — Ale jeżeli pańska żona umarła, to może pan ma dzieci, któremi trzeba zaopiekować się, poprowadzić w życiu, a które będą pana kochały i będą podporą starości... Córka?... Syn?
— Syn... — rzekł Dżim cicho, z odcieniem goryczy w głosie.
Pozostał tak chwilkę, zamyślony, potem nagle odsunął dłoń Flory ze swego ramienia i bardziej ponury, niż zwykle, skierował się ku wyjściu.
Dozorca wzrokiem zapytał dyrektora, a gdy tenże skinął potakująco głową, dozorca przepuścił Dżima i towarzyszył mu wzdłuż posępnych, ciemnych kurytarzy.
— Widzi pani, oto próba mało zachęcająca, panno Floro, — zaczął dyrektor Miller.
Ale panna Flora, jakby skamieniała na miejscu, gdzie ją opuścił Barden, przerwała dyrektorowi tok jego przemowy?
— Nie, nie, to niemożliwe! Nie mogę mu pozwolić tak odejść! Pobiegnę za nim, spróbuję jeszcze...
I mimo wołania matki, młoda dziewczyna wybiegła z gabinetu dyrektora i puściła się w pogoń za uwolnionym więźniem.
Właśnie otwarto przed nim bramę. Dżim przeszedł ją i znalazł się w pustej aleji. Na chwilę znieruchomiał po opuszczeniu cienia wewnętrznego.
Właśnie wówczas Flora znalazła się przy nim.
Dziewczę znów położyło mu dłoń na ramię.
Dżim obrócił się a twarz jego skurczyła się pod wpływem dzikiego zniecierpliwienia.
— Proszę mnie posłuchać, — rzekła panna Flora z najmilszym swoim uśmiechem — mam jeszcze parę słów panu do powiedzenia. Zdaje mi się, że przed chwilą zirytowałam pana. Nie chciałam źle zrobić, proszę mi wybaczyć! I proszę przyjąć odemnie ten drobiazg, aby pan mógł spokojnie przeżyć, zanim znajdzie się jaka praca.
To mówiąc, wyciągnęła z torebki zwitek banknotów.
Dżim Barden rzucił się zniecierpliwiony. Gniew błysnął w jego wzroku. Brutalnie wyrwał z ręki młodej dziewczyny banknoty, zmiął je i rzucił na ziemię.
— Nie chcę tych pieniędzy, — burknął szorstko.
— Proszę pana bardzo, nalegała Flora.
Wtem słowa uwięzły jej w gardle. Przed nią znajdował się jakby inny człowiek. Dżim Barden szalał w ataku wściekłej furji.
— Czy zostawicie mnie w spokoju! — ryczał.
Był tak groźny, że dozorca uznał za stosowne obezwładnić go, chwytając wpół.
Dżim wydał ze siebie głos, podobny do zduszonego ryku a jego potężne ręce zacisnęły się dokoła szyji dozorcy.
Walka trwała krótko. Człowiek z Czerwonym Kołem rzucił na ziemię przeciwnika i furja jego zwróciła się teraz przeciwko dziewczynie.
Ale silna ręka schwyciła groźne ramię. Szaleniec ujrzał przed oczami swemi lufę rewolweru.
— Ręce do góry! — rozkazał Maks Lamar, który tak w porę zainterweniował.
Wychodząc z biura, skierował kroki swe, jak to oznajmił sekretarce, do gmachu więziennego.
Tam, znalazłszy kryjówkę w załomie muru, skąd dobrze można było obserwować bramę, schował się, oczekując wyjścia straszliwego człowieka, którego zamierzał śledzić. Z tego punktu obserwacyjnego był świadkiem gwałtownej sceny między Dżimem a młodą dziewczyną i pospieszył na jej ratunek.
— To znowu pan doktór, — mruczał Barden
— Ręce do góry! — powtórzył Lamar.
Dżim-Czerwone-Koło zawahał się chwilę ale gwałtowne napięcie ataku już minęło. Podniósł więc ręce, mrucząc złowrogo, jak pojmane zwierzę.
Maks Lamar nie spuszczając z niego wzroku, wyciągnął z kieszeni parę kajdanków.
— Włóżcie mu te bransolety, — rozkazał dozorcy.
Flora nie cofnęła się przed Dżimem. Spokojna, zdecydowana, piękniejsza jeszcze, niż kiedykolwiek w swem śmiałem postanowieniu, widziała jak jej zbawca zwyciężył szaleńca. Ale gdy dozorca zabierał się do usłuchania rozkazu nałożenia kajdanków, dziewczyna rzuciła się ku doktorowi, głęboko wstrząśnięta litością.
— Nie nie! — zawołała. — Panie, proszę mu pozwolić odejść, błagam pana!... To z mojej winy, z mojej niezręczności. Ja doprowadziłam go do tej pasji przez moje nalegania niedyskretne... Proszę pana puścić go wolno.
Oczy jej błagały. Maks był oczarowany pięknością młodej dziewczyny.
— Dobrze, możesz odejść, — powiedział do starego bandyty. — Jesteś wolny! Podziękuj tej pani, na którą napadłeś, a która wspaniałomyślnie prosi, by nie odsyłać ciebie tam, skąd wychodzisz.
Dżim Barden nie odpowiedział ani słówka. Nacisnął kapelusz na oczy i oddalił się ciężkim krokiem.
Flora patrzyła wślad za nim. Na ślicznej jej twarzyczce malował się wyraz ogromnego miłosierdzia. Potem zwróci a się do Maksa Lamara, dziękując mu serdecznie.
— Floro, dziecino moja, czy nic się tobie nie stało? — wołała z przerażeniem pani Travis, nadbiegająca pospiesznie.
— Nie, nie, mateńko! Dzięki panu jestem cala i zdrowa.
Maks Lamar uczuł pewne zmieszanie wobec tego pięknego dziewczęcia, wyrażającego mu swą wdzięczność. Machinalnie nachylił się, pozbierał banknoty, zmięte ręką Dżima i zwrócił je Florze. Gdy pani Travis zarzucała go z kolei swemi podziękowaniami, doktorowi wróciła jego pewność siebie.
— Ależ, proszę pani, spełniłem tylko mój obowiązek. To mój zawód... Nie, nie jestem detektywem, — dodał śmiejąc się, — jestem lekarzem — doktór Maks Lamar — przedstawił się paniom — a rolą moją jest czasem opanowywać szaleńców.
— Tak, tak, prawda, że ten atak furji to choroba? — zawołała panna. — Bo i cóż ja mu zrobiłam złego?
— To warjat, ale nietylko warjat, — rzekł Maks Lamar. — Jest to człowiek bardzo groźny dla społeczeństwa, obecnie puszczony na wolność. Obawiam się, że pani szlachetność kazała mi popełnić wielką nieostrożność.
— Człowiek ten interesuje mnie i budzi litość, — mówiła Flora do młodego lekarza. — I jeżeli pan, panie doktorze, zechcesz poświęcić mi parę minut czasu by opowiedzieć o swoich pracach i poszukiwaniach w tym kierunku, będę panu bardzo zobowiązana... Kwestje te są tak bardzo zajmujące, a nikt tak ich nie badał, jak pan...
Pani Travis przyłączyła swe zaproszenie do słów córki i Maks Lamar obiecał złożyć wizytę paniom.
Flora i matka w siadły do samochodu. Doktór, stojąc na miejscu, wpatrywał się w auto, aż znikło za drzewami.
Wówczas dopiero oddalił się w kierunku, w którym poszedł Dżim Barden.
W samochodzie, unoszącym kobiety całą szybkością, Flora starała się uspokoić matkę i była weselsza, niż zwykle. Chwilami jednak chmurka smutku przelotnie ukazywała się na lej obliczu.
W aleji, po obu stronach której wznosiły się bogate pałace prywatne, samochód zatrzymał się przed bramą wspaniałego ogrodu, pośród drzew widać było zbytkowną willę. Był to pałacyk Blanc-Castel, rezydencja pań Travis. Matka weszła do mieszkania, córka zaś skierowała się powoli w głąb parku. Tam spotkała ją kobieta lat czterdziestu pięcia — sześciu, ubrana czarno, o twarzy energicznej i dobrej. Nazywała się Mary i była ongiś mamką Flory; potem zaś pozostała przy niej, bardziej jako nieoceniona, wierna przyjaciółka, niż guwernantka młodej dziewczyny, którą otaczała przywiązaniem i poświęceniem niestrudzonem. Zamieniła z wychowanką swą parę słów, a widząc ją zamyśloną, odeszła.
Flora pozostała sama. W roztargnieniu zrobiła parę kroków wśród podzwrotnikowej roślinności i znalazłszy się nad brzegiem dużej sadzawki usiadła na ławeczce trzcinowej. Powoli twarz jej przybierała wyraz coraz bardziej smutny i nagle, jakby czując gwałtowny ból, przycisnęła rękę do piersi.
— Floro, dziecino moja, co ci jest? Cierpisz, kochanko? — szepnął obok niej głos niespokojny.
Flora obejrzała się i zahaczyła wierną swą guwernantkę, która będąc niespokojna o swą wychowankę, poszła w jej ślady.
— Nie, Mary, upewniam cię, że nie. Nic mi nie jest. Dlaczegożbym miała cierpieć?
— Nie wiem, dlaczego, ale widzę, że Jesteś inna, niż zwykle. Co z tobą?
— Doprawdy, droga Mary, nie wiem. Może to wskutek wzruszenia sceną, jaką przeżyłam... Ale nie...
Zamilkła, a po chwili głosem przyciszonym, powiedziała:
— To coś innego... To jakieś przeczucie, które mnie opanowało, przeczucie nieszczęścia, jakie mnie spotka...
Drgnęła nerwowo, rozejrzała się dokoła z przerażeniem i jeszcze ciszej, szeptem prawie, dodała:
— Nieszczęścia, jakie mnie spotkało... w tej chwili właśnie... nieszczęścia niepowetowanego... To szaleństwo, ale mam wrażenie jasne i okrutne, że ktoś z moich zginął...
Drżąca cała oparła się na ramieniu swej wiernej towarzyszki. Mary przytuliła ją do siebie z czułością i starała się uspokoić łagodnymi słowami.
Ale i głos Mary był dziwnie zmieniony i w oczach jej przebijała trwoga.



Rozdział III.
W jaki sposób Bob pojmuje sport.

Pan Robert Barden, którego najbliżsi jego przyjaciele tj. włóczęgi rozmaite i początkujący włamywacze, eks-bokserzy czarni, oddający się pijaństwu i napadom nocnym, dawni służący chińscy obecnie złodzieje i fałszerze i rozmaici łotrzykowie płci obojga nazywali familjarnie: „Bob“, był młodzieńcem, rokującym wielkie nadzieje. Nie dlatego bynajmniej, by się odznaczał jakimś głośnym czynem. Nie, dotychczas brakło mu sposobności, jak opowiadał wszem i wobec, niejako w celu usprawiedliwienia. Ale liczył dopiero lat dwadzieścia, miał więc jeszcze czas się poprawić!
Był to tymczasem młody gentleman o cerze nalanej, ziemistej, o włosach przyklejonych do skroni pod czapką zbyt głęboko nasuniętą, o oczach fałszywych, biegających niespokojnie. Ubranie jego było bardzo zaniedbane, chód niepewny a wysłowienie nie dla wszystkich zrozumiałe.
Żywił on dla pracy pod jakąkolwiekbądź postacią, wstręt instyktowny, chorobliwy prawie, uważając natomiast dobro bliźniego jako swoje własne. Pozatem nie chodziło mu wcale o popełnienie kradzieży, nie lubił bowiem willegjatur, jakie rząd amerykański ofiarowuje bezpłatnie ludziom tej kategorji. Ponieważ jednak przedewszystkiem wolał on nic nie robić, zsuwał się więc coraz niżej po pochyłości, po której pchały go lenistwo i wady, a która kończy się zwykle nie słomą więzienną, gdyż dzisiejsze więzienia amerykańskie jej nie posiadają, ale robotami przymusowemi, co dla ludzi pokroju Boba jest o wiele gorsze.
Pan Bob Barden dnia tego był w bardzo złym humorze.
Od rana spotykały go same przeciwności losu. Najpierw właściciel mieszkania, człowiek najwidoczniej brutalny, wyrzucił go na ulicę, dokuczyło mu bowiem nie pobierać nigdy zapłaty za nędzny pokoik. Z wielkim trudem Bob otrzymał pozwolenie zabrania swych ruchomości, składających się z trzech kołnierzyków, dwóch dziurawych chustek do nosa i grzebyka z połamanemi zębami.
Potem napróżno oczekiwał na naznaczonem rendez-vous jednego z najlepszych swych przyjaciół, Izaaka Hands‘a, mającego mu przynieść należną mu część ze sprzedaży roweru, znalezionego zupełnie osamotnionego przedwczoraj, na rogu ulicy.
A wreszcie kroki, poczynione z rozpaczy w celu pożyczenia jednego dolara od jednego również serdecznego znajomego, zawiodły na całej linji.
O zwróceniu się zaś do Sama Smillinga nie warto nawet myśleć. Po nieudaniu się próby wydobycia od Dżima Bardena drugiej połowy bransoletki koralowej, Sam Smilling, mimo iż Bob o mały włos nie pogruchotał sobie kości podczas swej niefortunnej misji, wyrzucił chłopca za drzwi a Bob zanadto obawiał się straszliwego szewca, by pokazywać się mu znów na oczy. W skutek tych niepowodzeń około godziny jedenastej Bob znajdował się w szynku bardzo podejrzanym i siedząc przed szklanką alkoholu, wydanego mu im kredyt, apatyczny i zniechęcony, przysłuchiwał się jednem uchem rozmowie, prowadzonej w żargonie przez trzech rzezimieszków, bliżej mu znanych.
— Więc to banda Sama Smillinga znowu się odznaczyła? Wspaniała rzecz! — szepnął młodzieniec chudy i blady. — Zapewne wiesz szczegóły, Wilsonie?
— Tak, — odpowiedział Wilson, człek czerwony i dobrze odżywiony. — To Sam, który obmyślił wszystko.
— Ach, on zawsze, mądry i dowcipny, ten szewc, — zachwycał się trzeci z towarzystwa, Mulat.
— To należy mu przyznać, — zgodził się Wilson. — Zna się na rzeczy a rzecz warta była roboty... Stary Sam kierował wszystkiem razem z Paddy’m i Chińczykiem, jako swymi adjutantami. Wynajęli oni sklep za jubilerem. Jacek, siostrzeniec starego Sama, urządził tam zakład fryzjerski. To dopiero pomysł! Bo klijenci, rzecz naturalna, to byli sami z bandy; wchodzili, wychodzili i nikt się temu nie dziwił. I tak wreszcie przedziurawili mur od swojej piwnicy do piwnicy jubilera. Stróż był w porozumieniu, obiecali mu tysiąc dolarów, pozwolił się związać i zakneblować. Co nie przeszkadza, że przed opuszczeniem lokalu wsadzili mu majcher pod żebro, aby go nie wzięła czasem chęć gadać... O, tak! można powiedzieć, że on zna się na swojem rzemiośle, Sam Smilling. Pamiętacie, jak on oszukał doktorów i powiedzieli o nim, że jest klep... keloto... keltoman czy jak to! Koniec końców, zabrali biżuterji więcej jak na czterdzieści tysięcy dolarów.
— Psia mać! to sztuka! — zawołał zachwycony Bob Barden. — Coś takiego przydałoby się mnie bardzo.
— Iii.. masz dobry gust, nie mogę ci zaprzeczyć, ale do takich rzeczy należy mieć więcej nerwów, niż ty, chłopaczku, — powiedział z pogardą Wilson. Bob wyszedł za nimi, ale pozwolił im się wyprzedzić. Czuł się bowiem głęboko zraniony tonem pogardliwym Wilsona i nie chciało mi się żyć na świecie tak bez grosza przy duszy.
Wkrótce jednak poszedł żwawiej, skierowując się na plac sąsiedni, gdzie zgromadziła się liczna ciżba ludzi. Tego poranku bowiem rozgrywano turniej sportowy, którego rezultaty, w miarę, jak nadchodziły, były ogłaszane olbrzymiemi literami przed biurem agencji:
Bob zmieszał się z tłumem, przybierając wygląd spacerowicza, przechadzającego się powolnie.
Wreszcie zbliżając się do grupy publiczności, bardziej w tem miejscu stłoczonej, stanął obok jednego z gapiów, o wyglądzie prowincjonalnym i bardzo naiwnym. Nie zwrócił on najmniejszej uwagi na podejrzane indywiduum, które stanęło przy nim, cały pochłonięty oczekiwaniem rezultatów sportowych, które agencja ogłaszała. Z kieszeni jego kamizelki zwieszał się piękny łańcuszek od zegarka, zakończony ciężkim złotym medalem.
Bob rozejrzał się w prawo i w lewo i zbliżył się jeszcze bardziej.
W tejże chwili Dżim Barden, wypuszczony na wolność dzięki interwencji Flory Travis, znalazł się również na placu.
Nagle zadrżał i wlepił wzrok przed siebie. Rzucając bowiem okiem na tłum zgromadzony, ujrzał tam swego syna.
Syn jego! Zapewne Dżim zdawał sobie dobrze sprawę, że Bob nie zginał wówczas, gdy on wyrzucił go przez okienko w murze celi. Obecnie Dżim był spokojny i widząc Boba, doznał pewnego wzruszenia, które jednak minęło szybko ma myśl, jakiemu dziwnemu zajęciu oddawał się tutaj jego syn.
Obserwował go chwilą, potem, skradając się, stanął tuż poza nim.
Bob nie zauważył tego: jego obecne zajęcie pochłaniało wszystkie jego zdolności i zmysły. Niby to nie Patrząc wcale, wpatrywał się z pod oka w sąsiada, a ręka jego zbliżała się chyłkiem, powolusieńku do pięknego łańcuszka. I zanim Dżim miał czas zatrzymać jego ramię, schwycił przedmiot swego pożądania z zadziwiającą zręcznością.
Nieszczęściem dla siebie w tejże chwili zobaczył z boku swego ojca ze wzrokiem utkwionym w niego. Nie mógł opanować ruchu przerażenia, a wówczas gość z prowincji, szarpnięty niebacznie, spostrzegł kradzież.
— Złodziej! Złodziej! — zaczął krzyczeć potężnym głosem.
— Łapać złodzieja!
I byłby napewno złapał Boba, gdyby nie stary Dżim, który odepchnął go tak gwałtownie, iż stracił równowagę. Korzystając z tej chwili, Dżim schwycił sam swego syna za kołnierz i pchając go przed sobą z niepohamowaną siłą, wyciągnął go z tłumu, poczem zaczęli uciekać co sił w nogach.
Tłum niepokoił się, nie wiedząc, o co chodzi. Nadbiegło dwóch policjantów ale nikt nie mógł im dać objaśnienia, gdy Maks Lamar, w poszukiwaniu śladów Dżima, znalazł się na miejscu wypadku. W jednej chwili zorjentował się, o co chodzi. W oddali zobaczył uciekających Dżima z synem.
— Prędzej! Prędzej! gońmy tych ludzi! — krzyknął, pokazując zbiegów policjantom.
Wówczas obydwaj, oraz doktór, puścili się w pogoń. Pobiegła za nimi również grupa ochotników z publiczności, ale wkrótce zaczęli, zadyszani i zmęczeni, odpadać jeden za drugim.
Dżim pchając ciągle przed sobą młodego rzezimieszka, który niezadowolony ze swej niezgrabności i przerażony ukazaniem się ojca słuchał biernie, przebiegł całym rozpędem parę ulic.
Oglądnąwszy się, poznał Maksa Lamara w towarzystwie dwóch policjantów. Na ręce jego, trzymającej żelaznym uściskiem syna za kołnierz, krwawy wieniec Koła Czerwonego odmierzał jego wściekły szał.
Pogoń przybliżała się.
Najwyższym wysiłkiem, pchając Boba jeszcze silniej, zdyszany Dżim przyspieszył biegu. Zagłębił się teraz w pusty zaułek, pobiegł jeszcze około stu metrów i skręcił w ścieżkę wąską i ciemną.
Tu pobiegł do wysokiego parkanu, okalającego puste place, zarzucone starem drzewem. Na rogu parkanu Dżim zatrzymał się. Pogoni jeszcze nie było widać. Wówczas schwycił wystający kół w parkanie, wyciągnął go bez wielkiego wysiłku, prześliznął się z Bobem przez otwór w ten sposób uczyniony i złożył kół na swoje miejsce.
Wówczas, biorąc syna znów za kołnierz, ukrył się razem z nim między starym baniakiem do prania bielizny a dwiema beczkami, ustawionemi jedna na drugiej. Z dachu jednej szopy, przylegającej do pustych placów, chłopak w łachmanach obserwował z ciekawością przebieg całego zdarzenia.



Rozdział IV.
Dwu trupy i to, co przeżyto.

W kryjówce swej Dżim z synem przykucnęli nieruchomo, wstrzymując nawet oddech.
Wkrótce rozległy się w aleji przyspieszone kroki Maksa Lamara i dwóch agentów policyjnych.
Dżim wsłuchiwał się, gotów do skoku, zdecydowany wałczyć aż do śmierci.
Pogoń przeszła nie podejrzewając wcale, że ci, których poszukują, znajdują się w oddaleniu paru metrów, z drugiej strony parkanu, tak szczelnie zamkniętego. Stary Barden, wyciągając szyję, mógł przez szpary pomiędzy deskami, zobaczyć swoich wrogów.
Kiedy odgłos ich kroków zginął w oddaleniu, stary bandyta, ciągnąc za sobą Boba, wyszedł z kryjówki.
— No, było gorąco... — zaczął drwić młody rzezimieszek, zadowolony, iż jest w miejscu bezpiecznem.
Ale Dżim straszliwym gestem nakazał mu milczenie i pociągnął go ze sobą do wielkiego śmietnika, złożonego z resztek i łachmanów najrozmaitszego gatunku. Śmietnik, ten jednym bokiem opierał się o parkan.
Dżim nachylił się w prawym rogu i zaczął rozgarniać śmiecie. Pomiędzy staremi kawałkami desek natrafił na kółko żelazne, bardzo zardzewiałe, schwycił je i z wielkim wysiłkiem, pociągnął do góry. Najniespodziewaniej podniosła się klapa drewniana, zupełnie przykryta śmieciem i deszczułkami, które razem z nią pojechały do góry. Wówczas u nóg starego Bardena ukazała się głęboka jama, niby studnia bez dna, gdzie w ciemności można było dostrzec pierwsze stopnie drabiny, zczerniałej od wilgoci.
Dżim, nie mówiąc ani słowa, pokazał palcem otwór swemu synowi. Bob cofnął się przerażony.
Ale już stary swym niemiłosiernym uściskiem pchnął go do studni i Bob, mrucząc i wzdrygając się, musiał spuścić do dziury. Dżim zszedł za nim, zamykając klapę. Śmietnik przybrał swój poprzedni wygląd i nawet najbardziej badawcze oko nie mogło w nim znaleźć nic podejrzanego.
— Ha, ha, a to ci dopiero heca! — zawołał głosik dzieciny.
Był to ów chłopczyk, który przed chwilą siedząc na dachu zrujnowanej szopy, był świadkiem ucieczki dwóch ludzi. Skorzystał on z chwili, gdy oni skryli się za beczkami, by zleźć ostrożnie ze swego punktu obserwacyjnego i przybliżyć się do nich niepostrzeżenie.
To, co zobaczył, zadziwiło go i wprawiło w stan zachwytu. Więc na jego terenach była klapa, której nie znał! I klapa ta pożerała ludzi, zamykała się potem i wyglądała jak kupa starego drewna!
Z rękami w kieszeniach swych podartych spodni, z włosami rozczochranemi i głową opuszczoną nisko, malec stal przy tajemniczym śmietniku, wpatrując się z zaciekawieniem w milczące deski.
Nagle zdecydował się, ukląkł i zaczął gorączkowo myszkować między kawałkami zbutwiałych deszczułek, aż natrafił na żelazne kółko. Pochwycił je radośnie, próbując otworzyć. Ale słabe siły dziecka nie starczyły, na pociągniecie, klapa była niewidzialna i nieruchoma.
Zdyszany i rozczarowany chłopak powstał. W tejże chwili posłyszał odgłos kroków w pustyni zaułku. Rzucił się do parkanu, rozsunął szparę między deskami i prześlizgnął i się jak wąż, zaczepiając przechodnia.
— Panie! Panie! proszę poczekać! Mam panu coś do powiedzenia!... A a to przecie pan doktor Lamar!
Istotnie, był to Maks Lamar, który po daremnem gonieniu Dżima powracał zły, iż zgubił ślady przestępców. Widział przecie, jak stary popchnął swego syna w aleję, którą w minutę później, przeszedł z dwoma policjantami. Ale dobiegłszy do końca, nie znalazł najmniejszego śladu zbiegów. Pożegnał więc agentów policyjnych i powracał tąż samą drogą, gdy malec go zaczepił:
— Ja znam pana doktora, pan doktor leczył w przytułku moją ciotkę Deborę, gdy miała atak... Ja jestem Janek Mac Quaid... Tatu jest zamiataczem ulic i mieszka tam...
Wyciągnięty palec ukazywał biedną lepiankę, przytuloną do zrujnowanej szopy.
— Więc mam panu coś do pokazania, doktorze Lamar, — mówił malec z miną bardzo poważną, — coś bardzo niezwykłego. Proszę iść tędy. To na placu. A wejść tu wcale nie jest trudno, trzeba tylko pociągnąć tę belkę w parkanie, a otworzy się sama...
Zainteresowanie doktora wzrastało z każdą chwilą, bez wahania poszedł za Jankiem, który mu opowiedział wszystko, czego był świadkiem. Wypróbował sam owe kółko i zbadał że klapa się podnosi. Opuścił ją, usiadł obok i zaczął kombinować.
Po chwili wyciągnął portfel, wyjął bilet wizytowy i nakreślił na nim kilka słów ołówkiem.
Potem, podając bilet Jankowi, rzekł:
— Uważaj, chłopcze! Daję ci tutaj bardzo ważną misję. Pobiegniesz jak możesz najprędzej z tym biletem i oddasz to pierwszemu spotkanemu policjantowi. Zrozumiałeś?
— Lecę już, panie doktorze!
Maks Lamar wyciągnął jeszcze z kieszeni parę sztuk monety i wręczył malcowi.
Janek wziął nogi za pas.
Pozostawszy sam Maks Lamar chodził jakiś czas rozmyślając nad sytuacją.
Czekanie bezczynne irytowało go. Czy Dżim Barden, którego, niespodziewanym zbiegiem okoliczności, udało się mu odnaleźć ślady, nie skorzysta z tej przerwy, by znowu uciec? I, nie mogąc wytrzymać, wrócił do klapy, otworzył ją i odważnie zapuścił się w głąb czarnej czeluści.
Tymczasem Janek Mac Quaid siedząc na wysokim taborecie przed bufetem szynku, zamówił sobie z całą powagą szklankę grogu. Bilet Maksa Lamara spoczywał spokojnie w kieszeni chłopaka. Zamierzał on doręczyć go za chwilę. Tymczasem miał pragnienie, więc popijał. Zdawało mu się, że jest człowiekiem, że ma pieniądze, że był świadkiem niezwykłych wypadków, że obarczono go misją doniosłą, że ziemia nie była godną go nosić.
Dopiero gdy wypił swój alkohol i gdy majestatycznie zapłacił rachunek, wówczas opuścił szynk i udał się na poszukiwanie policjanta.
Niedaleko, bo na rogu ulicy. ujrzał aż dwóch, rozmawiających z ożywieniem.
— Mówię ci, że oni napewno skręcili na lewo, wychodząc z aleji, — mówił jeden do swego kolegi.
— Hallo, — rzekł Janek, ciągnąc go za rękaw, czy chce pan coś zobaczyć?
— Policjant ze zdziwieniem przeczytał bilet:

MAKS LAMAR
dr. med. lekarz sądowy.
Proszę iść z tym chłopcem. Potrzebuję pomocy.

Policjanci, napotkani przez Janka, byli tymi samymi, którzy towarzyszyli Maksowi Lamarowi w jego pogoni. Nie pytając więc o nic więcej, pobiegli za Jankem na plac, ogrodowy parkanem.
Doktora już tam nie znaleźli, ale Janek wytłómaczył im tajemnicę kryjówki i pokazał klapę. Policjanci podnieśli ją i spuścili się w głąb po drabinie, przypuszczając słusznie, że doktór ich tam wyprzedził. Ale nie pozwolili Jankowi, który pałał chęcią doznania niezwykłych przygód, towarzyszyć im do nieznanej czeluści.

Kiedy stary Barden opuścił nad swoją głową klapę, popchnął Boba, trzymanego wciąż żelazną dłonią, na ziemię, w głąb po drabinie.
Bob znalazłszy się w tej nieznanej studni, w nieprzeniknionych ciemnościach, na drabinie, trzeszczącej mu pod nogami, był przerażony bardziej, niż kiedykolwiek i słuchał ulegle.
Drabina prowadziła do wąskiej piwnicy, skąpo oświetlonej przez małą szybkę u góry. Za piwnicą otwierał się ciasny kurytarz, prowadzący do drugiej piwnicy, napełnionej odpadkami wszelkiego rodzaju i pustemi flaszkami. Dżim obracał i się tu ze znajomością terenu, gdyż odrzuciwszy kilka flaszek w kącie, natrafił na małe schodki, gdzie zaczął schodzić, pchając przed sobą syna. Po paru minutach podniósł w ścianie klapę i zaciągnął tam Boba ze sobą. Znaleźli się teraz w małej izbie, oświetlonej ponurem światłem brudnego okienka. Za całe umeblowanie były tu stary kredens, stół z desek i dwa nadłamane krzesła, wyplatane słomą.
Dzim Barden opuścił klapę.
Niemiłosierny, zwrócił się teraz do syna:
— Ty! Ty jesteś bandytą! Tak, otom się z ciebie dochował pociechy! — warczał głosem zduszonym ze wściekłości. — A dlaczego? Przecie nigdy ci na niczem nie zbywało! Otaczałem ciebie opieką i staraniem od lat dziecinnych! Strzegłem ciebie od tego! Miałeś wszystko, czego ja nie miałem! Ach, istoty takie, jak ty, nie mają prawa do życia!
Bob przerażony nie odzywał się. Ojciec popchnął go brutalnie i zdyszany, z twarzą wykrzywioną konwulsyjni, zamilkł na chwilę.
Potem, jakby po namyśle, zbliżył się znów do syna, schwycił go za ramię i wepchnął do izby sąsiedniej. Był to pokoik jeszcze mniejszy. Znajdowało się tam stare łóżko żelazne, stołek z połamanem siedzeniem i mała szafka, na której stała miednica i dzbanek nadszczerbiony. Na ścianie, obok podartego oleodruku wisiał brudny ręcznik, zasłaniający kurek od gazu.
Gwałtownym ruchem Dżim rzucił syna swego na łóżko i potrząsnął nad nim, jak maczugą, swą potężną pięścią. Chcąc zasłonić się przed ciosami, jakie czuł, że się zbliżają, podniósł Bob obie ręce na wysokość twarzy, ale stary Barden uspokoił się najwyższym wysiłkiem. Nie ruszając syna, opuścił swe maczugi, poczem wyszedł do pierwszej izby i usiadł przed stołem, oparłszy głowę w dłoniach.
— To ci dopiero heca! Ależ ja mam pecha, — mruczał do siebie Bob, widząc że jest sam. Ale tu pocieszał się tem, że widocznie u ojca kryzys minął i na ten raz jeszcze jest ocalony.
Przeciągnął się. Wypity naczczo alkohol zamroczył go, a szalone tempo ucieczki zmęczyło go bardzo. Wzruszył cynicznie ramionami i obojętnie zupełnie ułożywszy się na bok, zasnął snem kamiennym.
Tymczasem Dżim Barden długą chwilę siedział pogrążony w smutnych myślach.
Jego furja ustąpiła, miejsca rozpaczy. Milczący, nieruchomy, był on obecnie człowiekiem zupełnie złamanym, którego przygniata wciąż wzrastający straszliwy ciężar choroby dziedzicznej, która — on wie już dobrze, — jest nieuleczalna i wzmagająca się z wiekiem. W przeżywanych obecnie uczuciach strachu, wstrętu, wyrzutów sumienia, bezradności, powracało wciąż, jak dzwon żałobny, zdanie, które wykrzyczał śpiącemu obecnie obok snem sprawiedliwych nędznikowi:
— My nie mamy prawa do życia!
Zdanie to dzwoniło mu w uszach a właściwie słyszał je w mózgu swoim już od szeregu miesięcy. Obecnie zaś, powzięta decyzja wpłynęła na niego uspokajająco.
— My nie mamy prawa do życia!
Dżim Barden wstał z krzesła. I głucho, z głębi serca, powtórzył to zdanie:
— My nie mamy prawa do życia!
Z wzrokiem osłupiałym, jakby patrząc w głąb siebie, mówił dalej:
— Jesteśmy dwaj ostatni, on i ja... Kiedy my umrzemy, rasa przeklęta przestanie istnieć. Musimy zginąć.
Żadnej innej walki... Żadnego innego rozumowania. Decyzja nieodwołalna.
Z twarzą bardziej ziemistą, niż kiedykolwiek, zbliżył się do drzwi, otworzył je cicho, podszedł do łóżka, naktórem syn jego spał dalej snem ciężkim, nachylił się nad nim i długo patrzył w jego twarz koloru ołowiu, przedwcześnie zniszczoną nadużyciem alkoholu i cyniczną w wyrazie.
Dżim Barden podniósł głowę: ostatnia chwila wahania...
Potem gwałtownie chwycił kurek od gazu i odkręcił go. Wrócił znów do izby sąsiedniej, zamknął cichutko drzwi i oparł się o nie, wyczerpany zupełnie.
— Umrze, nie zdając sobie sprawy, — szepnął do siebie. — Nie chcę, by cierpiał. Czyż nie jest on również ofiarą, on również!... jak ja... Czyż nie jest on pod wpływem Czerwonego Koła, jeżeli jest moim synem?
Nagle drgnął jak zwierz dziki, czujący niebezpieczeństwo, pochylił się naprzód, z oczami utkwionemi w podłogę, skulony, gotów do skoku.
Klapa w podłodze podnosiła się.
Podnosiła się pomału, bez hałasu, podnoszona mocnym wysiłkiem.
Najpierw ukazał się jakiś przedmiot, będący lufą rewolweru, potem ręka, trzymająca broń.
Dżim Barden, skulony, milczący, posunął się znienacka i raptownie chwycił w obie swe potężne dłonie rękę z rewolwerem.
Kilka chwil trwała walka. Nadchodzący, jeszcze niewidzialny, bronił się rozpaczliwie. Stary bandyta był tu jednakże górą. Wyrwał rewolwer z zaciśniętych palców i pociągnął brutalnie nieznajomego w górę, do izby.
Dżim-Czerwone-Koło poznał w przybyszu Maksa Lamara. Skurcz furji wykrzywił mu twarz. Zdobyty rewolwer wycelował w pierś doktora.
— Ręce do góry! warknął.
Maks Lamar usłuchał z najdoskonalszą zimną krwią.
Chwilę trwało groźne milczenie.
— Aa... ty mnie trzy razy kazałeś zamykać do szpitala wariatów, ty, przeklęty doktorze! Ale teraz to ja ciebie trzymam w ręku...
— Widzę to i stwierdzam, jak to zresztą już przedtem zauważyłem, że zbyt wcześnie wypuszczono was, Dżimie Barden, na wolność, — odpowiedział spokojnie doktor Lamar. — Widzę, że wcale nie jesteście wyleczeni...
— Siadaj tam, — przerwał bandyta, wskazując mu krzesło lufą rewolweru. — Mamy do pogadania ze sobą.
I sam trzymając wciąż doktora pod groźbą nabitej broni, upadł na drugie krzesło po przeciwnej stronie stołu i podniósł wysoko rękę prawą, na której widniał, czerwony, jak krew, stygmat dziedziczny.
— A, a to widziałeś? Czy znasz to? To mój znaki Czy wiesz, co on znaczy? Zawsze, od niepamiętnych czasów, był z pokolenia w pokolenie Jeden Barden z tym znakiem na ręku. I ten Barden był istotą obciążoną dziedzicznie, chorą lub oryginalną, zbrodniczą lub szaloną...
— Myślałem zawsze, że dziedziczność tego niezwykłego stygmatu jest legendą, — oznajmił, wciąż bardzo spokojnie, Maks Lamar, śledzący bacznie wzrokiem każde poruszenie swego niebezpiecznego interlokutora.
— Nadeszła chwila, gdy dziedziczność ustanie, — mówił dalej Dżim. — Trzeba, by nasza przeklęta rasa zginęła! Jest nas obecnie dwóch tylko, mój syn i ja... Dla syna, to już się rozpoczęło... Tam (tu uczynił ruch wskazujący na drugą izbę), posłuchaj! Nie słyszysz jak on jęczy, uduszony gazem?... A teraz, moja kolej... Ty mnie dostarczyłeś broni. Ale ale bój się, nie zostawię cię, wezmę ciebie ze sobą, doktorze Lamar, ponieważ ty sam przybyłeś tu na postukiwanie mnie.
Ze skurczu twarzy Bardena Lamar poznał, że nadeszła chwila decydująca, że bandyta strzeli. Szybkim jak błyskawica ruchem schwycił rewolwer, starając się rozbroić szaleńca.
Spleceni wściekłym uściskiem obydwaj potoczyli się na podłogę i powstali, nie wypuszczając siebie z objęć. Rozległ się wystrzał, zresztą bez szkody dla zapaśników. Lamar, zbierając sity, unieruchomił na chwilę rękę Bardena i jednem uderzeniem otwierając magazyn rewolweru, wysypał wszystkie naboje.
W tejże sekundzie podniosła się klapa i dwaj policjanci sprowadzeni przez Janka, wpadli do izby, z rewolwerami w rękach.
Dżim odepchnął swego przeciwnika, chwycił krzesło i cisnął je całym impetem we wchodzących. Zapóźno: Policjanci byli już przy nim.
Maks Lamar, wyczerpany walką, chwilę pozostał nieruchomy, bez sił i bez oddechu. Po minucie zdał sobie sprawę, że silna woń gazu napełnia izbę i dusi go. Słowa Bardena: „Mój syn... tam... czy nie słyszysz jego jęków?“ błyskawicznie przeleciały mu przez mózg. Zerwał się, otworzył drzwi od sąsiedniej izdebki, ale odurzony, cofnął się. Odetchnął głęboko, znów jednym susem znalazł się obok, zamknął kurek od gazu, chwycił stołek i wybił nim szyby w okienku. Powrócił wówczas do łóżka, na którem widział jakiś kształt ludzki nieruchomy, wziął Boba aa ręce i przeniósł do drugiego pokoju.
Tu walka trwała, coraz zaciętsza, między starym Dżimem a policjantami. Barden nie starał się uciec, tylko chciał umrzeć. W tym celu chwycił zbrojną w rewolwer rękę jednego policjanta i wszelkiemi siłami skierowywał lufę w swoją pierś. Udało mu się: roziegł się strzał i Dżim Barden upadł nawznak, z rozkrzyżowanemi ramionami.
Maks Lamar nachylony nad ciałem młodego Bardena, które zsunęło się na ziemię, czynił wszystkie możliwe wysiłki w celu przywrócenia młodzieńcowi życia. Napróżno, gdyż śmierć zrobiła już swoje.
Następnie lekarz pochylił się nad ciałem Dżimia. Ale i ten już nie oddychał. Kula przeszyła serce.
Maks Lamar wstał. Przez chwilę wpatrywał się w lezące obok siebie zwłoki ojca i syna.
— Nie żyją obydwaj, — powiedział głośno. — A z ich śmiercią kończy się istnienie przeklętego znaku Czerwonego Koła...

Tragiczny koniec Dżima Bardena i jego syna wywołał wśród publiczności wielkie wyrażenie.
Maks Lamar starał się ukryć przed prasą rolę, jaką odegrał w tej sprawie. Ale napróżno. Jego przenikliwość i odwaga, których złożył świetne dowody, zrobiły mu zasłużoną sławę.
Doktor jednakże, przemęczony raportami i zeznaniami, jakich wciąż żądano od niego, czuł potrzebę rozrywki i widywania rzeczy pięknych po tych przejściach tragicznych. Wówczas to przypomniał sobie — ale czyż istotnie zapomniał o tem choć na chwilę? — obietnicę swoją, daną Florze Travis l jej matce złożenia im wizyty.
Pewnego więc popołudnia, w dwu lub trzy dni po śmierci Bardenów, wybrał się w kierunku Blanc-Castel’u.
Pogoda była piękna, Maks Lamar szedł powoli, uważając, że godzina jest zbyt wczesna na wizytę.
Wchodząc na duży plac, zauważył auto, stojące niedaleko. Mimowolnie rzucił nań okiem, lecz wzrok jego jak przykuty przylgnął zachwycony do ręki kobiecej, która niedbale oparta o brzeg drzwiczek, odbijała na ciemnem tle samochodu.
Pasażerów nie było widać. Ukazywała się jedynie ręka, ale od niej doktor nie mógł oderwać oczu.
Była to ręka kobieca, ręka drobna, subtelna i wypieszczona.
W tejże chwili auto skręciło i odjechało.
Maks Lamar wydał okrzyk zdumienia. Na rączce białej, na rączce wypielęgnowanej, tworzył się znak, niewyraźny z początku, stygmat okrągły, który ciemniejąc, stał się jak wieniec nieregularny, koloru krwi — Czerwone Koło.
Maks Lamar rzucił się pomiędzy samochody, ale auto pędziło z wielką szybkością, tak, że zaledwie miał czas odczytać numer, umieszczony z tyłu wozu. Powrócił więc na chodnik, wyciągnął portfel i ręką, która mimo wielkiego opanowania, drżała, zapisał na bilecie wizytowym krótką notatkę:
„Samochód 126694, Czerwone Koło“.



Rozdział V.
w którym czytelnik zawiera znajomość z p. Karolem Baumanem, lichwiarzem wszystkich rodzajów.

— Czy biuro p. Baumana?
— Tak, to tutaj, proszę pani, ale p. Bauman wyszedł i wróci dopiero około trzeciej.
Larkin, służący biurowy banku Baumana, wpatrzył się nie bez zdumienia w nieznaną mu osobę, która pytała o jego pana, a wygląd której, doprawdy, był nieco dziwny.
Była to kobieta, wzrostu, o ile można było sądzić, średniego, ale czy była ona stara czy młoda, ładna czy brzydka? Kwestji tych w żaden sposób nie dało się rozwiązać. Nieznajomą bowiem okrywał płaszcz czarny, tak szeroki i tak długi, że otulał ją szczelnie od stóp do głów; zasłaniał ją przytem welon tak gęsty, opadający w fałdach tak nieprzeniknionych dokoła głowy, że nie można było rozróżnić najmniejszego szczegółu rysów czy figury.
Nic sobie nie robiąc z odpowiedzi służącego, nieznajoma najspokojniej w świecie pewnym krokiem weszła do poczekalni.
— Wiem dobrze, że pana Baumana niema w biurze, — rzekła. Spotkałam go właśnie na ulicy, niedaleko stąd; rozmawiał z kimś, jednakże rozmówiłam się z nim i on mnie prosił abym zaczekała na niego tutaj, w jego gabinecie.
— W gabinecie pana Baumana
— Tak jest, w jego gabinecie. Proszę mnie tam zaprowadzić.
Larkin otworzył szeroko oczy i usta, zamieniające się w obraz zdumienia i niepewności.
Był to bowiem biedak, nieśmiały i skromny, obarczony rodziną i żyjący w ciągłym strachu, że w razie jakiegoś nieporozumienia, zostanie wyrzucony na bruk bez litości.
Jak ognia obawiał się Baumana i w chwili tej właśnie dręczyła go niepewność decyzji. Czy nie rozgniewa on bardzo swego pana, pozwalając wejść komuś do jego gabinetu? A z drugiej strony czy nie przewini on bardziej, odmawiając tej pani? Nieznajoma zdawała się być bardzo pewną siebie. Głos miał brzmienie autorytatywne, Larkin był przyzwyczajony do tego, te szef zachowywał się w sposób bardzo tajemniczy wobec rozmaitych spraw. Pomyślał, że wartoby pójść spytać o radę jakiegoś urzędnika, ale p. Bauman zabronił mu raz na zawsze mówić z kimkolwiek o tem, co się dzieje u niego.
— Więc cóż? — spytała zawoalowana pani z pewnym odcieniem zniecierpliwienia w głosie, — cóż tak namyślacie się? Pan Bauman będzie bardzo niezadowolony, jeżeli kto mnie tu spotka.
Larkin wstrząsnął się jak w febrze.
— Proszę panią tędy, — rzekł, otwierając drzwi do gabinetu.
Ody drzwi się zamknęły, rozglądnęła się i zrobiła ruch rozczarowania. W komnacie ciemnej, umeblowanej w guście surowym, nie było na wierzchu żądnego papierka, żadnego aktu, żadnego pokwitowania.
Usiadła. Potem, nie podnosząc woalu, oparła głowę na dłoniach i pogrążyła się w rozmyślaniach. Całe zachowanie się jej robiło wrażenie osoby niespokojnej, niezdecydowanej, osoby, która przyszła, by spełnić jakiś czyn, a widzi, że w danych okolicznościach nie znajduje koniecznej pomocy.
Wreszcie wstała i spiesznie podeszła do drzwi, któremi wprowadził ją Larkin. W chwili, gdy miała ująć klamkę, zatrzymała się, znów niezdecydowana. Czy wyjdzie? Czy też będzie trwała przy swem przedsięwzięciu? Wahała się. Dwa razy wyciągnęła rękę w kierunku klamki. Dwa razy odwracała się od drzwi. A jednak wyjdzie. Wypadek zadecydował. Tuż obok niej zasłona z zielonego aksamitu zasłaniała część muru naprzeciw okna i zasłonę tę, wiedziona ciekawością, uchyliła cokolwiek.
Za firanką ujrzała drzwi zamknięte — drzwi metalowe, wysokie na dwa metry i podobne zupełnie do drzwiczek od kasy ogniotrwałej, z jej zamkami, przedziałami i guzikami.
Kobieta zawoalowana stała nieruchomo i — rzecz dziwna — nie przypatrywała się bynajmniej drzwiom żelaznym... Nie, przyglądała się uważnie swej ręce, ręce prawej, zaciśniętej kurczowo na firance, a na której ukazywało się lekkie zaróżowienie w kształcie koła.
Tajemnicza osoba zaczęła trząść się konwulsyjnie, drżeniem dziwnem, zmniejszającem się w miarę tego, jak zjawisko, które przerażało, stawało się bardziej wyraźne. Znak się uwydatniał. Barwa różowa ściemniała, stała się czerwoną, potem szkarłatną, krwawą.
—Tak — tak, szepnęła do siebie nieznajoma, jakby odpowiadając jakiemuś wewnętrznemu głosowi, — tak. będę działała... Nie mogę nie działać...
Jeszcze przebiegł ją dreszcz, może dreszcz ostatniego buntu przeciwko utajonej mocy, która zmuszała ją do działania. I, nagle, ucichła, opanowana spokojem głębokim i stanowczym...
Nachyliła się, badając mechanizm drzwi i przedziałek, ale rychło zdała sobie sprawę, że były one zamknięte hermetycznie, bez możliwości otwarcia. Opuściła zieloną firankę i powoli przeszła się dookoła pokoju, będąc do tego stopnia panią siebie, że usiadła na fotelu skórzanym i pogrążyła się w myślach.
Po chwili wstała. Pian jej był gotów.
Takież same ciężkie zielone firanki jak na drzwiach żelaznych, opadały w oknach.
Z zimną krwią stwierdziła, że otulając się firanką staje się niewidzialną, że nic w pokoju nie zdradza jej obecności.
W tejże chwili cierpki głos dał się słyszeć z sąsiedniej poczekalni. Zbliżyły się kroki. Jakaś ręka ujęła za klamkę drzwi do gabinetu.

Zakład, nazywany przez Karola Baumana jego bankiem, miał początki bardzo skromne. Umysł złośliwie usposobiony napewno nazwałby je nawet podejrzanemi. Obecnie bank ten zajmował całe pierwsze piętro kamienicy o majestatycznym wyglądzie.
Karol Bauman nazywał siebie przemysłowcem i bankierem, gdyby jednakże był choć trochę szczerym, piękne te przymiotniki zamieniłby na swych biletach wizytowych jednem słowem: „Lichwiarz“.
Bo był on lichwiarzem w całem tego słowa znaczeniu, we wszystkich rodzajach i odmianach. Dostarczał pieniędzy za cenę przerażającą przemysłowcom, znajdującym się chwilowo w kłopocie i młodym ludziom bogatym, nie gardząc przytem brudną spekulacją i skromnym zarobkiem z pożyczek na termin tygodniowy.
W dzielnicach gęsto zaludnionych, gdzie zarzucił sieć swych operacyj, nie było ulicy ani prawie domu, gdzieby nie płacono lichwiarskiej dziesięciny Baumanowi i gdzieby imię jego nie oznaczało ruiny i nędzy.

W jakiś kwadrans po wpuszczeniu przez Larkina zawoalowanej kobiety, Karol Bauman wrócił do swego domu bankowego.
Pan Bauman był pochodzenia germańskiego, ale nie miał w sobie nic z Niemca jasnowłosego i otyłego. Był to mężczyzna suchy, żywy, chudy i niepokaźny, mimo swego małego wzrostu, starający się o wygląd imponujący, ubrany zawsze z wyszukaną elegancją. Jego siwiejące włosy podnosiły się na czaszce, jak tupek klowna i cała jego postać byłaby śmieszna, gdyby nie bezczelny wyraz oczu i nieubłagana zaciętość, malująca się na twarzy.
— Larkin! — zawołał z pogardliwą brutalnością, otwierając sobie drzwi z poczekalni do swego gabinetu.
Służący jakby naciśnięty sprężyną powstał automatycznie.
— Biegnij i weź od kasjera akty Gardinera i odnieś je natychmiast do pana Bull’a, do trybunału.
— Słucham, panie dyrektorze! Jeżeli pan dyrektor pozwoli powiedzieć sobie...
— Powiedziałem: biegnij!
Bauman lubił teroryzować, gdy mógł to czynić bez ryzyka i teraz spiorunował wzrokiem służącego.
Więc tenże, biedaczysko przerażony, nie ośmielił się już tłómaczyć dalej i pospieszył wypełnić rozkaz. Bauman zaś przeszedł poczekalnię i wszedł do gabinetu. Tam zdjął z głowy kapelusz i razem z laską umieścił na krześle. Po chwili zbliżył się do firanki, zasłaniającej drzwi sekretne, pokręcił guziki, nastawił wskazówki w przedziałach i otworzył ciężkie żelazne podwoje. Firanki w oknie lekko zadrżały, ale Bauman nie zauważył tego. Sekretne drzwi otworzyły się, ukazując wgłębienie, rodzaj alkowy w murze bez okna, z wszystkich stron opancerzonej stalą. Ściany wypełnione były przegródkami i szufladami, w których znajdowały się teki ponumerowane.
Pan Bauman dotknął kontaktu i światło elektryczne zalało szafę opancerzoną. Wówczas wszedł do środka schowka, wyciągnął z przegrody olbrzymią tekę z etykietą: „Pokwitowania“ i wyniósł ją do gabinetu, kładąc na swojem biurku. Potem wrócił znów do alkowy, przymknął za sobą drzwi do połowy i zaczął uważnie przeglądać zawartość szuflad.
Zza zielonej firanki koło okna wysunęła się postać kobieca, osłonięta czarnemi welonami i przeszła cicho, bez najmniejszego hałasu...
Karol Bauman w swojej szafie-skarbcu, pracował, bardzo zaabsorbowany...
W dużym pokoju, służącym za wspólne biurko kilku urzędników banku Baumana pracowało z wielką gorliwością, wzmożoną jeszcze od chwili, gdy usłyszeli cierpki, chrypliwy głos swego szefa, rozmawiającego po powrocie z Larkinem.
Jeden z urzędników, siedzący przy biurku, najbardziej zbliżonem do gabinetu dyrektora, od kilku minut zdawał się być zajęty jakąś myślą dokuczliwą. Wreszcie położył pióro i zaczął nasłuchiwać.
Za parę chwil zawołał swego sąsiada:
— Panie Jarvis! Chodźno pan tutaj!... Czy nie słyszy pan nic?
— A co, panie Grant?
— Krzyki — krzyki oddalone — zduszone — o... o... i głuche uderzenie... O, słyszy pan?
— Ach, tak, tak, istotnie!... To dziwne.
— To tak, jakby z gabinetu szefa...
— Czy myśli pan, że go mordują? — spytał z zimną krwią Jarvis.
— Lub prędzej, że on kogo morduje? — zaryzykował półgłosem trzeci urzędnik.
— Nie myślę tego, — z tym samym spokojem odpowiedział Jarvis, — to nie w jego guście.
— Nie. Ale to faktycznie pochodzi z jego gabinetu, — rzekł Grant.
— Trzeba tam iść zobaczyć...
Trzej urzędnicy pobiegli do gabinetu, dokąd nigdy nie ośmielił się żaden z nich wejść bez pozwolenia.
— To on! On jest tam! — krzyknął Grant przerażony, wskazując na drzwi metalowe, hermetycznie zamknięte. Poprzez ich grubość słychać było oddalony i przyduszony głos Baumana. Ryczał on, wołając o pomoc i walił potężnie, zapewne nogami, w stal opancerzenia. Ale widocznie siły go opuszczały, gdyż krzyki chrypły coraz bardziej a uderzenia nogami słabły.
— Klucz! — wołał Grant. — Gdzie jest klucz?
— Kombinacja otwierania Jest bardzo zawikłana! — krzyknął przerażony Jarvis.
— Odwagi! panie dyrektorze! — darł się Grant. Zaraz uwolni się pana!
— Jest on zgubiony, — dodał szeptem, zwracając się do kolegów. — Nigdy, wyważając nawet drzwi, nie uczyni się tego w porę, by go wyciągnąć żyjącego. On udusi się wewnątrz.
Kasjer! Gdzie kasjer? — zawołał Jarvis, jedyny, który zachował resztę zimnej krwi. — Kasjer Smith zna rozwiązanie! I ma podwójny klucz! — Z temi słowy Jarvis rzucił się na poszukiwanie kasjera, urzędującego po przeciwnej stronie banku, w pokoju oddalonym od gabinetu dyrektora, gdzie kasjer Smith zamknął się, by skończyć jakieś niecierpiące zwłoki sprawozdanie kasowe.
Jarvis w kilku słowach objaśnił mu, co się dzieje i obydwaj wrócili biegnąc do gabinetu, gdzie zebrali się teraz wszyscy urzędnicy.
Grant poprzez drzwi opancerzone nie przestawał krzyczeć słów uspakających.
Odpowiadały mu słabnące wciąż krzyki spazmatyczne.
Kasjer pospiesznie nastawił wskazówki i słowa i pokręcił kluczem. Ciężkie podwoje otworzyły się.
Był już czas najwyższy. Bauman, nawpół uduszony, wyszedł chwiejąc się na nogach i wpadł na swoje biurko. Omdlewał prawie.
Ale przychodząc do siebie, wpadł w niepohamowaną złość.
— Co to jest? — wołał przerywanym głosem. — Co się tu dzieje? Kto wszedł tutaj? Kto zamknął te drzwi... wiedząc, że ja jestem wewnątrz?... Bo wiedziano o tem tutaj... jestem tego pewny.
To mówiąc, spoglądnął na swych podwładnych wzrokiem, pełnym gróźb.
Odpowiedział mu chór protestów.
— Nikt nie wszedł do pana, panie szefie przed wołaniem o pomoc, — stwierdził spokojnie kasjer.
Ryk, wychodzący z piersi Baumana, przerwał mu dalsze tłómaczenia.
— Teka! Teka z pokwitowaniami! Była tu! Gdzież jest teraz?
I tragicznym ruchem wskazywał na puste biurko.
Zdumieni urzędnicy spoglądali po sobie, nic nie rozumiejąc.
— Jaka teka, panie szefie? — zaryzykował pytanie Smith.
— No, mówię przecież, że teka pokwitowań! Pokwitowań na drobne pożyczki! Wyciągnąłem ją! Położyłem ot, tu! Ukradziono ją! Po próbie zamordowania mnie, kradzież! Ale ja znajdę winowajcę! Nie ujdzie mi! Ja każę zaaresztować was wszystkich!
Bauman nie posiadał się z gniewu.
— To ta kobieta zawoalowana! Rzecz zupełnie pewna, że to ona! — odezwał się w chwili pełnego grozy milczenia, głos przerażony.
Wszystkie głosy zwróciły się w tę stronę. Ujrzano Larkina, służącego biurowego. Wrócił on właśnie z posyłek i był obecny przy ostatniej scenie. A teraz zdawał się być przerażony słowami, jakie wypowiedział głośno pod pierwszem wrażeniem.
Pan Bauman skoczył i chwycił go za kołnierz.
— Kobieta zawoalowana! Jaka kobieta zawoalowana!
Co to ma znaczyć?
Larkin ledwie trzymając się na nogach, wyglądał raczej martwy, niż żywy.
— Panie szefie, panie szefie! To nie moja wina! — jęczał nieszczęśliwy, opowiadając przerywanemi słowy o tem, co zaszło.
Kiedy wytłómaczył wszystko, Bauman wyrzucił go za drzwi.
— Panie Smith, proszę tutaj! — wołał rozkazująco. — Ja biegnę na policję złożyć skargę. Ten idiota opowie co wie, a pan uzupełni moją skargę. I krokiem tragicznym przeszedł między swymi urzędnikami bardzo podnieconymi tem, co zaszło.
W towarzystwie Smitha, spokojnego i trzęsącego się jak galareta Larkina zszedł po schodach, zrobił jeden krok na ulicy i zatrzymał się osłupiały: nie ujrzał swego auta, które powinno było stale oczekiwać go przy bramie.
— Auto? — wyjąkał skamieniały, — gdzie jest moje auto?
Smith i Larkin rozejrzeli się bacznie wokoło: ani śladu samochodu.
Karol Bauman wydal okrzyk przeraźliwy:
— Skradziono! Skradziono mi również i auto!
Głos jego zamarł w jęku. Cios był za silny. Urzędnicy myśleli, że szef ich skona na miejscu. Zachwiał się... Ale za chwilę nowy przypływ wściekłości i energji powrócił mu siły.
— Larkin, biegnij po samochód, — rozkazał, zapominając, że chciał zatrzymać przy sobie swego służącego.
Larkin po upływie paru minut powrócił, siedząc obok szofera taksometru, który ich dowiózł do centralnej stacji policyjnej.



Rozdział VI.
Kobieta zawoalowana. — Skradzione auto.

Szef policji Randolf Allen kończył przyjmowanie raportów od swych inspektorów, gdy oznajmiono mu przybycie doktora Maksa Lamara.
Randolf Allen żywił dla lekarza sądowego serdeczną przyjaźń i uścisnął mocno dłoń gościa, ale oblicze jego, wygolone i nieprzeniknione, pozostało zamknięte w swej nieruchomości lodowatej, bez próbki najlżejszego uśmiechu. Uważał bowiem, że taka niczem niewzruszona flegma jest najważniejszą zaletą dyrektora policji, dlatego też nie rozstawał się z nią nigdy. Poza tą drobną manją, Randolf Allen był wzorowym urzędnikiem, energicznym, doświadczonym i obdarzonym wielką przenikliwością. Przytem nie był wcale zarozumiały, co rzadko się zdarza u policystów i umiał uznać zasługi swych kolegów. Cenił bardzo wybitne zdolności Maksa Lamara i coraz bardziej radził się go w sprawach skomplikowanych lub dziwnych.
Inspektorowie wyszli. Maks Lamar usiadł, nie mówią ani słowa.
— Cóż, kochany Maksiu, czy zaszło co nowego? — zapylał Allen.
— Czy pamiętasz Koło Czerwone? — rzekł Lamar.
— Owszem, — odpowiedzą! Allen swym zwykłym tonem lodowatym. — Ale przecie to sprawa skończona od chwili śmierci Dżima Bardena i jego syna.
— Nie, to nie jest sprawa skończona. Zaczyna się na nowo. Koło Czerwone przeżyło Bardena i jego syna. A raczej ta niebezpieczna rodzina ma innych potomków, niż ci, których znaliśmy.
— Czy jesteś pewien tego? — zapytał Allen, któremu najwyższem wysiłkiem woli udało się nie okazać zdziwienia.
— Najzupełniej pewny.
— Ależ Dżim Barden nie miał innych dzieci poza tym młodym kandydatem na szubienice, noszącym imię Boba?
— Nie wiem. Twierdze jedynie, że Koło Czerwone istnieje na ręce młodej kobiety. Oto co zaszło...
Maks Lamar opowiedział dyrektorowi policji bardzo drobiazgowo to, co zaszło przed kilku minutami i podał mu bilet wizytowy, na którym nakreślił:
Auto Nr. 126694, Czerwone Koło.
Randolf Allen popatrzył na bilet, odczytał notatkę, potem zadzwonił.
— Proszę mi przynieść natychmiast księgę numerów samochodów, — rozkazał służącemu.
— Zobaczymy zaraz, czego się mamy trzymać, przynajmniej dowiemy się wszystkiego, co się tyczy właściciela samochodu.
Raptowny hałas w przedpokoju przerwał rozmowę.
— Wejdę, kiedy powiadam wam! — skrzypiał jakiś głos złośliwie.
— Jestem pan Karol Bauman!
Drzwi otworzyły się gwałtownie i Bauman wpadł do pokoju.
Za nim wsunęli się kasjer i nieszczęśliwy Larkin przygnębiony poczuciem swej winy, którą mu szef jego nie przestawał wymawiać i spocony cały ze strachu.
— Kradzież! — wołał Bauman, nie witając się nawet z nikim.
— Podła kradzież i usiłowane morderstwo!
— Proszę tłómaczyć się jaśniej, panie Bauman, — rzekł Allen, cedząc wyrazy jeszcze wolniej, niż zazwyczaj.
— I proszę uspokoić się, — poradził Maks Lamar.
— Żebym się uspokoił! Łatwo to panom powiedzieć! A przecież mnie okradziono! Moje dokumenty! Mój samochód! Wszystkie moje pokwitowania za pożyczki, wszystkie!... Jakie teraz mam zażądać zapłaty?
Gniew i chciwość przerywały mu głos. Lamar i Allen, którzy oddawna już znali opinję lichwiarza, popatrzyli na niego z pogardą, a potem zajęli się jedynie jego sprawą.
— Z tego, co zrozumiałem ze słów pana, padł pan ofiarą kradzieży. Proszę złożyć szczegółowe zeznanie, — rzekł szef policji.
— Dobrze, panie dyrektorze, — odpowiedział Bauman i już spokojnie opowiedział o wypadkach, jakie zaszły w jego banku. Dyrektor policji i doktor słuchali uważnie stawiając czasem pytania, na które jasno i dokładnie odpowiadali Bauman lub jego kasjer.
— Wchodząc do swego gabinetu, nie zauważył pan nic anormalnego? — spytał Allen.
— Najzupełniej nic.
— Jednakże kobieta zawoalowana już się tam znajdowała?
— Zapewne, ponieważ ją tam wpuszczono, — — powiedział Bauman, rzucając wściekłe spojrzenie na biednego Larkina.
Kiedy pan spostrzegł, że jesteś pan uwięziony w pokoju opancerzonym?
— Kiedy chciałem wyjść. Wszedłem tam poraz pierwszy, by wydostać tekę z pokwitowaniami. Tekę tę mi skradziono. Położyłem ją na biurku. Wróciłem do skarbca, by tam ponotować pewne szczegóły. Jest to robota drobiazgowa, wymagająca wielkiej uwagi. Kiedy ją skończyłem, przed opuszczeniem skarbca, zamknąłem światło elektryczne. Wówczas, zamiast widzieć światło dzienne z mego gabinetu, do którego zostawiłem przecie drzwi przymknięte, znalazłem się w zupełnych ciemnościach. Przedtem nie zauważyłem niczego.
Odsapnąwszy chwilę, Bauman opowiadał dalej.
— Próbowałem otworzyć — niemożliwe. Byłem uwięziony. Zacząłem krzyczeć, tupać nogami i walić we drzwi, ale nie słyszano mnie — tak twierdzą przynajmniej. Uczułem, że się duszę. Ryczałem z całej siły, waliłem coraz mocniej... Konałem już, panowie! Jakże straszna chwila!... Co za męczarnie niewypowiedziane!
— A kobieta zawoalowana?... spytał Randolf Allen.
Bauman zatrząsł się ze złości.
— Larkin! Chodź tutaj! No, mów! Kobieta zawoalowana? Gadajże, durniu! Ty jeden ją widziałeś! Ty jeden wpuszczałeś ją do mego gabinetu!... Do mego gabinetu!... Bez mego specjalnego upoważnienia, ty łotrze!
— Myślałem, że robię dobrze, — wyjąkał nieszczęśliwy Larkin.
— Spokojnie, panie Bauman, — przerwał swym oficjalnym tonem Allen. — A Larkin opowie nam, co wie.
Larkin, znów oblany zimnym potem, złożył zeznanie o całej swej rozmowie z tajemniczą nieznajomą i opowiedział, dlaczego nie śmiał zabronić jej wejść do gabinetu swego pana.
— Czy jesteście pewni, że ona nie wyszła przed powrotem pana Baumana?
— Jestem tego zupełnie pewny, proszę łaski pana, bo nie ruszyłem się ani na krok z poczekalni.
— Czy teka skradziona zawierała pokwitowania, podpisane przez wierzycieli z klasy biednej? — spytał Allen lichwiarza.
I Bauman zarumienił się nieznacznie. O tej stronie swoich interesów nie lubił opowiadać nikomu.
— Tak jest, — przyznał się z trudnością.
— Przejdźmy teraz do kradzieży automobilu. Co panu wiadomo w tej sprawie?
— Nic, zupełnie nic. Wyszedłem z banku, by wsiąść do mego samochodu i przyjechać tutaj. Tymczasem samochód zniknął, razem z moim szoferem.
— Który jest numer samochodu pana?
— Numer 126694.
— Co pan powiada? — krzyknął Maks Lamar zrywając się z krzesła.
— Mówię numer mego samochodu: 126694.
— Ależ jest to numer, który ja zanotowałem. To samochód, w którym ujrzałem rękę, naznaczoną Czerwonem Kołem, — szepnął Lamar Allenowi. — Jest to limuzyna z pudłem popielatym i karoserją, malowaną na kolor ciemno-zielony, nieprawdaż panie Bauman? — zapytał już głośno.
— Tak jest, to się zgadza.
— Proszę, niech pan sam sprawdzi numer, — rzekł szef policji, podając lichwiarzowi bilet, na którym Lamar zapisał swoją notatkę.
— Chętnie bardzo, ale o co tu chodzi? Cóż to za jakaś znowu komplikacja? — spytał Bauman, biorąc bilet. Aby lepiej widzieć, zbliżył się do okna, lecz raptem skoczył jak oparzony:
— Tam! tam! mój samochód! — krzyknął, wskazując palcem ulicę. — Tam do djabła! moje auto jedzie właśnie!
Wszyscy rzucili się do okien. Wyciągnięte palce Baumana wskazywał im samochód, jadący między innemi, krążącemi na placu. Maks Lamar poznał go również.
— Prędzej, prędzej! Trzeba jechać za nim!
Maks Lamar, Randolf Allen i Karol Bauman wybiegli na schody.
Na ulicy, przed gmachem policji, pełnił służbę agent, mając obok siebie motocykl w pogotowiu.
Allen dotknął jego ramienia.
— Proszę natychmiast jechać za tym samochodem o pudle popielatym, — rozkazał, wskazując mu auto, oddalające się z całą szybkością. Nosi ono numer 126694, a karoseria jego pomalowana jest na kolor ciemno-zielony.
— Słucham, panie dyrektorze. Czy mam zatrzymać ten samochód, gdy go dogonię, — spytał agent, wsiadając na swój motocykl.
— Nie. Macie go tylko śledzić. My jedziemy również.
Motocykl ruszył jak strzała.
Z garażu, mieszczącego się w gmachu centralnej dyrekcji policji, automobil dyrektora, będący zawsze w pogotowia wyjechał i stanął przed chodnikiem.
Czterech ludzi zajęło w nim miejsca.
Zaczęła się pogoń.
Zdaleka wóz skradziony ukazywał się i znikał, poruszając się pewnie wśród innych wehikułów, przebiegających ulice. W pudło szare były utkwione oczy goniących, których auto wciąż zyskiwało na terenie, zmniejszając przestrzeń. W połowie odległości między dwoma wozami, motocykl agenta gnał całą szybkością.
— Zbliżamy się, — zauważył Maks Lamar.
— Prędzej, prędzej! — zawołał w chwilę potem, — zostajemy bardzo w tyle!
Tak było istotnie. Samochód skradziony gwałtownie przyspieszył szybkość, wjeżdżając w szeroką aleję, prowadzącą do końca miasta. Tam rozpoczynał się olbrzymi park, służący za miejsce przechadzek publicznych.
Już pudło popielate skręcało w końcu aleji i znikało z oczu pędzących za nim.
— Zobaczymy je na zakręcie, — oświadczył Allen ze swą zwykłą flegmą.
Kiedy tam się znaleźli, dogonili motocykl. Razem z nim skręcili ostro.
— Stop! — zawołał dyrektor policji.
W odległości stu metrów, przed bramą parku, stało skradzione auto.
Samochód ścigających zatrzymał się opodal i jadący wysiedli.
Maks Lamar i Randolf Allen naradzili się błyskawicznie. Potem z rewolwerami w ręku poszli w towarzystwie agenta. Bauman kroczył za nimi.
Bez hałasu grupa zbliżyła się do skradzionego auta. Ustawione przy chodniku zdawało się ich oczekiwać. Nie widać było nikogo wokoło, nie słychać było żadnego ruchu ani żadnego głosu wewnątrz podniesionego pudła.
Lekarz i policjant jednym skokiem znaleźli się obok samochodu, każdy z nich z rewolwerem w ręku, przy drzwiczkach.
Auto było puste.
Zdziwiony głos spytał:
— Czego panowie chcecie tutaj?
Był to szofer. Rozparty wygodnie na siedzeniu swem najwidoczniej zamierzał przespać się trochę i zły był, że zbudzono go z pierwszych taktów drzemki.
— Wilson! — ryknął przeraźliwie Bauman, pełen odwagi wobec braku niebezpieczeństwa, — co ty tu robisz? Co to ma znaczyć?
— Jakto? Co to ma znaczyć? to ja zapytam pana o to, panie Bauman? — zaprotestował żywo Wilson, odznaczający się charakterem gniewliwym i niepodległym.
— Co ty mówisz? Jak się ośmielasz? Pozwalasz sobie drwić ze mnie! Ach, ale to nie pójdzie tak gładko! Będziesz zmuszony wytłómaczyć się! — krzyczał lichwiarz w pasji.
— O nie! Ze mną żadnych scen! Wymawiam to sobie. Może pan sobie pozwolić na takie gadanie ze swoimi urzędnikami, ale nie ze mną. Trzeba wiedzieć, czego się chce! Już to nie jest bardzo zajmujące dla mnie obwozić jakieś głupie dziewczęta, które mi pan przysyła!
— Ja? Ja przysłałem jakaś dziewczynę? — wyjąkał Bauman zaskoczony.
— Tak, z biletem pana.. Z tym biletem... Musiałem słuchać.
Wilson, dotknięty do żywego w swej szoferskiej godności, zlazł z siedzenia, poszukał po kieszeniach, i wyciągnął bilet, na którym Bauman, Allen i Lamar mogli przeczytać:

KAROL BAUMAN
Wydaje rozkaz mojemu szoferowi, by zawiózł oddawczynię niniejszego tam, gdzie ona zażąda.

— Kto wręczył panu ten bilet, — spytał Allen.
— Kobieta ubrana jak czarna śmierć, cała w welonach...
— Moja złodziejka! — krzyknął Bauman. — To jest doprawdy szczyt wszystkiego.
— Czekałem jak zwykłe, na ulicy przed bankiem, — ciągnął swe opowiadanie Wilson. — Wpadła do samochodu, kazała podnieść budę i podała mi bilet. A ponieważ pan dyrektor pożycza czasem swego samochodu klijentom...
— A z tą kobietą zawoalowaną, co się stało? — przerwał Lamar.
— Kazała mi jeździć długo po mieście, potem zatrzymać się tutaj, a sama wysiadła i poszła tędy, — rzekł Wilson, wskazując aleję w parku.
Dodał jeszcze, że tajemnicza nieznajoma dała mu pięć dolarów napiwku.
Wściekły, że stracono tyle czasu, Lamar, za którym poszli inni, puścił się kłusem we wskazanym kierunku.
Szofer Wilson powiedział prawdę.
Kobieta zawoalowana, w tak zuchwały sposób korzystająca z samochodu lichwiarza, zagłębiła się pospiesznie w pięknych alejach.
Szła krokiem pospiesznym, ale nie biegła.
Wkrótce opuściła aleję główną i skręciła w aleję boczną, węższą, wijącą się między gęstemi zaroślami.
Z tej strony w parku było zupełnie pusto. W altanie utworzonej z gęstych krzewów, tajemnicza dama zatrzymała się i oglądnęła się uważnie na wszystkie strony, by stwierdzić, że jest naprawdę sama.
Wówczas pospiesznie zdjęła z siebie czarny woal, osłaniający głowę i twarz; skręciła to w ściśniętą kulę i rzuciła w najgłębsze zarośla. Poczem ruchem zgrabnym ściągnęła z siebie płaszcz czarny, pod którym ukazała się w bieli. Płaszcz również był na białej jedwabnej podszewce, złożyła go ładnie na stronę podszewki, tak że nie było widać nic czarnego.
Kobieta, owinięta cała w czerń nieprzeniknioną, weszła do altany.
Kobieta, która wyszła stamtąd za kilka minut, była w bieli od stóp do głów.
Wróciła w główną aleję, elegancka i szykowna, śliczna w małym białym kapelusiku, w kostiumie bieli niepokalanej, z płaszczem białym, wdzięcznie zarzuconym na ramię.
Maks Lamar, zawzięty w pogoni za tajemniczą damą w czerni, wyprzedził swych towarzyszy.
Zatrzymał się pewnie już poraz dziesiąty, rozpatrując się dookoła, poszukując napróżno jakieś wskazówki, gdy szelest lekkich kroków na żwirze zwrócił jego uwagę. Odwrócił głowę.
Młoda panna ukazała się na zakręcie sąsiedniej aleji.
Maks Lamar wydał okrzyk zdumienia — a i podziwu również. W pannie poznał Florę Travis, zbliżającą się krokiem lekkim, niedbałym, ubraną biało i tak cudownie piękną.
Flora również w tejże chwili poznała młodego doktora. Zbliżyła się i zatrzymując się, przyjaźnie podała mu dłoń.
Należy przypuszczać, że instynkt detektywa był rozwinięty w bardzo wysokim stopniu u Maksa Lamara, gdyż ściskając tę drobną białą rączkę, tak subtelną i miękką, nie mógł powstrzymać się, by nie rzucić na nią badawczego spojrzenia.
Żaden znak, żaden stygmat nie bezcześcił tej aksamitnej skórki i Lamar, wstydząc się siebie samego, podniósł oczy, wpatrując się w śliczną twarzyczkę młodej dziewczyny. Ona, po wymianie paru banalnych słów powitania, przypomniała mu, że obiecał ją odwiedzić.
— Nie zapomniałam mojego zbawcy, — powiedziała z uśmiechem. — Matka moja i ja będziemy bardzo szczęśliwe, gdy ujrzymy pana u nas, w Blanc Castel.
I oddaliła się, cudnie uśmiechnięta.
Maks Lamar i jego towarzysze, którzy tymczasem nadeszli i oczekiwali w oddaleniu kilku kroków na koniec rozmowy doktora z piękną panną, rozpoczęli nanowo poszukiwania. Skończyły się one dopiero z zapadnięciem zmierzchu, zupełnie bezowocnie.
Wówczas dopiero Maks Lamar i Randolf Allen wsiedli do samochodu policyjnego, aby powrócić razem i naradzić się nad dalszemi krokami. Zaś pan Karol Bauman, którego wściekłość nie uspokajała się, powrócił do swego banku z Wilsonem, bardzo niezadowolony z powodu spóźnionej godziny obiadowej.

Podczas gdy w parku odgrywała się wyżej opisana scena, w willi Blanc Castel, matka Flory, pani Travis i Mary, wierna, zaufana towarzyszka lat wielu, znajdowały się w stanie śmiertelnego niepokoju, wywołanego niczem niewytłumaczoną, a tak długa nieobecnością jedynaczki.
Na werandzie z przepychem urządzonego mieszkania, obie kobiety zwierzały sobie swój niepokój. Nigdy Flora, chociaż tak niepodległa charakterem i wychowana po amerykańsku, a więc w poczuciu wolności i niezależności nie przedłużała swej nieobecności w ten sposób. A dzisiaj wyszła zaraz po śniadaniu, nie mówiąc, dokąd się udaje i godziny mijały, a ona nie wracała. Nagle pani Travis i Mary wydały jednocześnie lekki okrzyk radości. Dobrze znane kroki skrzypiały na piasku w parku.
Była to istotnie Flora. Zaskoczona, może trochę zniecierpliwiona próżnym niepokojem obu kobiet, lecz jednocześnie tem zmartwiona, ucałowała je serdecznie.
— Ależ nie, proszę mamy, nic mi się nie stało! — odpowiedziała na ich gorączkowe zapytania. — Trochę zadługo spacerowałam w parku miejskim. A nawet spotkałam tam doktora Lamara.
Flora udała się natychmiast do swego pokoju. W ślicznie urządzonym buduarze, przylegającym do lej sypialni, położyła płaszcz na fotelu. Potem zasłoniła okna firankami i powróciła do płaszcza. Z szerokiej kieszeni, ukrytej pod podszewką okrycia, wyciągnęła dużą tekę z papierami, które starannie przepatrzyła.
Były to papiery, wszystkie podobne do siebie, o wyglądzie urzędowym, które dziwnie wyglądały w ręku młodej dziewczyny. Przejrzawszy je zlekka, położyła pakiet na stole i jeszcze poraz drugi odczytała uważnie papier, leżący na wierzchu. Był on zredagowany jak poniżej:

12. czerwca 19...

Dnia 19. czerwca bieżącego roku wypłacę p. Karolowi Baumanowi dziesięć dolarów, jako zaliczkę spłaty mojego długu w wysokości stu dolarów, oraz procenty w wysokości 10 prc. tygodniowo. Razem: Dwadzieścia dolarów.

Dżon Peterson.

Flora uśmiechnęła się, zdjęła swój biały kapelusz i zaczęła poprawiać włosy przed lustrem.



Rozdział VII.
W jaki sposób Flora pojmuje interesy bliźnich. Dalszy ciąg nieszczęść p. Baumana.

Flora uczesała się i upudrowała policzki i nosek, nieco zarumienione długim spacerem, poczem podeszła do sekretarzyka z drogocennego drzewa, wyciągnęła szufladę, wyjęła stamtąd większą ilość papieru białego i zabrała tekę z dokumentami, leżącą na stole, poczem z tem wszystkiem udała się do swej pracowni, przylegającej do buduaru.
Tam usiadła przy stoliku, na którym stała maszyna do pisania. Ołówkiem napisała sobie bruljon jednego listu i z wielkim zapałem zaczęła bruljon ten wielokrotnie przepisywać.
W chwili tej weszła do niej Mary, bardzo poufale, bez pytania, gdyż Florę uważała niejako za swą córkę. Usłyszała bowiem klekot maszyny do pisania i zdziwiona, zbliżyła się do drzwi pracowni, podniosła portjerę i zdumiała jeszcze bardziej, widząc Florę przy pracy.
Flora odwróciła głowę, z trudem powstrzymała odruch zniecierpliwienia, powstała pospiesznie od roboty i zbliżyła się do Mary.
— Hm, co za ciekawska, — powiedziała żartobliwym tonem, w którym Mary jednakże zauważyła lekkie zakłopotanie. — Widzisz przecie, moja kochana, że ja pracuję, mara dużo do roboty, tyle listów, czekających odpowiedzi... Trzeba mnie zostawić samą, droga Mary...
I tak mówiąc, zarzuciła jej ręce na szyję, lekko wyprowadzając z pokoju. Kiedy Mary wyszła, Flora zamknęła drzwi na klucz i znów zabrała się do pracy.
A biedna Mary, zasmucona a może bardziej jeszcze zdziwiona niezwykłym sposobem, w jaki ją wyprowadziła za swej pracowni młoda dziewczyna, zeszła z pierwszego piętra na parter, zatrzymując się w dużej sieni. Dzienniki leżały na stole. Mary machinalnie wzięła jeden z nich i rozłożyła. Była to gazeta przedwczorajsza, co widząc, chciała ją odrzucić, gdy wzrok jej padł na komunikat, umieszczony tłustym drukiem. Mary zadrżała, komunikat nosił następujący tytuł.

Słynny złoczyńca czy warjat Barden nazwany „Dżim-Czerwone Koło“ morduje swego syna i siebie pozbawia życia.

„Lekarz sądowy, dr. Maks Lamar, który studiował specjalnie chorobę Bardenów, a którego zapytywaliśmy o jego jedynie autorytatywne zdanie, twierdzi, iż jest rzeczą konieczną izolować bezwzględnie, by przeszkodzić im w wyrządzaniu szkody bliźnim, ostatnich potomków tej rasy niebezpiecznie obciążonych, jeżeliby, wypadkiem, istnieli oni jeszcze...“

Jakieś drzwi otworzyły się pani Travis nie zatrzymując się, przeszła przez sień. Mary pospiesznie schowała dziennik i udawała, że coś tam porządkuje na stole. Ręce jej trzęsły się a rysy zmieniło wzruszenie.
Wkrótce dały się słyszeć inne kroki aa schodach i stara piastunka skryła się za olbrzymim stojącym w kącie wazonem.
To wychodziła Flora z potężnym pakietem listów w ręku. Stara piastunka poszła za nią zdaleka. Widziała ją, jak przechodzi przez ogród, otwiera bramę, wychodzi na ulicę aż do rogu, gdzie znajdowała się skrzynka do listów. Flora rzuciła tam swój pakiet, wróciła do domu i weszła do swego pokoju.
Mary na palcach szła za swoja wychowanką.
Przed drzwiami pokoju Flory zatrzymała się. Chwile dłuższą wahała się przed spełnieniem czegoś, przed czem wzdragała się jej prawa natura, ale niepokój o ukochane dziecko zwyciężył skrupuły. Nachyliła się i przez dziurkę od klucza zaczęła podpatrywać młodą dziewczynę.
Zobaczyła Florę siedzącą na fotelu przed dużym kominkiem.
Młoda dziewczyna trzymała w rękach pakiet papierów, których rodzaju nie mogła rozróżnić. Papiery te gniotła jeden za drugim, łącząc je w olbrzymią kule, podpaliła ją zapałką i rzuciła w płomień, patrząc na ich spalanie z uśmiechem zadowolenia.
Nazajutrz rano, gdy Flora zeszła na śniadanie w towarzystwie matki, stara guwernantka pospieszyła do apartamentów panienki. Zamknęła drzwi ostrożnie i zbliżyła się do kominka. Leżały tu zczerniałe resztki spalonych papierów. Mary wydała słaby okrzyk zadowolenia. Bo między popiołem i zwęglonemi resztkami ujrzała biała plamę. Był to arkusz, którego połowę oszczędził ogień. Pokrywało go kilkanaście wierszy pisma i Mary odcyfrowała, co następuje:

„Dnia 19. czerwca bieżącego roku wy
„manowi dziesięć dolarów, jako
„długu w wysokości stu dolarów, or
„10 prc. tygodniowo. Razem dwadzieścia

Dżon Peterson.“
oraz odbicie pieczęci firmowej banku Karola Baumana. Zdziwiona, rozczarowana, nie znajdując nic ciekawego w tym niedopałku, który, według zdania jej, nie mógł w niczem dotyczyć Flory, wierna piastunka wrzuciła go z powrotem do kominka.

∗             ∗

W obszernym hall’u o szerokich drzwiach otwartych na park, pełnym zapachu i świeżości, pani Travis i Flora, siedząc obok siebie, rozmawiały serdecznie.
Yama, służący japoński wszedł, podając na tacy nową pocztę. Pani Travis wzięła jakiś dziennik i zawołała zdumiona:
— Floro, przeczytaj tę notatkę w kronice. Jest to naprawdę coś nadzwyczajnego!
Flora wzięła dziennik, rzuciła okiem na wskazany przez matkę ustęp i przeczytała głośno:

„Złodziejka w czerni.

Pan Karol Bauman, dobrze znany agent pośredniczący i właściciel domu bankowego, padł ofiarą kradzieży, popełnionej w sposób zarówno zuchwały, jak tajemniczy. Nieznajoma kobieta, pokryta czarnemi zasłonami, zakradła się do bankiera i skradła mu poważną ilość pokwitowań za pożyczki. Potem, zapomocą zręcznego wybiegu, pożyczyła sobie auto swej ofiary i znikła bez śladu. Dyrektor policji, Randolf Allen sam prowadzi poszukiwania“.

— Tak, to jest istotnie bardzo dziwne, — potwierdziła spokojnie córka.
Ani ona, ani matka jej nie zauważyły, ie w chwili, gdy Flora zaczęła czytać, weszła Mary i cichutko stanęła w kącie, nasłuchując. Kiedy Flora skończyła, stara kobieta zbladła, wyszła z hallu i udała się do pokoju Flory. Tam zaczęła grzebać w popiołach kominka i odnalazła tam papier, który wczoraj rzuciła, znajdując, że jest bez znaczenia.
Teraz odczytała go znów, zastanowiła się chwilę i schowała dokument za stanik. Pospiesznie pobiegła do swego pokoiku, włożyła na siebie kapelusz i płaszcz i opuściła pałacyk tylnemi drzwiami.
Za jakiś kwadrans wchodziła do banka Karola Baumana.
Tutaj, od dnia wczorajszego, panował nastrój bardzo nieufny i podejrzliwy.
Mary musiała parlamentować przynajmniej z dziesięć minut, zanim wpuszczono ją do poczekalni, gdzie znajdowało się już kilkanaście osób, należących do klasy ubogiej. Nagle z gabinetu dyrektora odezwał się dzwonek, przyciśnięty widocznie w złości. Służący biurowy pospieszył do gabinetu i wrócił, wołając dyrektora p. Joe Brown.
Na wywołane nazwisko zerwał się młodzieniec liczący lat około dwudziestu siedmiu — ośmiu, o wyglądzie szczerym i odważnym. Służący poprosił go do gabinetu.
— Dzień dobry, Bauman! — zawołał głośno.
Pan Bauman podskoczył. Nie przywykł bowiem do togo, by ofiary jego przemawiały w tym tonie.
— Hę? Co to znaczy? Pan chyba jesteś pijany? — zapytał groźnie.
— O, zupełnie nie — odpowiedział Brown flegmatycznie. — Przeczytajcie no to, Baumanie, otrzymałem to przez pocztę.
Bauman wyrwał mu z ręki list, pisany na maszynie i przeczytał:

Pan Joe Brown.

Pokwitowanie na dług z procentami lichwiarskiemi podpisane panu Karolowi Baumanowi, jest zupełnie zniszczone, a więc zobowiązanie pana nie istnieje. Daje panu na to poświadczenie. Pan nic nie jest dłużny.

Przyjaciel uciśnionych.

— To fałsz!... To kłamstwo!... — jąkał Bauman, siny ze złości.
— To ta złodziejka wczorajsza, — rzekł spokojnie Joe Brown. — Są przecie dobrzy ludzie na świecie. Czytałem o tem w dzienniku. Pan pożyczyłeś mi ośmdziesiąt dolarów. Ja dotychczas zwróciłem sto dwadzieścia pięć dolarów, więc jesteśmy „kwit“. Mam przyjemność pożegnać pana, nie do widzenia! Jesteś, Bauman, stara kanalja, muszę ci to powiedzieć.
I wyszedł. Drugi wierzyciel wszedł z koleji: był to starzec o wyrazie twarzy pokornym i grzecznym, który z miną nieśmiałą, jakby prosząc o przebaczenie, ale ze źle skrywaną radością, podał bankierowi list, analogiczny z listem Browna.
Bauman przeczytał:

„Pan Job Peterson!
Pokwitowanie na dług z procentami lichwiarskiemi, podpisane panu Karolowi Baumanowi...“

Bauman nie dokończył. Zdawało mu się, że traci rozum. Wyrzucił za drzwi starego Petersona i wpadł sam do poczekalni.
— Wychodzić stąd! Wychodźcie wszyscy! — krzyczał do oczekujących, będących jego dłużnikami, przynoszącymi mu prawdopodobnie takież same listy. — Idźcie sobie do djabła z waszemi przeklętemi listami, wy, wszyscy złodzieje! Ale już mnie nigdy nie złapiecie! Larkin! wyrzuć ich wszystkich z mego banku!
Larkin usłuchał i Mary, w raz z innymi, musiała opuścić bank.
— Zwariuję! zwariuję chyba! — jęczał Bauman.
Chwycił kapelusz i pospieszył do dyrekcji policji, by poinformować o swem nowem nieszczęściu Randolfa Allena i Maksa Lamara.


∗             ∗

Po powrocie do Blanc-Castel Mary poszła prosto do pokoju Flory.
Stara przyjaciółka, nie mówiąc ani słowa, pokazała młodej dziewczynie pokwitowanie nawpół spalono i podpisane „Peterson“, które znalazła w kominku.
Flora wzięła papier, spojrzała nań, zadrżała i nie mogła wydobyć ze siebie ani słowa. Ruchem przygnębionym rzuciła papier zmięty do wazonu japońskiego, stojącego na kominku. Oczy jej, smutne i niespokojne, spotkały się ze wzrokiem poczciwej Mary.
— Byłam u tego lichwiarza, którego... który... no, który padł ofiarą kradzieży, — powiedziała piastunka głucho. — Chciałam się z nim widzieć, wydrzeć od niego więcej szczegółów i dowiedzieć się, czego należy się obawiać. Floreczko moja, dziecino, dlaczego to uczyniłaś?
Mary wyjąkała to z trudnością i oparła na fotel, kryjąc twarz w dłoniach. Flora zbliżyła się do niej i objęła ją czule za szyję.
— Mary, moja dobra Mary, nie płacz, błagam cię... Pogadajmy ze sobą rozsądnie. No, powiedz sama, czy jest co złego w tem, co zrobiłam?... Tak, to ja okradłam Karola Baumana. To ja... lub raczej nie... to nie jest Flora Travis, twoja Floreczka, dziecina ukochana. To zupełnie inna kobieta, energiczna, zdecydowana, czynna i zręczna, kobieta pomysłowa i bez skrupułów, która stała się mną...
— Dziecino moja, co chcesz przez to powiedzieć?
— Nie, ja nie mogę wytłómaczyć ci tego...
Flora, z oczami, utkwionemi nieruchomo w jeden punkt, zdawała się pytać siebie i odpowiadać samej sobie:
— Przez pokojową moją słyszałam wciąż o tym biednym Jobie Petersonie, uczciwym człowieku, obarczonym liczną rodziną, a nie mogącym wyswobodzić się ze szponów lichwiarza, znanego mi z nazwiska. Wówczas wpadłam na myśl przyjścia biedakowi z pomocą. I pomyślałam o wydobyciu pokwitowania... To nie byt projekt, rozumiesz Mary, była to myśl przelotna, chimeryczna, jedna z tych, nad któremi człowiek nie zastanawia się, wiedząc, że się ich nie spełni nigdy... A potem nagle, wczoraj, spełniłam to. Wola, różna od mojej zwykłej, chwyciła mnie, popchnęła mię do działania.
— I ty popełniłaś czyn karygodny, ty ukradłaś, ty o mały włos nie byłaś przyczyną śmierci człowieka, — szepnęła piastunka. — Ty, moja ukochana Floreczka, ty mogłaś to uczynić?...
— Ja — lub ta druga, — rzekła panna Travis, kręcąc główką.
— Mówiłam ci przecie, że to nie byłam ja. A zresztą, zabić człowieka takiego, jak Bauman, nie wydawało mi się wcale zbrodnią, — dodała z zupełnie zimną krwią. — Wychodząc z banku, wzięłam jego samochód i przez całą godzinę kazałam wozić się po mieście, by zmylić pogonie... Auto zatrzymałam przed parkiem, wysiadłam i w aleji spotkałam doktora Lamara...
Flora zatrzymała się chwilę i ciszej dodała:
— A on popatrzył na moją prawę rękę...
— Twoją rękę? Cóż takiego jest na twej ręce, — krzyknęła Mary, przerażona, nie panując nad sobą.
— Jest... Ale wówczas, tego nie było, — szepnęła Flora głęboko smutna. — Jest bowiem, tak, na mojej ręce... Patrz, patrz, oto właśnie ukazuje się to znowu! Tu, tu, na mojej prawej ręce!... Ten znak okrągły, który nabrzmiewa, rośnie, ciemnieje, staje się koloru krwi...
Piastunka była trupio blada.
— Czerwone Koło, — szepnęła, ledwo oddychając. — Niech Pan Bóg ma nas w swojej opiece!
— Co to jest? Co to jest? — wołała Flora, przerażona tonem swej towarzyszki. — Zjawiło się to a mnie poraz pierwszy wówczas, gdy w przytułku widziałam się z tym człowiekiem, który się potem zabił... A dotąd ukazało się już to parę razy... Mary, ty wiesz... widzę, że wiesz. Powiedz mi...
Ale stara piastunka, zgnębiona, pokręciła przecząco głową.
Wstała płacząc i wyszła powoli z pokoju, gdzie pozostała Flora, wpatrzona z przerażeniem w swą prawą rękę, na stygmat tajemniczy, który obecnie bladł i zmniejszał się stopniowo.



Rozdział VIII.
Tajemnica z Far-West.

Mary, wyszedłszy od Flory, uciekła do parku, okalającego Blanc-Castel.
— Czerwone Koło, Czerwone Koło na jej ręce! — szeptała do siebie zrozpaczona. — Ale przecież musi ono być u niej! Jakżeby mogła ona uniknąć tej straszliwej dziedziczności! A co ja mam robić? Boże! oświeć mnie! Wskaż mi mój obowiązek względem biednego dziecka? Czy mam jej powiedzieć?
W pobliżu szemrzącego wodotrysku, na tej samej ławeczce trzcinowej, gdzie Flora przed trzema dniami dzieliła się z nią swemi niewytłómaczonemi przeczuciami i jakąś tajemniczą obawą, usiadła Mary, pogrążona w smutnych rozmyślaniach.
Szelest, pochodzący z dotknięcia suknią krzaków oraz z kroków, depcących miękki piasek aleji, był tak lekki, że Mary, zajęta myślami, nie usłyszała go wcale.
Pieszczotliwe ramię objęło ją za szyję, świeże usta dotknęły policzka, mokrego od łez i łagodny głos szepnął jej do ucha:
— Maniu, moja droga, trzeba swej córeczce powiedzieć prawdę...
— Florciu, dziecino mola ukochana, nie żądaj odemnie tego, — odrzekła z rozpaczą wierna piastunka, chwytając kurczowo ręce Flory, która usiadła przy niej na ławeczce.
— Nie, nie, Mary, trzeba powiedzieć koniecznie — młoda dziewczyna miała stanowczy wyraz twarzy i piękne jej oczy patrzyły tak odważnie — nie jestem już dzieckiem, i mam prawo dowiedzieć się wszystkiego. Jakaś straszliwa tajemnica ciąży na mnie. Mary, ty wiesz wszystko...
Trzeba mnie powiedzieć dla mojego dobra...
Zapanowało długie milczenie.
Stara piastunka zrozumiała, że nie wolno jej się wahać.
— Tak, masz słuszność, Floro, — powiedziała głucho, jakby nieswoim głosem. — Twoje prawo jest wiedzieć wszystko. Musisz poznać tajemnicę twego urodzenia...
— Mego urodzenia!
Młoda dziewczyna zadrżała zdumiona i z przerażeniem wpatrzyła się w towarzyszkę swoją.
Ale Mary, nie zwracając uwagi na przerwę, mówiła dalej:
— Właśnie upływa lat dwadzieścia od chwili, gdy p. Travis, już wówczas bardzo bogaty opuścił Los-Angelos i przedsięwziął wyprawę w okolice Far-West‘u. — Stary górnik, któremu on niegdyś ocalił życie, czując zbliżającą się śmierć, zawezwał go do siebie, by mu dać wskazówki co do niesłychanie bogatych pokładów. Pani Travis, chociaż wkrótce miała zostać matką, chciała koniecznie towarzyszyć swemu mężowi. Mnie zabrali ze sobą. Już od kilku lat bowiem byłam ich najwierniejszą sługą. Nie możesz sobie, dziecko, nawet wyobrazić, czem był Far-West w owych czasach. Miejscowość, do której zdążaliśmy, było to małe miasteczko górnicze, gorączkowo zbudowane, gdzie oprócz chat i bud z desek, gdzie mieszkali górnicy z rodzinami, był jeden tylko hotel, a raczej dom zajezdny. Kiedy tam przybyliśmy, pani Travis była już bardzo cierpiąca. Trzeba ją było podtrzymywać w drodze i wnieść na rękach do zajazdu.
Z sali ogólnej wiodły schody na pierwsze piętro, do pokojów oddzielnych. Na dole zaś kilku mężczyzn piło i rozmawiało z wielkiem ożywieniem. Między nimi znajdował się Jake, właściciel hotelu, oraz drugi człowiek trzydziestoletni o wyglądzie energicznym i szorstkim, który odzywał się rzadko, ale gdy mówił, słuchano go z szacunkiem. Nazywał się Dżim Barden.
— Człowiek, którego poznałam w przytułku, który się zabił? — zawołała Flora.
— Tak, ten sam. Znajdował się on z swoją młodą żoną już od kilku tygodni w miasteczku. Pan Travis dopomógł mi wnieść żonę swą do pokoju na pierwszem piętrze i zszedł na dół, by omówić ostatnie szczegóły ekspedycji. Prawie wszyscy górnicy, znajdujący się w miasteczku, mieli mu towarzyszyć, by odrazu wejść w posiadanie nowej kopalni, położonej dość daleko w górach.
Górnicy udali się w drogę dość wesoło. P. Travis szedł na czele oddziału. W chwili rozstania, pani Travis poprosiła mnie o przeniesienie jej na fotel, stojący pod oknem, by jeszcze mogła dawać znaki oddalającemu się mężowi. Wzruszenie, jakiego wówczas przy rozłączeniu się doznała, wpłynęło zapewne na jej stan, gdyż tego samego dnia, około jedenastej wieczorem, oczekiwane dziecko przyszło na świat.
Zeszłam na dół. Jeke, właściciel zajazdu, był dobrym i bardzo uczynnym człowiekiem. Oznajmiłam mu nowinę o przyjściu na świat dziecka i zażądałam, by uwiadomiono o tem p. Travisa.
— No, no, — rzekł Jake, jak to się czasem dziwnie składa na tym świecie! — Żona Dżima Bardena również urodziła dziecko, nie dawniej, jak przed godziną! Natychmiast wyślę jednego z moich chłopców do pana Travisa i do Bardena jednocześnie. Napiszę do nich pare słów.
I zaraz napisał kartkę, której pamiętam każde słowo, jakby to było wczoraj:

Panowie Travis i Dżim Barden!

Każdy z panów jest ojcem. Proszę wracać prędko.

Jake.“

Chłopak wziął konia i pogalopował, a ja wróciłam do pani Travis. Zajęłam się dzieckiem, zajęłam się matką i oczekiwałam z niecierpliwością brzasku poranka.
Wreszcie nadszedł ranek...
Raptem na skręcie szerokiej ulicy, przy której stał hotel, zjawił się cow-boy — gonił ostatkiem sil i tchu.
— Wstawać! wstawać wszyscy! — krzyczał zachrypłym głosem. — Nadchodzą! To Slim-Bob i jego banda! Maja napaść na miasteczko!
Niebezpieczeństwo, o jakiem oznajmił, było groźne, gdyż Slim-Bob był bandytą okrutnym, zdecydowanym na wszystko i mający najliczniejszą bandę opryszków w tej stronie. Widocznie dowiedzieli się oni, że wszyscy prawie mężczyźni udali się w góry, postanowili więc wykonać zdradziecki napad, by zawładnąć zapasem złota górników.
Zostało więc bardzo mało mężczyzn do obrony a i to między nimi była część starców. O staczaniu walki trudno było myśleć, kobiety z dziećmi, przerażone, schroniły się do zajazdu. Słyszałam hałas, krzyki i wołania, dochodzące do pokoju pani Travis, której nie chciałam wpuścić.
Do pokoju jej weszło nagle paru ludzi, niosących młoda kobietę, oraz służąca, trzymająca uśpione niemowlę. Towarzyszył im Jake, właściciel zajazdu.
— Jest to żona tego Dżima Bardena, który poszedł na wyprawę z panem Travis. Oddaję pani pod opiekę ją i jej dziecko.
Młoda kobieta, wyciągnięta na fotelu, wydawała im się bardzo słaba. Służąca jej robiła wszystko, co można, koło położnicy, a dziecko jej położyła w pośpiechu na łóżku, obok pani Travis, leżącej nieruchomie, z zamkniętemi oczami.
A ja tymczasem chodziłam po pokoju z dzieckiem mych państwa na ręku, nasłuchując z przerażeniem odgłosów bitwy, wciąż się zbliżającej.
Zacięty bój trwał cały ranek, ale wreszcie nasza słaba obrona zaczęła ulegać przeważnym siłom napastników. Nagle żywe strzelanie rozległo się poza plecami bandytów.
— Byli to górnicy, prowadzeni pod wodzą p. Travis i Dżima Bardena. Widziałam przez okno, jak p. Travis zabił jednego rozbójnika, następnie jak walczył ze Slimem Bobem, wodzem opryszków, ale ten był straszliwym przeciwnikiem: gwałtownym rzutem ciała uwolnił się z duszącego uścisku rąk p. Travis, który zachwiał się i padł, trafiony kulą rewolwerową.
Zdusiłam w sobie okrzyk przerażenia i oddaliłam się od okna. Na stole, pośrodku pokoju, stała otwarta duża waliza, w której leżały ciepłe, wełniane ubrania, tworzące miękkie posłanie. Pospiesznie położyłam tam dziecko, a sama ze służącą zbiegłam na dół. Gdy wychodziłam z pokoju, zdawało mi się, że żona Dżima Bardena powstała z fotela, ale zbyt byłam przejęta nieszczęściem, jakie spotkało mego pana, by na to zwrócić uwagę. Od czasu do czasu odzywały się jeszcze pojedyncze strzały. Napastnicy w rozsypce uciekali, a brama zajazdu była szeroko otwarta. Wybiegłam na dwór szukać ciała pana Travis. Znalazłam je niebawem i uklękłam przy niem. Zginął na miejscu, a ja wzruszona i zrozpaczona, łkałam głośno, kryjąc twarz w dłoniach.
Niestety, zostałam tam przy zwłokach zbyt długo, nie mając pojęcia o tem, co się dzieje dokoła mnie. Wreszcie przyszła mi na myśl chora, pozostawiona bez opieki w pokoju, wstałam z klęczek i znębiona, powoli, wróciłam do zajazdu.
— Pan Travis nie żyje, — powiedziałam Jake’owi.
— Wielu porządnych ludzi straciło dziś życie, odrzekł, kiwając smutnie głową. Ale co mnie najbardziej martwi, to ta biedna żona Dżima.
— Jakto? Dlaczego?
— Tak, śmierć ją dosięgła tam, na górze, w waszym pokoju. Kula, wpadając przez okno, zabiła ja na miejscu. Dżim rozpacza jak warjat. Zabrał swoje dziecko i uciekł z nim, nie wiadomo dokąd. Wyjechał konno, z niemowlęciem na reku.
— Zabrał swoje dziecko! zawołałam, tknięta strasznem przeczuciem.
Nie pamiętam, jak wbiegłam na schody i znalazłam się w pokoju.
Piastunka, wstrząśnięta okropnem wspomnieniem, jęknęła głucho i zamilkła, jakby wahając się, czy, mówić dalej. Ale Flora zawołała rozkazująco:
— Mary! błagam cie! Mów dalej! Prędzej!
— W pokoju, — opowiadała Mary nie patrząc na Florę, — tragiczny obraz rzucił mi się w oczy. Żona Dżima Bardena, cala zalana krwią, leżała martwa na fotelu pod oknem, gdzie ją położono... Ale co mnie uderzyło, co mnie przeraziło, to fakt, że waliza, gdzie położyłam dziecko, państwa Travis, była próżna. Zrozumiałam, że stało się to, co podejrzywałam odrazu... Dżim Barden, widząc dziecko, leżące w otwartej walizie, na stole, obok ciała swej żony, pomyślał że to jego dziecko i zabrał je... Rzuciłam się na łóżko, gdzie pani Travis spała ciężkim snem, którego hałas bitwy nie zdołał przerwać. Obok niej, na miejscu, gdzie położyła je służąca, dziecko słabo wywijało rączkami. Było to tamte dziecko. Dziecko kobiety, leżącej martwo na fotelu. Było to dziecko Dżima Bardena, dziewczynka. A pani Travis urodziła chłopca...
— Mary, Mary, co chcesz przez to powiedzieć? — drżącym, wzruszonym głosem spytała Flora.
— Cóż ja mogłam uczynić? — odpowiedziała piastunka, wstrząsana dreszczem wspomnień, jakie przeżywała obecnie nanowo. Dżim Barden uciekł z dzieckiem, o którem myślał, że jest jego i napewno nigdy się go nie odnajdzie. Pan Travis nie żył. Żona jego leżała tu, w łóżku, słaba, prawie konająca... Czyż mogłam dobić ją, mówiąc, że nie ma już dziecka? Wahałam się jednakże, kłamstwo jest tak wielkim ciężarem. Ale nagle, pani Travis poruszyła się i otworzyła oczy.
— Mary! zawołała słabym głosem. Podaj mi moje dziecko! I wyciągnęła ręce. Nie wahałam się dłużej. Nachyliłam się nad nią i na łonie jej położyłam dziecinę, która stała się jej pociechą i szczęściem, która jest jej córką ukochaną — ty Floro.
— Więc, — powoli, z wysiłkiem, wymówiła Flora, jak śmierć blada, — więc ja jestem dzieckiem...
Ale piastunka położyła jej rękę na ustach, nie dając dokończyć.
— Ty jesteś Florą Travis, córką pani Travis. Obowiązkiem naszym jest milczeć! Straszna tajemnica, którą ci odsłoniłam, musi nazawsze pozostać w sercach naszych. Powinnaś, Floro moja, myśleć teraz o twej matce. Rewelacja taka mogłaby ją zabić...
— Matka moja... tak, jest ona nią istotnie przez swe poświęcenie, przez szczęście, jakiem mnie otacza, — mówiła Flora. — Ale ja, — ciągnęła dalej głosem, w którym przebijał głuchy ból rozpaczy, ale ja, ja! Ja jestem córką Dżima Bardena, tego człowieka ponurego, nieszczęsnego, gwałtownego i zdolnego do zbrodni, którego widziałam za kratami przytułku; człowieka, który zabił się z rozpaczy nad swojemi zbrodniami; człowiek, po którym odziedziczyłam Czerwone Koło!...
Mary, płacząc gorżko, upadla na ramię Flory.



Rozdział IX.
Podejrzenia i wybiegi.

Długo jeszcze Flora, łkając konwulsyjnie, leżała w objęciach swej piastunki.
A Mary, płacząc sama cichutko, gładziła wychowankę swą po jej złotych włosach i szeptała tkliwie wyrazy ukojenia i pociechy.
Wreszcie młoda dziewczyna podniosła głowę.
— Masz słuszność, moja Mary, — rzekła głosem już spokojnym. — Nie wolno mi niszczyć życia tej matki nieporównanej, najlepszej, jaką była i jest dla mnie pani Travis, a którą kocham tak, jak ona mnie kocha. Przytem nie krzywdzę nikogo, nie odbieram nic nikomu. Ten, na którego miejscu tu jestem, ten nieszczęsny chłopak, którego Dżim Barden uważał za swego syna, już nie żyje. Straszna tajemnica, ciążąca na mnie, musi pozostać tajemnicą. Ty, Mary, strzegłaś jej lat dwadzieścia i strzedz jej będziesz wiernie nazawsze. A ja, z twoją pomocą, me wydam jej również... O ile, jednakże, nie rozgłosi się ona przez moje czyny, jakie będą zmuszona popełniać bez mojej woli, nie pozwalając mi bronić się przed spełnianiem ich... I o ile, to, co już spełniam, nie będzie przyczyną rozgłoszenia sekretu...
— Floro, kochanie moje, to niemożliwe! — zawołała Mary przerażona. — W jaki sposób podejrzenia mogłyby się skierować na ciebie?
Flora lekceważąco wzruszyła ramionami.
— Tak, zapewne, że jest to niemożliwe!... Zresztą powiem ci otwarcie, Mary, że zdaje mi się, iż w razie skierowania się podejrzeń na mnie, odnalazłabym całe zuchwalstwo, całą moją energję, jakie towarzyszyły mi przy spełnianiu czynów, które możnaby mi zarzucić.. Czynów tych, przyznam ci się szczerze, nie żałuję; wcale nie! Podpadają one pod paragrafy pewne, to prawda, ale wierzę dalej, że popełniając je, zrobiłam dobrze...
— Dziecko kochane, nie wolno ci w ten sposób zapatrywać się na tę awanturę, szaloną i straszną, — błagała Mary. — Pomyśl, na co się narażasz. Jest to koszmar szalony, z którego wyszłaś cało, ale który należy odegnać nazawsze!
— Dobrze! Ale zapominasz, Mary, że mam na prawej ręce coś, co mi będzie zbyt często przypominało, czem ja jestem i jakie przekleństwo ciąży na mnie.
Przez chwilę panowało milczenie, potem młoda panienka odezwała się ze śmiechem nerwowym, co znów przerażała piastunkę:
— Wiesz, widzę teraz jasno, że urodziłam się, by pędzić żywot awanturniczy... Nie, nie, kochana nianiu, nie rób tej nieszczęśliwej miny. Skończone — a teraz staję się panną zupełnie rozsądną... Wracajmy do domu, dobrze?
I Flora, w towarzystwie Mary, wróciła do swego pokoju. Właśnie miała zamiar zmienić toaletę, gdy stara piastunka, spoglądająca w okno, odwróciła się z wyrazem przestrachu.
— Florciu, chodźno tutaj, zobacz, tam w aleji, doktór Lamar. Przychodzi widocznie do Blanc-Castel! Po co? Mój Boże, dziecko drogie, pamiętaj, że on spotkaj ciebie w parku, po pogoni za samochodem. Czy nie podejrzywa on ciebie?
— Że jestem kobietą zawoalowaną? Moja biedna Mary, co za bujna fantazja! Jakżeby on mógł mnie podejrzewać? Jeżeli przychodzi tutaj, to dlatego, że sama go o to prosiłam. Jest on człowiekiem, bywającym w świecie, a przytem znanym uczonym... Ale czekaj, muszę uprzedzić mamę.
I lekko, jak ptak, pobiegła po schodach.
— Droga matko, — zawołała z ożywieniem, — widziałam z okna doktora Lamara idącego do nas. Proszę, kochana mamusiu, przyjąć go i powiedzieć, że ja zejdę za chwilkę. Wracam ubierać się!
— Prędko, Mary, — zawołała już ze swego pokoju, — pomóż mi zrobić się „na piękną“, bo chcę oczarować doktora Lamara!
I usiadła przed gotowalnią.
Tymczasem na dole Yama, służący japoński, wprowadzał gościa do salonów, gdzie pani Travis przyjęła go ze zwykłą swoją wykwintną serdecznością.
Gdy Mary uczesała już swoją panienkę, stanęła ona przed dużem lustrem.
Nagle zbladła; zwierciadło odbijało jej wzrok przerażony, utkwiony w prawą rękę.
— Mary! — zawołała głosem zmienionym; — Mary! popatrz!...
Piastunka zbladła również. Na ręce dziewczyny ukazywało się Czerwone Koło jak wieniec szkarłatny na skórze atłasowej. Ale zaledwie chwilę znamię było widzialne w całej swej okazałości — zbladło i znikło.
— Skończone! skończone! — zawołała Flora, radosna, jak dziecko. — Widzisz, Mary, jestem już oswobodzona! Mogę już zejść!
Przerwał jej szczęk stłuczonej porcelany. Chcąc wziąć some kwiat do sukni, trąciła niezręcznie wazon japoński, który upadł, rozbijając się w kawałki.
— Bądź tak dobra, zawołaj Yamę, by zebrał te szczątki, rzekła Flora do swej towarzyszki, wychodząc z pokoju.
Mary również wyszła i udała się do pokojów służbowych. Spotkawszy Yamę, kazała mu zmieść szczątki wazonu a sama udała się do hallu, obok salonu.
Właśnie pani Travis wyszła, by wydać jakieś rozporządzenia, a Flora i Maks Lamar znajdowali się sami. Siedząc obok siebie na dużej kanapie, rozmawiali z ożywieniem.
Niezauważona przez nich Mary, prześlizgnęła się przez hall i stanęła niedaleko Flory za portjerą.
— Musiał pan zapewne widzieć wiele rzeczy dziwnych i okropnych, — mówiła Flora, — ponieważ pan, panie doktorze, prócz zawodu lekarza sądowego, zajmuje się również i... sprawami policyjnemi?
— Tak proszę pani, — odpowiedział spokojnie Maks Lamar. — Zdarzyło mi się niedawno, iż musiałem pomagać policji i ośmielam się pozwolić sobie postawić pani pytanie, dotyczące sprawy, którą zajmuję się obecnie.
— Pytanie? Mnie? — spytała Flora pozornie bardzo zdumiona.
— Tak, pytanie bardzo ważne. Proszę mi powiedzieć, czy wczoraj, w chwili, gdyśmy się spotkali, nie zauważyła pani w parku kobiety zawoalowanej na czarno?
Mimo całego panowania nad sobą, Flora nie mogła ukryć lekkiego pomieszania.
— Zaraz, zaraz, — powiedziała. — Ależ tak, owszem! — Zdaje mi się, że na chwilkę przed naszem spotkaniem widziałam kobietę w grubej żałobie, idącą krokiem bardzo spiesznym...
Flora przerwała, gdyż w tej chwili zbliżył się do niej Yama, podając jej kawałek papieru, częściowo spalonego.
Yama sprzątnął właśnie na rozkaz Mary, szczątki stłuczonego wazonu w pokoju panienki i podczas tej roboty znalazł na podłodze dziwny dokument, który pospieszył oddać młodej dziewczynie.
Gwałtownym ruchem chwyciła Flora papier. Yam wyszedł.
Całym wysiłkiem woli opanowała teraz drżenie nerwowe, bo odraza poznała, jaki to jest papier. Maks Lamar, jakimś ruchem nieprzemyślanym, spontanicznym nachylił się nad arkuszem, trzymanym przez Florę.
I przeczytał.

Pokwitowanie.

„Dnia 19. czerwca bieżącego roku wy
manowi dziesięć dolarów, jako
długu w wysokości stu dolarów, or
10 prc. tygodniowo. Razem dwadzieścia

Dżon Peterson.

I pieczęć firmowa banku Karola Baumana.
Było to pokwitowanie, rzucone do kominka, wyciągnięte przez Mary i oddane Florze, która w roztargnieniu wrzuciła je do wazonu japońskiego.
Lamara przebiegł dreszcz osłupienia.
Podniósł wzrok aa słodką twarzyczkę Flory, wzrok, w którym pierwotne zdziwienie ustąpiło miejsca podejrzeniom tak strasznym, że ich nieprawdopodobność zmuszała do wahania.
— Panno Travis, — rzekł bardzo poważnie, — czy wie pani, co znaczy ten papier? Jest to jedno z pokwitowań, zrabowanych Karolowi Baumanowi.
— A, tak... istotnie... — rzekła Flora tonem już zupełnie spokojnym.
— Pozwoli pani, że spytam ją o pochodzenie tego papieru, — mówił doktór.
Zapanowało dręczące milczenie.
Flora rozpaczliwie szakala możliwej odpowiedzi.
— Dokument ten... — powiedziała wreszcie powoli, — chce pan wiedzieć, w jaki sposób dostał się do mnie? Ależ bardzo prosto. Wczoraj w parka, gdy ta kobieta w czerni, o której mówiliśmy przed chwilą, przeszła przedemną, w pospiechu upuściła na ziemię jakiś papier. Podniosłam go prawie machinalnie i po powrocie do domu, wrzuciłam, nie czytając, do wazonu, stojącego na kominku w moim pokoju. Wazon ten stłukłam przed chwilą.
Wytłómaczenie to było możliwe do przyjęcia i zdawało się, że dr. Lamar zadowolił się niem w zupełności.
— Więc ta tajemnicza kobieta uwolniła się od kompromitującego ją dokumentu w chwili, gdy myślała, że jest już zgubiona, — rzekł do siebie półgłosem. — Proszę pani, — ciągnął dalej, — przywiązuję wielką wagę do dokładnego określenia miejsca, w którem pani spotkała nieznajomą. Czy mogę panią poprosić o wielką uprzejmość towarzyszenia mi do, parku, by tam wskazać mi miejsce?
— Bardzo chętnie, — zgodziła się natychmiast Flora.
W przedpokoju wzięła kapelusz, okrycie, włożyła rękawiczki i wyszła z doktorem. Szli obok siebie, wymieniając zwykłe banalności i niebawem znaleźli się w parku.
Flora zatrzymała się na zakręcie aleji.
— Kochany panie doktorze, — rzekła spokojnie, patrząc Lamarowi wprost w oczy, — to tutaj, o ile pamiętam, spotkałam, spotkałam tę sławną kobietę zawoalowaną.
— A skąd szła ona? — zapytał tonem urzędowym.
— Stąd... — zaczęła Flora, wskazując aa prawo.
Ale przerwała zdumiona.
Maks Lamar wydał przytłumiony okrzyk.
Tam, pod dużym drzewem stała tajemnicza kobieta, kobieta w czarnym welonie i czarnym płaszczu.
Maks Lamar, przez chwilę nieruchomy jak słup soli, oprzytomniał i rzucił się pędem w jej kierunku. Kobieta zawoalowana ujrzała go i zaczęła uciekać.
Flora, najpierw również jakby wrośnięta na widok niesamowitego dla niej zjawiska, błyskawicznie zrozumiała, czyje to wzniosłe poświęcenie miało na celu ściągnąć na siebie podejrzenia, zagrażające ukochanej przez nią istocie.
— Och, Mary! moja droga Mary! — szepnęła do siebie, wzruszona do głębi serca.
I puściła się w ślad za nią. Mary uciekała szybko, ale szeroki, czarny płaszcz utrudniał jej ruchy i Maks Lamar zbliżył się do niej.
Kobieta w czerni, w tym szalonym biegu, dosięgła wreszcie końca parku, wychodzącego na wieś. Przebiegła drogę, Maks Lamar z każdym krokiem przybliżał się do niej. Mary, zdyszana, ujrzała przed sobą garaż, którego brama była otwarta. Wpadła tam, zamknęła podwoje i zamknęła wewnętrzne zasuwy.

Nadbiegający Maks Lamar wydał okrzyk tryumfu. Czarna pani zbyt się pospieszyła z zamknięciem bramy; szeroki kawałek jej płaszcza czarnego pozostał miedzy podwojami i wychodził na zewnątrz.
Rozdział X.
W pułapce?

Maks Lamar rzucił się na zamknięte drzwi garażu, próbując je otworzyć. Ale napróżno.
Kobieta w czerni ciągnęła do siebie z całej siły okrycie, trzymające ją uwięzioną, ale doktór też przytrzymywał bardzo mocno ten kawałek czarnej materji, zatrzaśniętej drzwiami.
W tej chwili nadeszła Flora.
Maks Lamar, nie puszczając płaszcza, obrócił głowę ku niej.
— Trzymam ją! — zawołał, — ale potrzebuję pomocy pani panno Travis. Czy będzie pani tak dobrą i zechce pani udać się do sąsiedniego domu, do właścicieli garażu, by spytać ich, czy pozwolą wyłamać bramę.
— Dobrze, — odpowiedziała Flora, nie mogąc odmówić usługi, by nie popaść w podejrzenie.
Dom, do którego należał garaż, był piękną willą, tonącą w bogactwie drzew i krzewów. Flora zadzwoniła do bramy i znalazła się wobec młodej kobiety. Przedstawiła jej swoją prośbę.
— Złodziejka! — rzekła właścicielka willi, — jakież to ciekawe! i zwracając się do służącego, rozkazała:
— Joe! Chodź z nami!
Wszyscy troje znaleźli się za chwil parę koło garażu.
— Proszę wybaczyć, że sprawiam pani tyle kłopotu, — rzekł Maks Lamar, — ale panna Travis zapewne już wyjaśniła pani całą sytuację.
— Jeżeli wolno mi wypowiedzieć moje zdanie — mówiła właścicielka garażu tonem grzeczności wystudjowanej i lodowatej — zrobiłabym uwagę, że wydaje mi się rzeczą lepszą wejść do garażu przez drugie drzwi, znajdujące się z tyłu budynku.
— Dziękuję pani najmocniej, — odpowiedział Lamar tymże tonem. — Nie wiedziałem, że są drugie drzwi. Obejdę dookoła. Panno Travis, może będzie pani łaskawa potrzymać chwilkę ten płaszcz. Nieznajoma nie będzie miała czasu uciec.
— O, ja jestem bardzo silna i wytrzymam, aż pan wróci, — zapewniała Flora.
Maks Lamar odszedł, a za nim udała się właścicielka garażu i służący.
Zaledwie Flora została sama, natychmiast puściła płaszcz.
— Mary! — zawołała.
Nikt nie odpowiadał.
Ale już kroki dały się słyszeć wewnątrz garażu. Młoda dziewczyna chwyciła znów połę płaszcza. Za parę chwil usłyszała, że otwierają zamki i zasuwy. Brama otworzyła się. Płaszcz opadł na ziemię. Nie było w nim nikogo.
— Należało się tego spodziewać, — odezwał się powolny, lekko drżący głos właścicielki garażu. — Złodziejka poprostu zdjęła z siebie płaszcz i uciekła przez drugie drzwi. Przyjaciel pad prowadzi tam dalej swoje poszukiwania.
I odeszła uroczyście do domu.
Flora znów została osamotniona, z płaszczem w rękach, płaszczem, stanowiącym najważniejszą wskazówkę.
Pierwszą jej myślą było uciec, unosząc płaszcz, ale po chwili rozwagi wzruszyła ramionami.
Błyskawicznie podniosła płaszcz na wysokość twarzy, białemi ząbkami odgryzła etykietę, noszącą firmę i adres krawca, poczem etykietę ukryła za gorsem, a płaszcz upuściła na próg. Za chwilę zjawił się Lamar. Starał się on uśmiechnąć, ale pod pozorem spokoju przebijał silny zawód.
— Tak, tak, proszę pani, przegraliśmy partję, — rzekł do Flory. — Zresztą, płaszcz zostaje w naszych rękach i stanowi dobrą wskazówkę.
Podniósł czarne okrycie, obejrzał je i już nie mógł powstrzymać się od ruchu zniecierpliwienia.
— Oddarto etykietę! — zawołał. — O, ta kobieta jest naprawdę wyrafinowana, nie zapomina o niczem. To na pewno zawodowa.
Flora i Maks Lamar odeszli przez park. Doktór niósł przewieszony przez ramię carpus delicti.
— Panno Travis, — rzekł Lamar, — muszę pani złożyć bardzo gorące podziękowanie za pomoc, którą pani mi tak chętnie udzieliła.
Zmilknął na chwilę i zaczął z pewnem wahaniem:
— Chcę pani powiedzieć jeszcze coś innego... Coś, co mnie bardzo dręczy i z trudnością przechodzi przez moje usta, ale co muszę pani wyznać, gdyż jest to jedyny sposób, bym przebaczył to sam sobie.
Flora wiedziała doskonale, o co chodzi, ale podniosła na swego towarzysza swe piękne zdziwione oczy:
— Słucham pana, — rzekła.
— Otóż, tak się ta rzecz przedstawia, — mówił doktór, nie patrząc na Florę. — Kiedy u państwa, przed dwiema godzinami, służący japoński oddał pani to napół spalone pokwitowanie, które właśnie znalazł, wówczas ja... wówczas pomyślałem... że ta kobieta zawoalowana, to była...
— Kto taki?
— Pani! — szepnął, pochylając głowę.
Flora parsknęła głośnym śmiechem.
— Nie, nie, niech się pani nie śmieje, proszę panią! Pomysł mój był szalony, idjotyczny, krzywdzący, wiem o tem, ale przyszedł mi do głowy! Już wczoraj, kiedy spotkałem panią w parku, wrażenie jeszcze przelotne i nieokreślone, przeszło mi przez myśl. Bo aby obwinić panią, wszystko łączyło się w łańcuch tak logiczny i okropny, że musiałem to pomyśleć. Niech pani przyzna to sama!
— Więc, — rzekła Flora powoli, — myślał pan, że ja, Flora Travis, jestem złodziejką?! Ale dlaczego? Cóżbym mogła mieć w tem za interes?
— Nietylko interes popycha do występku. Czyny tego rodzaju mogą być popełniane przez osoby podlegające halucynacjom... przez osoby chore... — zauważył lekarz.
Florę przebiegł dreszcz wewnętrzny. Nagle odczuła nieprzepartą chęć przyznania się do wszystkiego, zawołania:
— Tak, tak! To ja! Ja jestem tą chorą! Ach, proszę mnie wyleczyć!
Ale jakiś wewnętrzny wstyd powstrzymał ją.
— Proszę mi wybaczyć, — powtórzył Maks Lamar. — Bylem głupi, wariat, wiem o tem... ale żeby pani wiedziała, jaki jestem nieszczęśliwy.
— Nieszczęśliwy? Dlaczego?
— Dlatego, że mam dla pani bardzo żywą sympatję i głęboki szacunek, panno Travis, — odpowiedział głosem drżącym ze wzruszenia. — Czy pani mi przebaczy?
W chwilę potem pożegnali się przed bramą Blanc-Castel.
Kiedy Flora weszła do domu, Lamar zamyślił się: widział znów przed sobą czarujący uśmiech pięknej a tak niewinnej twarzy; słyszał jeszcze jej głos harmonijny. Otrząsnął się jednak z zapamiętania, uśmiechnął się melancholijnie i wzruszył ramionami.
— Idjota ciężki ze mnie, — mruknął. — O jakich chimerach marzę? Jestem lekarzem, biedakiem bez majątku, podczas gdy ona...
Pokiwał głowa i energicznym wysiłkiem postarał się wygnać z mózgu swego wszystko, co nie było w związku z zajmującą go sprawą i raz jeszcze powtórzył w myśli wszystkie dane niezwykłej zagadki, którą przysiągł sobie rozwiązać.


∗             ∗

Wkrótce potem Maks Lamar, niosąc wciąż na ręku płaszcz czarny, zjawił się w dyrekcji policji. Przyjaciel jego Randolf Allen, był w biurze.
Dyrektor policji, niewzruszony, jak zwykle, uściskał dłoń lekarza, który mu opowiedział o wypadkach, zaszłych popołudniu.
— Przynoszę ci ten płaszcz jedynie z poczucia obowiązku, — powiedział, — gdyż bez etykiety nie może chyba przynieść wielkiej korzyści.
— Mogę jednakże zrobić ankietę u rozmaitych krawców w mieście, — zauważył Allen, — chyba że kupiono go gdzie indziej. Dziękuje ci bardzo, że się tem zająłeś.
— Słuchaj, — przerwał doktór, trochę podrażniony zimną krwią przyjaciela. — Chciałbym mieć szczegóły o Dżimie Bardenie.
— Wiesz sam, że on nie zdaje rachunków, sprawiedliwości ludzkiej, — stwierdził Allen.
— Istotnie. Ale jego potomkowie, ponieważ istnieją, mogą zdawać rachunki... Więc chcę jutro zobaczyć się z pewnym osobnikiem, który znał lepiej, niż my wszyscy, Dżima Bardena. Mówię tu o szewcu Samię Smillingu.
— Sam Eagen tak zwany Sam Smilling, — poprawił Allen... — Tak, on znał Bardena. Ale to indywiduum bardzo podejrzane, ten Sam... Kilku agentów naszych myśli nawet, że on odegrał komedję, kiedy mu się powiodło, po zaaresztowaniu go za kradzież, udać kleptomana. Mówią oni, że ta jego dobroduszność, której zawdzięcza swój przydomek[1], jest poprostu maską, bardzo umiejętnie noszoną. Wzięliśmy go znów pod obserwację od czasu tej sławnej kradzieży u jubilera Clarka, gdzie prawdopodobnie umoczył on swe paluszki.
— Widziałem Sama, kiedy siedział w więzieniu, a potem w przytułku, — rzekł Lamar, — i nigdy nie byłem zupełnie pewny jego odpowiedzialności. Jednakże zdawało się, że bardzo żałuje za swe winy i sądziłem, że od czasu gdy opuścił więzienie, t. j. od roku, prowadzi on życie pracowite, zarabiając na chleb szewstwem, a raczej łataniem obuwia. To panna Travis, wiesz, ta młoda panienka, którą onegdaj spotkaliśmy w parku? dała mu pieniądze na urządzenie warsztatu. Zainteresowała się nim, poznawszy go podczas wizyty w przytułku.
— Panna Travis jest równie dobra, jak piękna, — powiedział Allen uroczyście.
— Jestem także tego zdania, — zgodził się Lamar. — Mówiłem ci, że zamierzam jutro zobaczyć się z Samem. I zaraz potem przyjdę tu, zdać ci sprawę.


∗             ∗
Podczas gdy Maks Lamar, pożegnawszy Florę u progu jej mieszkania, oddalał się w kierunku dyrekcji policji, młoda dziewczyna, stojąc na ganku Blanc-Castelu, pogrążyła się w rozmyślaniach.

Długo, długo, dopóki nie zniknął jej z oczu, śledziła wzrokiem tego, który ją opuścił. Potem widocznie marzyła przez chwilę, dość przyjemnie widocznie, gdyż miły uśmiech rozjaśnił jej twarzyczkę, ustępując wkrótce miejsca pewnej melancholji.
Wreszcie weszła do domu i udała się do swego pokoju. Zastała tam Mary, siedzącą w ciemności, z głową, ukrytą w dłoniach.
— Mary, Mary! — zawołała Flora, klękając przy niej, — czyż mogłabym kiedykolwiek w życiu zapomnieć o tem, na co się naraziłaś, by mnie ocalić?
— Nie płacz, kochanko, i nie mówmy już o tem, — rzekła łagodnie piastunka, podnosząc swą wychowankę. — Czyż nie jesteś mojem ukochanem dziecięciem, wypiastowanem i wypieszczonem. Nie mam nic na świecie poza tobą, wiesz o tem... ot teraz trzeba już się przebrać na obiad.
Panna Travis zapaliła światło elektryczne i posłusznie dała się uczesać i ubrać.
Dźwięk gongu, zapowiadający obiad, zastał ją gotową, była urocza i harmonijna w jasnej, lekko wyciętej sukni, z artystycznie upiętym wałem jasnych włosów, na kształtnej główce.
Podczas obiadu udało się jej być bardzo wesołą i dowcipną, poczem wróciła do swych apartamentów, gdzie oczekiwała ją Mary.
— Czuję się dziś niezwykle zmęczona, — rzekła panienka do swej wiernej towarzyszki, całując ją serdecznie w oba zmarszczone policzki. — Mam zamiar poprosić (tu zbladła trochę i z trudem wyksztusiła następne słowo) mamę, by zgodziła się pojechać jutro do nowej willi w Surtton. Ta zmiana miejsca wpłynie dobrze na bieg moich myśli, a powietrze morskie uspokoi mnie... Dobranoc, moja droga Mary.
Kiedy Mary wyszła, Flora pospieszyła się z toaleta nocną, weszła do łóżka i natychmiast usnęła głęboko.
Nazajutrz, po przebudzeniu, Flora wstała wcześnie, ubrała się i zeszła na dół, do matki. Przedstawiła jej swój plan podróży, a pani Travis najchętniej zgodziła na wyjazd i odraza wydała rozkaz, by zapakowano kufry.
O wpół do jedenastej matka, córka i Mary wsiadły do samochodu, Yama zaś zajął miejsce obok szofera.
— Och, przypomniałam sobie! — zawołała Flora, gdy auto już ruszyło w drogę. — Jeżeli, mamusia droga, pozwolisz, zatrzymamy się na chwilę, bo mam zamiar odwiedzić jeszcze przed wyjazdem protegowanego mego Sama Smillinga. Ten biedak myśli już zapewne, te ja zapomniałam o nim!



Rozdział XI.
Sam Smilling, szewc i wódz bandy

Z rękami w kieszeniach, czapką nasuniętą na oczy, starą chustką fularową obwiązany dokoła szyli, z papierosem w ustach, mężczyzna, a raczej chłopak liczący dwadzieścia — dwadzieścia parę lat najwyżej, wyglądałby na włóczęgę bardzo podejrzanego, gdyby nie jakiś rodzaj ogłupienia, rozlanego na jego obliczu i nadający mu wygląd jakby był stale pod Wpływem jakiegoś narkotyku.
Być może, że był on bezdomny i nocami włóczył się pod gołem niebem, jednakże cały dzień spędzał jak przyklejony do wystawy sklepiku z miną głupią i zaspaną. Sklepik był bardziej niż skromny, wąski, a okno z szybami brudnemi i zakurzonemi, nieprzeniknionemi dla wzroku ludzkiego, nosiło napis:

SZEWC.
Naprawki i reperacje.

Wybiła godzina dziesiąta rano, gdy na rogu ulicy ukazało się indywiduum lat około trzydziestu, źle ubrane, długie i blade jak świeca. Wlokło się ono krokami cichemi, będąc obute w pantofle, szczegół toalety łatwy do wytłómaczenia, gdy się wzięło pod uwagę niesiony pod pachą pakunek, zawinięty w starą gazetę a zawierający z pewnością parę butów, które ich właściciel niósł do naprawy.
Młodzieniec, spędzający czas na nierobieniu niczego, zdawał się zainteresować żywiej ukazaniem się owego indywiduum. Wzrok jego uważnie zlustrował z odległości przybywającego i powrócił do sklepiku szewca, a sam młodzieniec zdecydował się zrobić dwa kroki i po paru schodach wszedł do szewca.
Pośrodku sklepiku bardzo ciasnego, zwężonego jeszcze przepierzeniem, biegnącem od pieca przez połowę pokoiku, stała niziutka ławeczka drewniana. Na ławce tej, w otoczeniu instrumentów i starego obuwia, siedział otyły człek bez surduta, w koszuli i fartuchu skórzanym, naprawiając bardzo zręcznie bucik bardzo zmaltretowany i gwiżdżąc przytem wesoło.
Był to Sam Smilling we własnej osobie.
Według ksiąg stanu cywilnego, nazywał się on Sam Eagen, ale od tak dawna wszyscy nazywali go Samem Smillingiem, iż przydomek stał się nazwiskiem, zastępującem prawdziwe. Eagen nie miał żadnej reputacji, podczas gdy Smilling słynął między wszystkimi bandytami miast na Zachodzie a imię te było przez nich wymawiane z szacunkiem lub obawą, zależnie od stosunków, łączących ich z tym jowjalnym i straszliwym szewcem.
Sam Smilling liczył około czterdziestu pięciu łat. Jego tłusta, okrągła twarz, ogolona i dobroduszna, jego włosy, przedwcześnie posiwiałe, nastrzępione komicznie na czaszce, jego małe oczka przebiegłe, poza okularami w oprawie stalowej — wszystko to czyniło z niego na pozór typ rzemieślnika pracowitego i lubiącego sobie zjeść potem dobrze, obdarzonego wesołością i dobrym humorem, nie zawodzącym nigdy a znajdującym zawsze słówko do śmiechu.
I właśnie tej wesołej dobroduszności, przysłowionej od lat wielu, zawdzięczał on przydomek „Uśmiechniętego“, „Smillinga“, stanowiącego jego najlepszą obronę, gdyż, istotnie, trudno było przypuścić, by pod tą maską poczciwego grubaska ukrywał się najbardziej zdeterminowany, najchytrzejszy i najokrutniejszy z szefów band bandyckich.
— Dzieńdobry, majstrze, — rzekł wchodzący młodzieniec, który pełnił straż koło sklepiku. — Przychodzi klijent.
— Kto taki?
— Jones.
— Czy ma obuwie?
— Tak. Niesie je pod pachą.
— Bardzo dobrze. Możesz pozwolić mu wejść... I słuchaj, otwórz dobrze „gały“. Patrzą bardzo na nas w tych dniach.
Tom wyszedł a w chwilę potem blady człowiek, którego nazwano właśnie „Jones“, wkroczył pospiesznie do warsztatu, zamykając starannie drzwi za sobą.
— Dzieńdobry, Samie Smilling! — powitał.
— Jak się masz, chłopcze, — odpowiedział dobrodusznie szewc.
— Przynoszę majstrowi tę rzecz...
— A... dobrze! Pokażno trochę.
Sam wziął podany mu pakunek, rozwinął gazetę i wyciągnął stamtąd parę starych butów w opłakanym stanie zużycia.
Szybkim rzutem oka obejrzał oba buty. Postawił je jeden obok drugiego, poczem wziął jeden do ręki i zapomocą nożyka o ostrzu szerokiem a krótkiem, podważył dolną połowę obcasa.
Obcas, wydrążony artystycznie, tworzył coś w rodzaju pudełka i z tego schowka Sam Smilling wyjął najpierw pokład waty, potem dużą złotą broszę, bogato wysadzaną brylantami, wysokiej wartości.
Sam długo badał klejnot.
— A więc? — spytał Jones.
— No tak! To nie jest złe, ale mogłoby być lepsze, — rzekł Sam, stawiając broszkę przed sobą.
— Naturalnie. Mówi się tak zawsze... No, wreszcie ile?
— Dwadzieścia.
— Blady człowiek aż skoczył. Gwałtowne oburzenie wykrzywiło mu twarz.
— Dwadzieścia dolarów! No, no! To coś nowego! Chyba żartujesz sobie!
— To moja cena, — rzekł Sam uprzejmie. — Można się zgodzić albo nie.
— A więc nie! Nie popatrzyłeś chyba na mnie dobrze. Co? Nie jestem nowicjuszem.
Sam wzruszył ramionami.
— Ej, do czego służy ta cała gadanina! Nie chcesz? Bardzo dobrze! Mnie to jest wszystko jedno. Zabierz swoje cacko... Ale, ale, czekaj, myślę coś... Co ty teraz z tem zrobisz? Sprzedasz gdzieindziej? Tylko u Jeremiasza Shav‘a możesz być pewny, że nie będziesz miał kłopotów ani przykrości... Ale on się dowie, że nie porozumiałeś się ze mną i już nie zechcą gadać z tobą... I wrócisz znów za parę dni do starego tatki Smilinga... ale w ów czas będzie to już tylko dziesięć dolarów.
Jones drżał cały ze wściekłości.
— Ja ci się odwdzięczę, — warknął. — Następnym razem, gdy poprowadzisz wyprawę, jeżeli to weźmie w łeb, będziesz wiedział, skąd to pochodzi.
Słowa jego rozpłynęły się w jęku. Szewc, nie wstając z miejsca, chwycił w swą grubą łapę, poplamioną smolą, rękę gościa i przekręcał mu ją boleśnie.
— Ależ nie, nie, kochany, ty nie zrobisz tego! — mówił ojcowskim tonem Sam, w ciąż uśmiechnięty. — W taką grę nie można się bawić ze Samem Smilingiem, widzisz, chłopczyku, bo wówczas ma się mało widoków na pozostanie na tym samym świecie, co on...
Puścił swą ofiarę, wyjął z kieszeni stary portfel i jakby nic nie zaszło, zaczął najspokojniej odliczać dolary w banknotach.
— Proszę cię, bądźże względnym, daj mi choć dwadzieścia pięć dolarów! — błagał Jones, pożerając wzrokiem pieniądze, odliczone przez Sama.
— Dwadzieścia! — rzekł Sam nieustępliwie.
W chwili, gdy Jones odbierał pieniądze, drzwi otworzyły się gwałtownie.
— Uwaga! — zawołał Tom, wchodząc. — Oto doktor Lamar.
— Uciekajcie obydwaj przez mieszkanie! — rozkazał Sam, który pospiesznie schował klejnot kupiony na dawne miejsce w obcasie i dwoma uderzeniami młotka zamknął otwór.
Tom pociągnął Jones‘a do przepierzenia, gdzie stał mebel z szufladami na pudła z butami. Odstawił parę pudełek i pocisnął ukrytą za niemi sprężynę. Cały mebel obrócił się, odsłaniając wejście do schowka, gdzie znikli obydwaj.
Uderzeniem nogi Sam popchnął za nimi mebel, który wrócił na swe miejsce obok przepierzenia.


∗             ∗
Kiedy w minutę później Maks Lamar wszedł do sklepiku, zastał szewca, klepiącego podeszwę miarowemi uderzeniami młotka.

— Ach, pan doktor Lamar! No, doprawdy, mogę powiedzieć, że się bardzo cieszę, widząc pana! — uradował się Sam.
— Dzieńdobry, Samie, — rzekł serdecznie doktor. — Jakże idzie warsztat? Jak zdrowie?
— Dzięki panu i poza moim przeklętym reumatyzmem, zdrowie nie jest złe, panie doktorze! A dzięki tej dobrej panience, która mi dała za co urządzić się, mogę żyć spokojnie. Naturalnie, pracując, jak należy... Ale to bardzo grzecznie ze strony pana doktora, że wstąpił mnie odwiedzić.
— Och, Samie, nie dziękujcie mi, bo jeżeli dziś przyszedłem do was, to dlatego, że spodziewam się od was jednej przysługi.
— Odemnie? Ach, jeżeli to możliwe, to cieszyłbym się bardzo.
— Więc słuchajcie. Znaliście Dżima Bardena? Byliście z nim w bliskich stosunkach przez szereg lat?
— No, tak, o he można być w bliskich stosunkach z człowiekiem tak dzikim, jak on.
— Otóż, Samie, to słynne Czerwone koło, występujące na ręce Dżima Bardena podczas jego ataków, nie zniknęło z nim razem...
Sam uczynił ruch zdziwienia.
— Co też pan doktor mi mówi?
— Tak, mówię prawdę. Od śmierci Dżima Bardena Koło Czerwone widziano kilka razy. I ja widziałem je sam.
— Na czyjej ręce?
— Na ręce kobiety, której nie znam i której nie mogłem dogonić.
— Panie doktorze, niech pan to zostawi, pan się powala! — krzyknął gwałtownie Smiling.
Maks Lamar nie słuchał. Pogrążony w swych rozmyślaniach, machinalnie wziął do reki stary trzewik, stojący przed nim i trzymając go za sznurowadło wywijał nim, zupełnie nie zwracając na to, co czyni.
W oczach Sama zjawił się wyraz zaniepokojenia bardzo groźnego. Bo trzewik, którym wywijał Maks Lamar, miał właśnie obcas wydrążony z ukrytą wewnątrz broszką.
— Rozumiecie chyba, Samie, — mówił dalej doktor, — że jest rzeczą zupełnie niemożliwą, by ten tak niezwykły stygmat ukazał się na ręce innej, niż potomka rodziny Bardenów.
— Istotnie, — potwierdzi! szewc głucho, a wzrok jego śledził bacznie ruchy doktora.
Bo Maks Lamar nie trzymał już trzewika za sznurowadło, ale wziął go w obie ręce.
Przebłysk zbrodniczy zapalił złowrogiem światłem źrenice Smilinga. Pomału, poza plecami doktora, wyciągnął rękę i chwycił swój młot szewski, broń straszną w jogo łapach siłacza.
— A więc istnieją jeszcze przedstawiciele rodziny Bardenów i w tem jest klucz zagadki, — mówił Lamar. — Samie, wy przecie musicie wiedzieć, czy Dżim Barden miał oprócz Boba inne potomstwo?
— Nie, panie doktorze, klnę się, że nic nie wtem o tem!
Sam Smiling mówił powoli, a jednocześnie podnosił rękę, uzbrojoną młotem, ponad głową doktora, pochylonego naprzód. Czekał... gotowy do uderzenia...
Lamar trzymał wciąż nieszczęsny trzewik w ręce prawej i obstukiwał dłoń swej ręki lewej obcasem, kryjącym w sobie klejnot, który już nie owinięty watą, poruszał się zapewne w swej komórce skórzanej. Doktor musiał usłyszeć ten odgłos niezwykły w bucie, bo mimo swego zaabsorbowana, na twarzy jego odbiło się zdziwienie.
Sam już się widział odkrytym. Dzikie, okrutne postanowienie przeobrażało tak dobroduszne zwykle oblicze. Rzutem oka wybrał miejsce, gdzie miał uderzyć.
Wtem na dworze zatrzymało się auto. Jasny, srebrzysty głos odezwał się przy drzwiach, które się otworzyły. Maks podniósł głowę. Sam już odłożył młotek.
— Dzieńdobry, Samie! Jak się miewacie? Wyjeżdżam na wieś i w przejeździć chciałam was odwiedzić... O, i pan doktor Lamar...
Była to Flora. Pozostawiając w samochodzie matkę i Mary, wstąpiła na chwilę do swego protegowanego, do warsztatu, ocalając życie doktorowi, chociaż ani on, ani ona o tem nie wiedzieli.
A teraz w sklepiku biednym i ciemnym, do tych ścian brudnych, do ubogich resztek obuwia, wniosła ona młodość i urodę, rozjaśniając wszystko dookoła, jak wiosenny promień słońca. Lamar rzucił stary bucik, nie myśląc już o dziwnym szmerze w obcasie i skłonił nisko głowę przed panną, zaś Sam, w jednej chwili przeistoczony w ojcowskiego, jawjalnego rzemieślnika, rozpływał się w podziękowaniach.
— Flora wesoło przerwała potok jego kwiecistej wymowy:
— A sprawy wasze, Samie? Czy wszystko idzie dobrze?
— Mój Boże, panienko, nie należy się użalać. Kiedy się człek nie kłóci z robotą, to zawsze daje sobie radę...
— Tak, tak, wiem dobrze, że jesteście porządnym rzemieślnikiem, ale nie należy pracować nad siły... Oto, Samie, weźcie to... Nie, nie trzeba mi dziękować...
Nie każąc się prosić, Sam wziął pieniądze, które Flora mu darowała.
— Więc pani wyjeżdża na wieś? — spytał Maks Lamar.
— Tak, jedziemy do Surfton, gdzie posiadamy willę. — Ale muszę uciekać. Chcemy przyjechać wcześnie, a mnie tak już tęskno do morza!
— Do widzenia, Samie! — dodała. — Cieszę się, że widzę was z dobrem zdrowiu...
— Do widzenia, panienko i jeszcze raz dziękuję!
Flora opuściła warsztat i wróciła do samochodu w towarzystwie Maksa Lamara, którego pani Travis powitała bardzo serdecznie.
— Do widzenia, doktorze, — rzekła Flora, wsiadając do auta. — Liczymy na pana napewno w Surfton.
Maks Lamar skłonił się, ucieszony niezmiernie zaproszeniem. Samochód wkrótce zniknął mu z oczu i doktor czując, jak coraz silniej zakorzenia się w sercu uczucie, przeciwko któremu się bronił wszelkimi siłami, poszedł powoli w stronę miasta, nie myśląc już o Czerwonem Kole.
Gdy Sam Smiling został sam w swoim sklepiku, pierwszym jego ruchem było chwycić trzewik z broszką i ukryć go w jednem z pudełek w szufladzie.
Potem oddał się rozmyślaniom:
— Czerwone Koło ukazuje się! — mruczał do siebie. — No, no, rozpatrzmy tę sprawę!
Powstał, podszedł do mebla z szufladami, nacisnął sprężynę i przeszedł do małej skrytki w murze, zupełnie nieumeblowanej. Ściany były gołe, z wyjątkiem jednego kąta, gdzie wisiał olbrzymi kalendarz reklamowy. Sam rozkołysał kalendarz i odsłonił małą szafkę ścienną, kryjącą w swem wnętrzu aparat telefoniczny.
Zdjął słuchawkę.
— Numer 1726 J. — poprosił.
A gdy otrzymał żądane połączenie:
— Czy panna Klara Skinner? — spytał. — Aha, jesteś. Klara! Jesteś sama? A co robisz? Palisz papierosy? Doskonale!... Słuchaj więc, dziewczyno! Masz przyjść tu zaraz. Muszę z tobą mówić natychmiast.
Sam Smiling odłożył słuchawkę, ukrył telefon i zasłonił znów kalendarzem. Potem zdjął z siebie fartuch skórzany, włożył marynarkę, a na głowę miękki kapelusz filcowy. W głębi alkowy nachylił się i znalazł gwóźdź w ścianie. Poruszył gwoździem i otworzyły się małe, niskie drzwiczki. Przez wyjście to, które posłużyło już do ucieczki Tomowi i Jonesowi, Sam wyszedł na wąską uliczkę, z jednej strony wiodącą na olbrzymie podwórze, połączone z pustemi placami, a z drugiej kończącą się pustym sklepem. Przeszedł przez ten sklep by wyjść na ulicę, zwolnił ze straży Toma i oddalił się.
Po kilku minutach znalazł się w ulicy, gdzie było coś w rodzaju bardzo podejrzanego sklepu z ziołami. Na progu siedziała stara czarownica z twarzą sowy. Sama Smilinga powitała z uniesieniem i razem z nim weszła do sklepu. Po upływie pięciu minut Sam wyszedł, niosąc związany sznurkiem pakiecik. Minął ludne podwórze, uliczkę i znalazł się znów w swej kryjówce. Tam w szafce, obok telefonu, umieścił zawartość pakietu, a mianowicie pudełeczko, flaszeczkę i gąbkę, poczem przebrał się staranne pozamykał wszystko, nałożył fartuch i wrócił do swego warsztatu, Jako spokojny, uprzejmy szewc.
Po upływie dwudziestu minut, młoda kobieta, idąca krokiem pewnym i energicznym, znalazła się w podwórzu, przylegającym do sklepiku.
Ta młoda kobieta wyglądała na lat dwadzieścia siedem — ośm. Była wzrostu średniego, smukła i ładnie zbudowana. Rysy miała regularne, cerę matową i czarne włosy i mogłaby uchodzić za piękną, gdyby nie dziwny, odpychający prawie wyraz bezczelnej zuchwałości w oczach przenikliwych i zimnych.
Weszła w podwórze, potem w wąską uliczkę i za chwilę, znalazła się w alkowie z telefonem, gdzie przyłożyła ucho do drzwi, oddzielających ją od sklepiku. Pewna, że Smiling jest sam, zapukała trzykrotnie. Smiling wyszedł do niej natychmiast.
— Dzień dobry, Klara, to się nazywa być punktualną, — rzekł do niej.
— Nie myślałeś chyba, że będę się bawić po drodze, — roześmiała się kobieta. — Więc jest coś ważnego?
— Zawsze ta sama! Zawsze gotowa do pracy! Słuchajże dobrze, oto sprawa: dziś wieczorem w Grand-Hotelu w Surfton odbywa się bal. Gala śmietanka, wszystko, co najbardziej eleganckie... Widzisz już stąd, jaka biżuterja... Więc, kobieto, masz się tam udać i liczę na ciebie, że zajmiesz się trochę...
Mrugnął znacząco.
— Zgoda, — rzekła Klara. — Jeżeli uważasz, że można obecnie to zaryzykować...
— Czekajno... Czy słyszałaś coś o Czerwonem Kole?
— Stygmacie starego Bardena?
— Otóż, mówią, że Czerwone Koło istnieje dalej, mimo śmierci Dżima. Tak, już kilka osób to widziało.
— Więc co?
Więc udasz się do Surfton, ale oto, co zrobisz po skończeniu twego zadania.
Sam ze skrzynki wyjął kupione pudełko z farbą, flaszeczkę i gąbkę.
— Daj mi rękę, — rozkazał.
Umoczył pendzelek i potarł go o czerwoną farbę w pudełeczku, potem starannie nakreślił na ręku swej wspólniczki Czerwone Koło.
— Przypatrz się dobrze, — rzekł do niej. — Jest to znak starego Dżima. Kiedy zbierzesz już swój plon, namalujesz sobie to na ręku i urządzisz tak — naturalnie tylko by ciebie nie złapano — by widzieli tę rękę... Rozumiesz. To pomiesza wszystkie ślady. Kobieta, nosząca znak Czerwonego Koła, jest już poszukiwana przez tego idjotę Randolfa Allena i przez Lamara, dziesięć razy tyle wartego, co tamten policyjny pies. Kiedy dowiedzą się, że Czerwone Koło było widziane na balu, nikt nie pomyśli o obwinieniu tych, których niektórzy nazywają „bandą szewca“. Rozumiesz?
Smiling zmazał z ręki swej wspólniczki czerwony znak zapomocą gąbki, umaczanej w płynie, zawartym we flaszce.
— A teraz zmykaj, Klarunciu moja, — rzekł, wręczając jej pudełko z farbą, gąbką i flaszeczką.
— Tak, nie mam już czasu do stracenia, jeżeli chcę jeszcze zdążyć na mój pociąg, — odpowiedziała Klara, znikając przez małe, niskie drzwiczki.
— Doprawdy, niema takiej drugiej jak ona, — mruczał pod nosem Sam Smiling, wracając do swego warsztatu. — I gdybym znał tę kobietę, gdy byłem piękny i młody, kto wie, jakich głupstw nie popełniłbym dla niej. Ha, ha...



Rozdział XII.
Plany wynalazku.

— Czy pan Ted Drew?
— Tak jest. I czy mam zaszczyt mówić z hrabią Cherteck?
— Owszem.
Na tarasie eleganckiego hotelu wysoko ponad morzem, spotkało się dwóch mężczyzn.
Jednym z nich był Ted Drew, syn sławnego uczonego. Ojciec jego, Amos Drew, zmarły niedawno, byt genjalnym chemikiem, największym chemikiem owych czasów, jak twierdzili jego wielbiciele. Wynalazków jego nie można było zliczyć i przyniosły one, mimo iż twórca ich odznaczał się bezinteresownością, duże sumy pieniężne. Ale kapitały te okazały się zaledwie wystarczające, by móc pokryć szalone wydatki — nie wynalazcy — ale jego syna-jedynaka. Gracz i pijak, lubujący się we wszystkich najkosztowniejszych rozkoszach życia, rozrzucał on pełnemi garściami fortunę ojcowską i ogólnie twierdzono, że Amos Drew umarł przedwcześnie, trawiony zgryzotą z powodu postępowania i charakteru jedynaka.
Ted Drew przedstawiał typ solidnie zbudowanego mężczyzny wzrostu średniego i ciężkiej budowy.
Jego interlokutor, nazywający się lub każący siebie nazywać hrabią de Cherteck, wyglądał zupełnie inaczej. Nadawał sobie ton arystokratyczny, traktując ludzi z góry i z pewną niedbałością.
— Tak, panie Ted Drew, — zaczął tonem grzecznym i zlekka ironicznym, — cieszę się niezmiernie z osobistej znajomości pana, po poznaniu się listownem. Ale czy mogę zapytać, dlaczego pan mi naznaczył spotkanie właśnie tutaj?
— Bo tutaj robi się, co się chce i nikt się nie miesza do spraw cudzych.
— Bardzo słusznie. Chodźmy więc przejść się po plaży, pomiędzy temi skałami, które widzę tam dalej. Znajdziemy zapewne jakieś miejsce odosobnione, gdzie będę mógł wygodnie obejrzeć plany. Czy ma pan je przy sobie?
— Tak, — odrzekł Ted Drew.
Ted Drew i hr. Cherteck poszli brzegiem morza u stóp skał.
Zaledwie dwie godziny upłynęło od chwili gdy Flira w towarzystwie swej matki i Mary przybyła do Surfton, a już zeszła na plażę; potem wróciła do willi i usiadła na dużej werandzie.
Na szmer kroków odwróciła głowę. Był to Yama, który przyniósł panience dziennik Surftoński z zapowiedzią wielkiego balu na wieczór.
Flora machinalnie wzięła gazetę i zaczęła ją przeglądać. Krótki artykuł zwrócił jej uwagę.

Syn znanego uczonego, zmarłego niedawno, handluje wynalazkami swego ojca.

„P. Ted Drew, syn słynnego chemika p. Amosa Drew, którego śmierć okryła żałobą całą wiedzę amerykańską, prowadzi — jak powiadają — przedwstępne pertraktacje z agentami mocarstw ościennych w celu sprzedania im tajemnicy pewnego wynalazku, uczynionego przez jego ojca przed śmiercią, a znaczenie którego polega na zapewnieniu bezwzględnego zwycięstwa armji, czyniącej z niego użytek.

Nie wdając się w ocenę postępowania pana Drew, wolno nam wyrazić ubolewanie, iż w razie wojny wynalazek amerykański ma służyć jako niezawodna broń przeciwko Ameryce.“

Flora odczytała jeszcze raz artykulik i zamyśliła się. Nagle wstała, zeszła z werandy i udała się w kierunku plaży.
W dość znacznem oddaleniu przed nią szło dwóch mężczyzn między skałami. Ale panna Travis nie zwróciła na nich żadnej uwagi i szła dalej swoją drogą.
Tak idąc, znalazła się niebawem w pobliżu kabiny kąpielowej, lecz tutaj zatrzymała się, nasłuchując: do uszu jej bowiem doszły głosy w kabinie, a wymówione nazwisko zwróciło jej uwagę.
— Powiedział pan prawdę, — panie Ted Drew, przemówił poważnie głos męski, nasiąkły zlekka cudzoziemskim akcentem. — Daję słowo, że to przewyższa wszystko, czegośmy się spodziewali.
A drugi głos, najczyściej po amerykańsku odpowiedział:
— Tak. Wiem o tem. I dlatego właśnie ojciec mój nie chciał wyjawić tajemnicy. To najstraszniejszy wynalazek, jaki kiedykolwiek był zrobiony na świecie. Więc jakąż dajecie mi cenę?
Flora zbladła jak płótno. Gwałtowne oburzenie opanowało ją, wywołując jeden z tych porywów szalonych, ale u niej szlachetnych, będących cechą charakterystyczną jej dziedziczności nerwowej.
— Och, nędznik! podły nędznik! — szeptała, drżąc na całem ciele.
Zbliżyła się do kabiny zupełnie bez szmeru.
Przez małe okienko rzuciła okiem wewnątrz.
Flora opierała się o ściankę kabiny ręką prawą, położoną płasko na deskach i nagle na ręce tej, ukazał się cień, różowy najpierw, potem ciemniejszy, wreszcie szkarłatny, krwawy: Czerwone Koło.
Flora ujrzała znak, ale nie zadrżała bynajmniej na ten widok. Wzruszenie silniejsze od jej strachów i obaw ożywiało ją, a poczucie sprawy ważniejszej, niż jej los własny, pchało ją nieprzemożenie do czynu.
Bardziej milcząca, niż cień, opuściła swój posterunek obserwacyjny i o kilka kroków dalej znalazła długą belkę, którą umieściła wpoprzek drzwi kabiny, otwierającej się na zewnątrz i zblokowanej w ten sposób. Potem wróciła do okna.
Wewnątrz kabiny Ted Drew i agent zagraniczny gorączkowo targowali się o cenę straszliwego wynalazku.
— Zapewniam pana, panie Drew, że pretensje pana są zbyt wygórowane. Dwa miliony dolarów, to zadużo... Proszę trochę spuścić z ceny a ja dodam.
— Widzę, że się porozumiemy, — odpowiedział Ted Drew tonem ciężko familiarnym.
Przerwał sobie.
Przez okno wsunęła się ręka, ręka kobieca, biała i wydelikacona, ale naznaczona dziwnem Kołem Czerwonem. Ręka ta porwała portfel, zawierający plany wynalazku i zabrawszy go, znikła.
Szybkim jak błyskawica ruchem Ted Drew chwycił umykającą rękę.
Wywiązała się krótka walka, ręka więziona starała się złamać trzymający ja uścisk. Potem przez inną szczelinę w oknie, wsunęła się druga ręka, uzbrojona szpilką od kapelusza, którą zaczęła zadawać ciosy nieprzyjacielowi.
Ted Drew krzyknął z bólu i puścił rękę.
Trzymająca portfel ręka znikła.
Obaj mężczyźni rzucili się ku drzwiom, ale te nie puściły. Wściekli ze złości schwycili stół i potężnemi uderzeniami rozbijali deski kabiny w najszybszy możliwie sposób.
Przez otwór tak wybity pospiesznie wybiegł, ale dookoła kabiny było zupełnie pusto, a na kamieniach plaży nie odbijał się żaden ślad.
— Czy widział pan te kobietę? — spytał hr. Cherteck swego towarzysza.
Ted Drew z wściekłością machnął swa zranioną ręką, z której spływająca krew pokropiła go przy tym ruchu obficie.
— Nie widziałem jej twarzy, — zawołał gniewnie. — Tylko rękę, na której był znak Czerwonego Koła.
Trzeba ją koniecznie odnaleźć, — rzekł Cherteck. — Czy nie zauważył pan przynajmniej, w jakim kierunku uciekła?
— Nie widziałem nic! — krzyknął rozjuszony Amerykanin. — Czyż miałem czas, by zobaczyć cośkolwiek? I do djabla z temi kamieniami, na których niema żadnego śladu! Biegnijmy, może ją złapiemy, — rzekł Ted Drew, zawijając chusteczką zraniona rękę.
— Dobrze, więc biegnijmy!... Ponieważ jednak zupełnie nie wiemy, jak wygląda ta przeklęta baba, niemożliwem będzie ją odnaleźć... Nie możemy znów oglądać rąk wszystkich kobiet, by znaleźć znak Czerwonego Kola. Tembardziej, że rozumiejąc niebezpieczeństwo tego znaku napewno włożyła już rękawiczki... Więc.
Biegnąc, przebyli całą plażę we wszystkich kierunkach, przez całą godzinę męczyli się, nie natrafiając na żaden ślad złodziejki.
Zmęczony, wściekły, Ted Drew zatrzymał się wreszcie zadyszany.
— Nie widzę innego sposobu, znalezienia tej kobiety, — rzekł, — jak zwrócić się do doktora Lamara, zdolniejszego od wszystkich policjantów. Znam go, gdyż należy do mojego klubu; poproszę go o przybycie tutaj.
Cherteck zgodził się i obaj udali się na urząd telefoniczny, gdzie Ted wysłał następujące zawiadomienie:

Doktor Lamar!

„Plany ostatniego wynalazku mojego ojca zostały mu skradzione przez kobietę, której prawa ręka nosi znak Czerwonego Koła. Czy może pan dopomóc mi w wykryciu jej? W razie zgody proszę przybyć natychmiast.

Ted Drew.“

Odpowiedź nadeszła natychmiast:

„Przybywam pierwszym pociągiem.

Dr. Lamar.“

Ted Drew i Cherteck oczekiwali niecierpliwie godziny, by udać się na dworzec i spotkać lekarza sądowego, któremu chcieli opowiedzieć o faktach, wymagających jego obecności.


∗             ∗

Czerwone Koło na ręce Flory, znikało pomału, bardzo pomału, podczas gdy ona trzymając zdobyty portfel, oddalała się szybko od miejsca zajścia.
Wkrótce weszła pomiędzy skały dziwacznie poplątane i tutaj czuła się już zupełnie bezpiecznie. Umiejąc dobrze chodzić po górach, wdrapała się na szczyt wysokiej skały, wznoszącej się ponad falami i stąd rzuciła portfel w pieniące się odmęty, rozbijające się z wściekłością o kamienne podnóże.
Poczem szybko, ale nie biegnąc, poszła spokojnie wybrzeżem do swojej willi.



Rozdział XIII.
Bal w hotelu Surfton.

Kiedy samochód wiozący Florę, jej matkę i Mary, zatrzymał się przed podjazdem hotelu Surfton, bal rozpoczął się już na dobre.
Panna Travis, piękna i promieniejąca urodą i wdziękiem weszła do salonów: czuła dobrze, że wygląda ślicznie i elegancko, chciała tańczyć, bawić się i nic innego nie istniało dla niej tego wieczoru... A również, niejasno, w podświadomości swej, oczekiwała jakiejś miłej niespodzianki...
Nagle zadrżała; o kilka kroków dalej, w małym saloniku, poznała Maksa Lamara, rozmawiającego z ożywieniem z dwoma panami: Tedem Drew i Cherteckiem, którzy widocznie spodziewali się w tym eleganckim tłumie balowym wpaść na jakiś ślad tajemniczej złodziejki.
— Nie mamy żadnych poszlak, panie doktorze, rzekł Cherteck i jedyna nasza nadzieja w panu.
— Dziękuję bardzo za pańskie dobre mniemanie o mnie odpowiedział chłodno dr. Lamar, stwierdzić jednakże muszę, że śledztwo nie ma żadnych podstaw. A przytem proszę nie zapominać, że jestem lekarzem a nie detektywem!
— Nie zapominam szczególniej o sławie pańskiej przenikliwości i energji, panie doktorze, a przytem znaną również jest rzeczą, że pan poświęcił się odcyfrowaniu tajemnicy Czerwonego Koła, o którem tyle mówią, w ostatnich czasach. Nie wątpimy więc, że i w naszym wypadku zechce pan aż do skutku udzielać nam swej cennej pomocy.
— I, wie pan, mogę zaręczyć, że nie będzie pan żałował, jeżeli sprawa się wyjaśni, przerwał Ted Drew ze zwykłą sobie brutalnością.
— Dość, panie Drew, sucho powiedział doktor, jeżeli ja podejmę się tej sprawy, to jedynie dlatego, że wiąże się oma dziwnie z zagadką Czerwonego Koła, którą przysiągłem sobie wyjaśnić.
I w tejże chwili Lamar, odwracając głowę, ujrzał we drzwiach Florę, uśmiechającą się do niego. Kilka zdań ostatnich z rozmowy trzech mężczyzn doszło do jej uszu i młoda dziewczyna podziwiała pełne godności odpowiedzi Maksa Lamara.
— Panowie zechcą mi wybaczyć, rzekł doktor, którego chmurna twarz rozjaśniła się na widok panny: widzę znajomą moją.
I pozostawiając obu mężczyzn, przeszedł przez salon, witając niskim ukłonem panią Travis i jej córkę.


∗             ∗

W chwili, gdy Maks Lamar witał Lore Travis, do sali weszła piękna młoda kobieta. Była to Klara Skinner, przychodząca „pracować“ na balu w hotelu Surfton. Stanik z czarnego aksamitu, bardzo wycięty, podkreślał posągowość matowej bieli ramion, a oczy jej błyszczały z pod frendzli czarnej grzywki.
Od pierwszego wejrzenia, rzuconego do małego saloniku, Klara spostrzegła Lamara, natychmiast więc cofnęła się do pobliskiego buduaru. Tam zatrzymała się, ujrzawszy młodego człowieka o rudej czuprynie, ubranego elegancko, który sparty o framugę drzwi, zdawał się być pochłonięty przypatrywaniem się tańczącym.
Klara kaszlnęła lekko. Rudy młodzieniec zwrócił się w jej stronę. Wówczas Klara podnosząc rękę, niby w celu poprawienia włosów, pokazała na swym serdecznym palcu pierścionek, rodzaj kółka z koralu.
Młodzieniec zbliżył się ku niej, składając ukłon.
— Czy pozwoli pani poprosić siebie do shimmy? — zapytał grzecznie. I dodał ciszej, bardzo poważnym tonem: O ile panią pantofelki, nie gniotą i nie przeszkadzają w tańcu?
To niezwykłe pytanie bynajmniej nie zdziwiło Klary.
— O, ja mam tak doskonałego szewca, że nie wiem, co znaczy niewygodne obuwie, odpowiedziała półgłosem, akcentując wyrazy.
Pewnie już oboje te się nie mylą, puścili się razem w tanecznym rytmie.
— Pani pracuje ze Samem? szepnął młodzieniec, czyniąc zawiłe „pas“.
— Tak. A pan również? To dziwne, że my się nie znamy...
— Przybywam z Kanady, skąd musiałem zwiać, by umknąć drobnych nieprzyjemności.
— Gdzie jest Tom Dunor?
— Na dole. Myje szklanki. Dyrektor go wziął do pomocy służbie na dzisiaj...
— Uwaga! — przerwała Klara. — Ta para na lewo: blondynka w bieli z broszką przy staniku...
Kilka posuwistych „pas“ i nagle, dziwnym zbiegiem okoliczności, wpadli gwałtownie na tańczącą parę, wyróżnioną przez Klarę. Danserka w bieli potknęła się i upadla. Klara i rudy młodzieniec rozpłynęli się w przeprosinach, przyjętych zresztą bardzo grzecznie, chociaż biedactwo w bieli wykręciło sobie nogę w kostce tak, że danser jej był zmuszony odprowadzić swą damę na fotel i przynieść jej szklaneczkę wina.
Dama wypiła, ale z trudnością mogła przyjść do siebie; podniosła rękę do serca.
— Wielki Boże, krzyknęła, zgubiłam moją broszkę brylantową!
Przejęta swą stratą, rozglądnęła się dokoła, poczem powróciła do dużej sali i zaczęła tam czynić poszukiwania na podłodze, w czem pomagał jej danser i jeszcze parę osób. Ale napróżno.
Zaś Klara, zaraz po wypadku, puściła ramię swego towarzysza i przyłączyła się do poszukiwań z taką gorliwością, że w zapale potrąciła dwie czy trzy osoby.
Po upływie kilku minut zobaczyła na progu saloniku rudego młodzieńca, czyniącego jej znaki. Podeszła ku niemu.
— Mam już człowieka z biżuterią, o którym wspominałem pani, — szepnął. — Prosił mnie, abym przedstawił go pani. Dotychczas wypił już dwie butelki szampana. Proszę uważać i nie zapomnieć: ja nazywam się Davis, a pani jest moją siostra, Maud Meldon.
Klara odpowiedziała znaczącem spojrzeniem. Zrozumiała z łatwością. Rudy młodzieniec przywołał ruchem grubaska, w wieku około lat czterdziestu, czerwonego na twarzy i mającego dużo pierścieni i innej biżuterji.
Zbliżył się pospiesznie.
— Pozwól, że przedstawię ci pana Strong, droga Maud, — rzekł pseudo-Davis, moja siostra, pani Meldon.
Grubas skłonił się, porozmawiali we troje parę chwil, poczem p. Strong, widocznie bardzo wzruszony pięknością Klary, ofiarował jej ramię, by zaprowadzić ją do bufetu.
— Ten bal jest wspaniały, — rzekła Klara, przybierając wygląd i minę istoty rozmarzonej.
— Tak, obecnie stał się wspaniały, — pośpieszył z komplementem grubas. — Ach, pani Meldon, kiedy ujrzałem panią, światła...
I z pewną trudnością zapuścił się w zawiłe labirynty, skomplikowanej galanterii. Klara słuchała, rzucając mu spojrzenia omdlewające, które on uważał za zachętę.
W bufecie zaledwie, umaczała usta w limoniadzie, on zaś połknął pięć czy sześć kubków szampana. Klara skorzystała z tego, by zbliżyć się do otyłej pani, pokrytej bogatą biżuterją.
Następnie p. Strong zaprowadził ją do cieplarni, gdzie panował półmrok i gdzie grubas, podniecony szampanem, stał się bardzo liryczny i zaproponował towarzyszce swej porwanie!
W kilka minut potem Klara spotkała rudego młodzieńca.
— Oto klucz od jego kufra, — rzekła, wsuwając mu do ręki mały kluczyk. — Wzięłam go pod pretekstem, że chcę obejrzeć medal na jego łańcuszku od zegarka. Pan wie, gdzie znajduje się jego pokój?
— Tak, mój jest tuż obok. Szkatułka mieści się w kufrze, opancerzonym jak kasa ogniotrwała. Ale gdzie jest on?
— Poszedł oczekiwać mnie w lasku. Obiecałam mu, że przyjdę za pół godziny. A poczeka potem jeszcze drugie pół godziny, zanim domyśli się, że zażartowałam z niego..., jeżeli wogóle to pomyśli... może więc się pan nie spieszyć, czasu mamy dość... A kamienie zaniesie pan Samowi — jak zwykle, teraz dobranoc, nie potrzebujemy już rozmawiać ze sobą...
Podczas gdy rudy młodzieniec jeszcze przed udaniem się do numeru biednego Stronga, lustrował jeszcze raz salę balową, a grubas oczekiwał w parku, pewny swej zdobyczy, Klara Skinner skierowała kroki swe do dużej sali, umeblowanej z komfortem wygodnemi fotelami.
Jednym rzutem oka przekonała się, że w sali niema nikogo, spokojnie zbliżyła się do kąta, gdzie znajdował się posag rycerza w zbroji. Szukając w kieszeni ukrytej w podszewce sukni, wyciągnęła stamtąd najpierw broszkę brylantową, tę właśnie, którą zgubiła dama w bieli. Broszkę te włożyła do torebki skórzanej, wyjętej zza stanika, do tejże torebki schowała również naszyjnik z pereł i klamrę z rubinów, wyciągnięte z kieszeni, poczem torebkę schowała na dawne miejsce, za stanik. Po uporządkowaniu swej zdobyczy, awanturnica zbliżyła się do posagu. Z tyłu, poza nogą rycerza z bronzu służącego jako świecznik, znajdowało się kilka przedmiotów, umieszczonych tamże przez Klarę na początku balu. Teraz wyjęła swoje rzeczy. Było to: male pudełko z farbami i flaszeczka, które dał jej Sam Smiling.
Pospiesznie umoczyła w czerwonym płynie pendzelek i na grzbiecie ręki prawej narysowała nim czerwone kolo. Przyjrzała się dziełu swemu uważnie, poprawiła usterki, odrzuciła pudełko i flaszeczkę poza posąg i poczekała, aż farba zaschnie.
Wówczas, ukrywając rękę w draperjach spódniczki, on puściła salon.


∗             ∗

Pani Travis, Flora i Maks Lamar gawędzili z ożywieniem na początku wieczoru, zaś Mary obserwowała ich, siedząc na uboczu. Biedna kobieta nie mogła obronić się przed uczuciem głuchego przerażenia, gdy widziała młoda dziewczynę w towarzystwie człowieka, który już raz ja podejrzywał. Dlatego też z wielką ulgą ujrzała jakiegoś młodzieńca, który przyszedł poprosić Florę do tańca.
Lamar odprowadził panią Travis do wygodnego fotelu, a sam powrócił do swych poprzednich towarzyszy, którzy prosili go o pomoc. Uspokojona Mary poszła usiąść w pobliżu drzwi do sieni.
Flora tańczyła długo z niezmęczonym zapałem. Wreszcie skierowała się do małego salonu, gdzie myślała, że zastanie matkę. Ale doktor Lamar, znajdujący się we framudze drzwi, podszedł ku niej.
— Czy nie nęci panią to shimmy? — zapytał. — Doprawdy, nigdy jeszcze w życiu nie żałowałem tek bardzo, że nie umiem tańczyć...
Słowa te wymówił tonem człowieka światowego, który wygłasza formułę zdawkowej grzeczności, ale w głosie jego Flora odczuła nieuchwytne drżenie jakby goryczy, zazdrości może, której nie był w stanie ukryć. I młoda dziewczyną była tem wzruszona głębiej, niż sama przed sobą się przyznawała.
Serdecznym ruchem ujęła jego rękę.
— Chce pan, porozmawiamy trochę, zdala od tego zgiełku?
Lamar z trudem opanował drżenie radości, ale odpowiedział spokojnie:
— Przejdźmy do palarni.
Palarnia znajdowała się w dużym, wygodnym pokoju. W głębi, oparte o drzwi zasłonięte portierą, stała kanapa, dokąd doktor zaprowadzi swą towarzyszkę.
Między dwojgiem młodych zapanowała chwila milczenia. Czuli oboje, że ogarnia ich uczucie, nie będące ani sympatją ani przyjaźnią, uczucie głębsze i tkliwsze, obejmujące ich codzień silniej, uczucie, wywołujące dziwny niepokój.
Flora uczyniła wysiłek, by zrzucić z siebie przejmujące ją wrażenie.
— W jakiem stadjum znajduje się pańska sprawa z Czerwonem Kołem? — zapytała z zainteresowaniem.
— Błądzę w nieznanem, — odpowiedział Maks. — Na każdym kroku potykam się o nową zagadkę.
Flora zawahała się chwilę.
— Czy życzy pan sobie, bym mu dopomogła w wyjaśnieniu? — zaproponowała nagłe.
Lamar zaśmiał się ze zdziwieniem:
— Jakto? Pani, panno Floro,
— Tak jest. Ja. Mówię najzupełniej poważnie. Bardzo się tem interesuję. A zresztą mam prawo tem się zająć, dodała, rzucając lekarzowi znaczące spojrzenie.
Lamar przypomniał sobie podejrzenia, jakie miał co do panny Travis i zarumienił się gwałtownie.
— Dobrze! Owszem! Rzecz postanowiona, będzie pani dla mnie bardzo cenną współpracownicą...
Przerwał i obejrzał się, ponieważ zdawało mu się, że słyszy za portjerą jakiś szmer. Jednakże nic nie było.
— Więc ponieważ pan przyjmuje mnie na współpracownicę swoją, mówiła Flora, może zechce pan przypomnieć mi w kilku słowach wszystko, co panu wiadome w tej sprawie.
Rozmowę ich przerwał pan we fraku o twarzy stroskanej, który szybkim krokiem podszedł ku nim.
— Czy pan Lamar? — zapytał.
— Jestem, — rzekł doktor trochę zdziwiony.
— Proszę mi wybaczyć, że przerywam, odezwał się nowo przybyły, ale chcę poprosić pana o parę chwil rozmowy.
Lamar przeprosił Florę i odszedł z nowoprzybyłym na bok.
— Nazywam się John Redmon, przedstawił się i jestem dyrektorem hotelu Surfton. Dowiedziałem się, że pan jest tutaj, parne doktorze i ośmieliłem się przerwać panu zabawę. Ale potrzebuję pomocy pańskiej.
— O co chodzi? — zapytał Lamar zdziwiony.
— Sprawa ohydna, ale taka, że gdy się wieść o niej rozniesie, hotel mój straci reputację. Tego wieczoru, podczas balu popełniono parę kradzieży. Kilka klejnotów wielkiej wartości zginęło w tak niesłychanie zręczny sposób, że ofiary nie spostrzegły się na razie. Jest rzeczą jasną, że to złodziej zawodowy obrał salony nasze za teren swej działalności. Czy zechce pan dopomódz mi w poszukiwaniach?
A ponieważ Lamar uczynił ruch przeczący, John Redmon nie dał mu przyjść do słowa.
— O, proszę mi nie odmawiać! Wiem, pan jest lekarzem, a nie detektywem. Ale jeżeli ja w sprawie tej zawezmę policję, wybuchnie skandal i już nie mówiąc nawet o szkodzie jaką ja poniosę, obudzi to czujność złodzieja, który umknie!
Lamar rozważał: widział tu bowiem łączność między kradzieżą klejnotów a porwaniem dokumentów Teda Drew.
— Czy nie ma pan jakichś podejrzeń, czy poszlak, mogących wprowadzić na trop rzezimieszka? — zapytał.
— Żadnych, mówiłem to panu odrazu.
— Więc dobrze, panie Redmon, postaram się pomódz panu. Proszę czekać na mnie w małym saloniku obok przedpokoju.
Dyrektor oddalił się, a Lamar powrócił na swe miejsce obok Flory, siedzącej wciąż na kanapie.
— Ciekawe, — rzekł, — ale chodzi tu znów o sprawę kradzieży, kradzieży, popełnionych dzisiejszego wieczoru Obiecałem zająć się tą sprawą.
— Kto jest okradziony? — zapytała Flora.
Lamar rozpoczął opowiadanie tego, co mu powiedział dyrektor.
Podczas gdy mówił, portjery aksamitne za kanapą lekko zadrżały. Blada twarz Klary Skinner ukazała się na chwilę w rozchyleniu ciężkich fałd, które natychmiast znów ją zasłoniły, a wysunęła się stamtąd jej ręka, ręka biała, podłużna, pięknie utrzymana, ze znakiem czerwonego koła, nakreślonego przez złodziejkę parę chwil przedtem. Ręka ta pocichutku i powoli zbliżyła się do Flory, wsłuchanej w opowiadanie Lamara i delikatnie odpinając kolję perłową spiętą na karku młodej dziewczyny, zabrała drogocenny klejnot.
Czując perły zsuwające się po szyji, Flora krzyknęła, i odwróciła głowę. Lamar, zdziwiony, uczynił ten sam ruch.
Oboje ujrzeli rękę, naznaczoną Czerwonem kołem, trzymającą porwany naszyjnik.
Flora i Maks Lamar przez chwilę zamarli na miejscu za zdumienia.
Lamar ocknął się pierwszy, przeskoczył kanapę, rzucił się na portjery i chciał przejść przez zasłonięte niemi drzwi, ale uczuł pewien opór, tak, że stracił parę chwil znowu. Gdy wreszcie drzwi otworzył, okazało się, że zabarykadowano je z tamtej strony dwoma ciężkiemi fotelami. Lamar i Flora znaleźli się w pustej sieni. Doktor przebiegł sąsiednią galerję i wyszedł do parku, nie natrafiając na najlżejszy nawet ślad złodziejki. Flora stojąc na pięknym peronie, ujętym w ramę starych bluszczów, rozglądała się na wszystkie strony.
— Nic. Nic nie znalazłem, rzekł Lamar, wracając z obchodu parku. Znikła jak cień! Chodźmy do salonu, dobrze? A tymczasem, proszę panią bardzo, ani słowa przed kimkolwiekbądź o tem, co zaszło. Zbliża się koniec balu, goście się rozjeżdżają, ustawimy się w sieni obok wyjścia.


∗             ∗
Mary siedziała długo obok westibulu, potem poszła do salonu, gdzie przebywała pani Travis.

— Ja wracam do domu, — rzekła matka. — A ty, moja droga Mary, odprowadzisz potem Florę. Auto odeślę wam z powrotem.
Mary dopomogła pani Travis w ubraniu się i wyszukaniu samochodu, poczem wróciła do jednego z zacisznych saloników, usiadła w wielkim, miękkim fotelu i pomału zadrzemała, skulona i prawie niewidoczna w głębi fotelu.
Zbudził ją lekki szmer. Otworzyła oczy i ujrzała kobietę w czarnej aksamitnej sukni balowej, stojąca obok bronzowego rycerza. Nieznajoma natomiast nie widziała Mary, spokojnie wyciągnęła z kieszeni sznur pereł, zakończony wisiorkiem, który wydał się Mary dziwnie znanym. Sznur pereł został włożony do woreczka skórzanego, wsuniętego potem poza stanik, poczem nieznajoma podniosła swą prawą rękę i popatrzyła na nią z uśmiechem zadowolenia.
Mary z trudem wstrzymała okrzyk: na ręce tej widniał znak czerwonego koła!
Kobieta w czerni zbliżyła się jeszcze bardziej do posągu, wyciągnęła rękę i z poza nogi rycerza wydobyła małą flaszeczkę. Płynem w niej zawartym natarła starannie znak czerwonego koła, który zniknął zupełnie po tej operacji. Po ukończeniu zabiegu nieznajoma schowała do kieszeni flaszeczkę, pudełeczko i pendzelek i nie spiesząc się, oddaliła się w kierunku wyjścia.
Po jej wyjściu Mary cała drżąca, wstała ze swego fotelu, chcąc podejść do posągu. W tym celu musiała przejść obok okna, wychodzącego na szeroką galerię zewnątrz budynku. Okno to nagle otworzyło się bez szelestu i jakiś człowiek wskoczył do salonu. Bez słowa, jak zwiesz dziki, rzucił się na Mary i uderzył ją pięścią pod brodę. Cios był tak silny, że biedna kobieta upadła bez przytomności na ziemię. Nieznajomy oglądnął się, a nie widząc nikogo, wyskoczył znów przez okno, które zamknął z zewnątrz.
Kiedy Flora i Maks Lamar znaleźli się w miejscu umówionem z dyrektorem Redmon, uwiadomili go natychmiast o nowej kradzieży popełnionej przez kobietę, poczem, po krótkiej naradzie, wszyscy troje zajęli stanowiska w sieni przy wyjściu, a to w celu obserwowania wychodzących gości. Nie zauważyli jednak nic nienormalnego i Klara Skinner przeszła obok nich niespostrzeżenie.
Awanturnica z całą bezczelnością podniosła obie ręce do kołnierza...
Kiedy wszyscy wyszli, John Redmon spojrzał na doktora z rozpaczą.
— Niestety! wszystko przepadło! Nie znajdziemy już nigdy złodzieja.
— Nie zobaczę już mojego naszyjnika! — szepnęła zmartwiona Flora.
Biadania te przerwał krzyk, pochodzący z górnego piętra hotelu. Krzyk okropny, zrozpaczony, nie krzyk przerażenia czy bólu fizycznego, lecz wołania człowieka, dotkniętego nagłem nieszczęściem.
Wszyscy zadrżeli.
— Co się jeszcze stać mogło? — zawołał John Redmon. — Już na schodach słychać było kroki przyspieszone i jakiś grubas we fraku, z oczami, wychodzącemi z orbit, o twarzy śmiertelnie bladej, słowem doskonały obraz zgnębienia, przerażenia i rozpaczy, przeskakując po cztery stopnie rzucił się na dyrektora.
— Panie Redmon! Szkatułka! moja szkatułka! Skradziono mi moją szkatułkę z biżuterią! Jestem zgubiony!
— Okradziono pana? Gdzie? Jak? — zapytywał dyrektor, przerażony nową kradzieżą.
— Szkatułka z brylantami!... W moim pokoju!...
— Powoli, panie, powoli, — rzekł doktor. — Spokoju! Proszę nam opowiedzieć szczegółowo, jak się to stało.
— Ach, okradziono mnie, panie! Szkatułka z brylantami! Było tam za 100.000 dolarów! Właśnie przywiozłem je na zamówienie, na prezent ślubny...
— Gdzie była ta szkatułka? Kiedy pan zauważył brak jej? — pytał dalej Lamar.
— Szkatułka była u mnie w pokoju, schowana w kufrze, zamkniętym na klucz. Zastałem kufer otwarty, a szkatułki już nie było.
— Czy pan wracał już z balu, kiedy pan to zauważył?
— Tak... to jest... Ja nie umiem oprzeć się pokusie zabawienia się, gdy trafia się sposobność. Wypiłem szklankę szampana zadużo... i spotkałem jedną kobietę. Rozmawialiśmy. Ona taka była urocza. Poprosiłem ją, by przeszła się ze mną po parku, do lasku... O, bez żadnych złych zamiarów, zapewniam pana!... Więc poszedłem tam czekać na nią. Ale ona nie przyszła...Zły na nią i na siebie, wróciłem, myśląc, że brat jej nie puścił...
— Jej brat? Któż to taki?
— Bardzo sympatyczny młodzieniec, pan M...
Opowiadanie Stronga zostało przerwane hukiem wystrzału, pochodzącym z parku. Wszyscy drgnęli.
Lamar pobiegł do parku, a za nim ajent od biżuterji i dyrektor hotelu, za którym pospieszył cały personal służbowy.
— Złodzieje są tam! — wołał Lamar. — Zapewne kłócą się przy podziale łupu. Zróbmy obławę w parku. Napewno natrafimy na ślad!
— Spieszmy się w kierunku ogrodów warzywnych, — rzekł Redmon, mur tam jest po części wykruszony. Oni muszą wiedzieć o tem i zechcą tamtędy uciekać!
Flora również opuściła hotel i widziała ich zagłębiających się w zarośla. Była ona poprostu oszołomiona tem, co się stało podczas wieczoru. Dziwne wrażenie wywarł na niej fakt ukazania się ręki z czerwonym znakiem. Jakieś niejasne przeczucie mówiło jej, co to znaczy. Myśl, że złodziejka zawodowa posługuje się tym znakiem, aby odwrócić od siebie podejrzenia, wywoływała w niej wstręt i wstyd. Wydawało się jej, że poraz pierwszy przez ten rodzaj współwiny poniżającej, pojęła cały rozmiar swego nieszczęścia. Spojrzała w oczy swemu przeznaczeniu i powiedziała sobie z bólem, ale odważnie, że śmierć byłaby lepszą niż katastrofa, ku której nieuchronnie pchała ją jej straszliwa choroba umysłowa — jakie bowiem inne określenie można znaleźć na jej upośledzenie dziedziczne? — której ofiarą była ona zupełnie bez swej winy...
Wracający z ogrodów Lamar, Redmon, Strong i chłopcy hotelowi wyrwali ją z ponurych rozmyślań.
— Mary, Mary! moja biedna Mary! Co się z tobą stało? — zawołała Flora, — widząc ukazującą się na progu hotelu piastunkę swoją, bladą jak śmierć, z twarzą opuchniętą od uderzenia. Pochwyciła ją w ramiona, Mary bowiem chwiała się na nogach, a w pierwszych brzaskach dnia twarz jej wydawała się jeszcze straszniej zmasakrowaną. Walcząc jednakże z osłabieniem, opowiedziała szeptem Florze zajście, jakiego była świadkiem.
— Wracamy do domu, — rzekła Flora. — Musisz zaraz się położyć droga moja Mary. Panie doktorze, czy zechce pan być tak dobry i odprowadzić nas do willi?
W kilka minut później samochód unosił ich w kierunku miasta.
Na prośbę Flory, Mary powtórzyła doktorowi o dziwnem zachowaniu się kobiety w czerni.
— A czy kobietę tę zmazującą sobie znak czerwony na ręku, poznałaby pani? — zapytał doktor.
— O, tak, tak, z pewnością, odpowiedziała Mary.
I nagle źrenice jej powiększyły się, wpatrując się uparcie w osobę, idącą pospiesznie ulicą, prowadzącą do dworca kolejowego.
— Oto ona! — zawołała Mary. — Tak, to ona! To złodziejka z Czerwonem Kołem!
— Czy jest pani tego pewna? — zapytał jeszcze Lamar.
Tak, tak, najzupełniej pewna, — potwierdziła Mary. — To ona! Napewno ona!
Nie mówiąc już ani słowa, Maks Lamar po cichu kazał zatrzymać auto, wyskoczył na drogę i kryjąc się poza drzewem, poszedł śladem Klary Skinner, która spieszyła się bardzo, by zdążyć na pierwszy pociąg. Ale do pociągu tego, tuż za nią, wskoczył i doktor Lamar.



Rozdział XIV.
Buciki i pudełko z farbami.

Kiedy Klara Skinner znalazła się u siebie w domu, było już zupełnie jasno.
Awanturnica weszła odrazu do sypialni. Był to pokój duży, umeblowany poprostu lecz z wyszukaną elegancją. W kącie znajdował się Buddha wielkości naturalnej, mając skrzyżowane wielkie palce rąk na swym polerowanym brzuchu, zdawał się być pogrążony w rozkoszach Nirwany.
Klara rzuciła okiem na łóżko z lekkiem wahaniem. Jakby to było dobrze przespać się po nocy tak bardzo niespokojnej! — Nie, należy pomyśleć o rzeczach poważnych, powiedziała do siebie. Usiadłszy w fotelu, rozłożyła na kolanach swoją torbę podróżną, wyjęła stamtąd skórzany woreczek i zaczęła najspokojniej wydobywać stamtąd ukradzione klejnoty. Z szuflady w szafie wyciągnęła parę zgrabnych bucików, wzięła z lewej nogi, okręciła obcas, który odskoczył, odsłaniając wydrążone wnętrze.
W wydrążeniu tem Klara umieściła zrabowaną biżuterię, poczem zakręciła znów obcas, a parę trzewików zawinęła w papier, poczem zamknęła torebkę i włożyła ją pod Buddhę, którego wprawiła w ruch bez najmniejszego trudu...
— A teraz, rzekła wesoło, dajny znać Samowi o rezultacie mojej misji.
Telefon był tuż pod ręka, obok Buddhy.
— Hallo! To ja... tak... ja, ja sama! Wszystko poszło dobrze... Owszem, przychodzę... będę za kwadrans.
Powiesiła słuchawkę i wyjrzała przez okno, które otworzyła. Nagle rzuciła się przerażona wstecz: na uicy ujrzała człowieka, stojącego pod kamienicą.
— Co, u licha! — szepnęła, — czyż wypadkiem byłabym śledzona?
I ostrożnie już tym razem wyjrzała znów na dwór.
Padał gwałtowny deszcz.
— Głupia jestem, — pomyślała Klara, — przecie tak strasznie leje, jakiś przechodzień chce pod murem znaleźć chwilową ucieczkę przed deszczem.
I już nie zajmując się więcej tem, co nazywała w duchu szczegółem bez znaczenia, Klara szybko zmieniła toaletę, włożyła ciemny kostjum a na głowę beret aksamitny, a wziąwszy przygotowany pakunek z obuwiem, opuściła mieszkanie.
Po schodach zbiegła prędko, ale kiedy miała już przejść przez próg domu, natknęła się na człowieka, którego widziała z okna.
— Czyż to sposób zapychać sobą przejścia w cudzych domach, — rzekła dość szorstko.
— Przepraszam najmocniej panią... — usprawiedliwił się człowiek.
Ale zamiast grzecznie usunąć się kobiecie z drogi, stanął teraz stanowczo we drzwiach, nie pozwalając przejść.
— Ale po rozwadze zmieniam zdanie, — rzekł nagle ostrym tonem — i aresztuję panią!
Klara rzuciła się wstecz.
— Mnie? Czy pan zwarjował?
— Ale już ręka stalowa ścisnęła jej dłoń.
— Bez hałasu! Bez oporu! Proszę za mną!
Kajdanki z cienko plecionej stali zabłysły mu w ręku.
Czując, że opór na nic się nie przyda, Klara ukryła swą wściekłość i rzekła:
— Więc dobrze! Niech tak będzie! Idę z panem aby uniknąć skandalu. Ale radzę strzedz się! Pan popełnia tu czyn arbitralny.
— O, przeproszę panią na wszelkie możliwe sposoby, o ile nie będę miał słuszności, — rzekł człowiek, idąc tuż obok Klary, która pozwoliła się prowadzić bez dalszych protestów.
Posterunek policyjny znajdował się opodal. Zanim tam weszli, Klara gwałtownym ruchem spróbowała wyrwać się i uciec.
Doktor złapał ją za spodnicę i przez drzwi otwarte wepchnął ją do wnętrza lokalu, mówiąc:
— Kiedy ma się czyste sumienie, to się nie powinno uciekać!
I wchodząc za nią, zawołał:
— Przodownik!
Zawołany przybiegł natychmiast, a poznając gościa, skłonił się nisko:
— O, pan doktor Lamar! Czem możemy panu doktorowi być pomocni?
Doktor rzekł, wskazując na Klarę:
— Przyprowadzam zwierzynę dużo wartą. Proszę ją dokładnie zrewidować! A ja tymczasem pójdę do dyrektora waszego i przyprowadzę go tutaj.
Klara rzuciła się na podłogę, udając okropny atak nerwowy, widząc jednakże, że wszystkie jej grymasy nie odnoszą pożądanego skutku, uspokoiła się i przybrała pogardliwy wyraz twarzy.
— Dobrze, proszę więc czynić swój obrzydliwy obowiązek, — rzekła. — Ale prędko! Ale nie pan! — dodała do przodownika.
— O niech się pani nic nie boi, — odpowiedział ironicznie policjant. — Wiemy, jakie względy należą się płci pięknej.
I zawołał:
— Pani Jomby!
Mała okrąglutka kobiecinka o typie teatralnej garderobiany, wybiegła z przyległego pokoiku.
— Jestem, panie przodowniku! A, to ta piękna pani? — No, to proszę za mną, kochane dziecko!
Klara zrobiła pogardliwy ruch ręką.
— Proszę ją wziąć do swojej celi, — rozkazał przodownik. — Nie mamy czasu do stracenia. A ten pakiecik proszę mnie tu zostawić, — dodał widząc, że Klara chce ukryć swój pakunek.
Podczas gdy pani Jomby przeprowadzała rewizję, Maks Lamar zdawał sprawę dyrektorowi policji z wypadków, których był świadkiem w nocy i opowiadał o aresztowaniu Klary Skinner.
— Czego jednak nie mogę zrozumieć, — rzekł mu Randolf Allen, — to tego nowego ukazania Czerwonego Koła. Czyżbyśmy mieli do czynienia z nowym potomkiem pokolenia Dżima Bardena?
— Nie, mój drogi, — odpowiedział Lamar. — Koło to było zrobione. Towarzyszka panny Travis widziała — ciekawość tę opłaciła tym potężnym ciosem, jaki dostała pod brodę — otóż widziała, jak kobieta, którą aresztowałem, zmywała sobie z ręki znak czerwony, namalowany przed kilkoma minutami.
Randolf Allen miał jeszcze poważne wątpliwości.
— Cóżby za interes mogła mieć ta kobieta w robieniu sobie czerwonego koła?
Maks Lamar zniecierpliwił się lekko.
— Co za interes? Ale chodziło jej o odwrócenie podejrzeń. Zresztą zobaczymy to zaraz. Chodźmy na posterunek policyjny.
Na posterunku przodownik spotkał ich temi słowy:
— Nic, absolutnie nic! Pani Jomby nie znalazła u niej, ani jednego klejnotu.
— A gdzie jest ta kobieta? — spytał doktor.
— Ubiera się jeszcze.
— Czy wypytywaliście się już?
— Trochę. Nazywa się Klara Skinner, mieszka przy Quineystreet 301.
— To wiem. Jak się skończy ubierać, pójdziemy z nią do jej mieszkania.
Właśnie w tej chwili ukazała się Klara z nieodstępną panią Jomby.
— W drogę! — zakomenderował Maks Lamar.
— Dokądże pan znowu mnie prowadzi? — zapytała Klara wyniosłym tonem.
— Taka mała formalność! Chcemy, jako dżentlemeni złożyć pani wizytę.
Randolf Allen i Maks Lamar szli naprzód; dwóch policjantów kroczyło po obu stronach Klary i mała ta gromadka skierowała się do mieszkania podejrzanej.
Klarę Skinner zawiodła nadzieja, że cała rzecz skończy się już na posterunku. A przytem niepokoiła się bardzo o los swych drogocennych trzewików. Jeżeli badanie w domu wypadnie dobrze, czego była pewną, to postanowiła sobie pójść niezwłocznie na posterunek policyjny i odebrać tam swój pakunek.
W trakcie tych rozmyślań znalazła się przed swoim domem i była zmuszona wprowadzić swych niezbyt pożądanych gości do mieszkania.
— Proszę wskazać nam swój pokój...
— Panowie zechcą wejść, — zapraszała Klara ironicznie, — wszakże panowie są moimi gośćmi...
Wszyscy przybyli weszli do pokoju.
— Kochany Allanie, — rzekł Lamar do Randolfa, może będziesz łaskaw wybadać panią, podczas gdy ja przeprowadzę tu moją rewizję osobistą.
Dyrektor policji usiadł i poprosił Klarę, by zajęła miejsce.
— Znam już pani imię i nazwisko. Kto daje na pani utrzymanie?
— Mąż mój, – brzmiała odpowiedź.
— Co??
— Proszę pofatygować się ze mną do drugiego pokoju, — poprosiła Klara, otwierając drzwi.
Istotnie, w przyległej komnacie ujrzał dyrektor policji indywiduum, mogące mieć lat około sześćdziesięciu, siedząca za stołem, łyse i przeżyte, z lupą cylindryczną, wciśniętą w prawe oko. Staruszek ten zdawał się być mocno zajęty nabijaniem motyli na deszczułkę.
— Benedykcie, nie przerywaj sobie! — rzekła Klara.
— Co się stało, kochana Klaro? — zapytał starzec złamanym, suchym głosem.
— Nic, nic, Benedykcie, taka wizytka... Przedstawiam panu, panie dyrektorze, męża mego, p. Skinner... Mężu, pan Randolf...
— Taka dzisiaj wilgoć, panie kochany, — zauważył starzec — Wszystkie moje owady mają różki opuszczone.
Dyrektor policji pytał sam siebie — i nie bez słuszności — czy Klara nie drwi sobie z niego?... Powrócili do jej pokoju, gdzie przeprowadzał dalej swą indagację.
— Niech będzie, że pani jest zamężna... To jest klasyczne. Czy może mi pani powiedzieć, co pani robiła wczoraj w Surfton?
— Nie byłam wcale w Surfton. To jakieś grubsze nieporozumienie.
Doktor Lamar, metodycznie przeszukujący pokój, odezwał się:
— O nie, zapewniam panią, że niema tu żadnej pomyłki! Zaraz to panu wytłómaczę: część ubiegłej nocy spędziła pani na balu w hotelu... Określę to jeszcze dokładniej: dlaczego tak bardzo trudziła się pani malowaniem sobie czerwonego koła na ręku?
Klara miała minę ździwionego niewiniątka:
— Nie rozumiem ani słowa z tego, co pan wygaduje!
— Widzę, że pani jest mocna... Ale i tak będziemy panią mieli.
I pogwizdując modne shimmy, Maks Lamar prowadził dalej swą rewizję.
— Widzę tu śliczny posąg hinduski, — rzekł, stojąc przed Budhą, który w kącie niewzruszony, zdawał się obojętnie pogrążać dalej w swym śnie bajkowym. — Kto pan. to ofiarował?
— Mąż mój, pan Skinner.
— Tak, — rzekł Randolf Allen, — wygodny płaszczyk, parawan pani, ale ma on głowę, którą, jak teraz sobie przypominam, znam dobrze.
— O, co do tego, to ośmielę się wyrazić moje powątpiewanie, — szydziła Klara, — Mąż mój powraca z Beludżystanu, gdzie przez lat dwadzieścia poświęcał się studjom entomologicznym.
Nagie Lamar, obserwujący posąg bardzo dokładnie, jednem dotknięciem przechylił go lekko, wsunął rękę pod spód i wyciągnął z kryjówki torebkę podróżną, włożoną tam przed paru godzinami przez jej właścicielkę.
— O ho! ho! co za dziwna komódka! — zawołał.
Widząc to Klara Skinner zbladła straszliwie. Przez chwilę zdawało się jej, że wszystko stracone. Ale opanowała się szybko.
— Rzeczy swoje kładzie się, gdzie się ma na to miejsce... — odezwała się obojętnie.
— To pani niezaprzeczone prawo, — przyznał Maks. — Ale interesuje mnie to, że rozpoznaję torebkę, którą widziałem w ręku pani w drodze powrotnej z Surfton.
— Z Surfton? Powiedziałam już przecie panu, że noga moja nigdy tam nie była.
— Tak?... — A więc skąd pochodzi ten bilet jazdy koleją, bilet przedziurkowany, ze stemplem „Surfton“, — rzekł Maks, z tryumfem wyciągając wszystkie przedmioty z torebki.
— Nie wiem... nie rozumiem... — rzekła Klara zmieszana. — Pan jest zdolny do tego, by sam to włożyć do torby.
— Doskonałe! Świetne wytłómaczenie! Powinnaby pani powiedzieć mi raczej, że to „mąż“ pani przywiózł z Beludżystanu.... razem z Buddhą!
— Ten bilet nie należy do mnie, powtarzam raz jeszcze!
— A to, czy należy do pani? — zapytał doktor, pokazując małe pudełko.
Klara nawet nie drgnęła.
— Owszem, poznaję, jest to moje. Służy mi to do malowania akwarelą.
— Na ręce?
Klara wzruszyła ramionami.
Wtem drzwi otworzyły się gwałtownie, wpuszczając przodownika policyjnego. Trzymał on w rękach parę obuwia, a na twarzy malował się wyraz zadowolenia.
— Proszę popatrzeć! Panowie! proszę patrzeć!!
Z ręki prawej wysypał na stół garść drogocennych kamieni.
Klara powstała i z oczami rozszerzonemi ze strachu, jednym skokiem znalazła się przy oknie, otwierając je pospiesznie.
Randolf Allen pochwycił ją jednakże za rękę i udaremnił zamiar wyskoczenia przez okno.
— Proszę się uspokoić, — rzekł flegmatycznie. — Osoba pani jest dla nas bardzo cenna a mimo całej swej zrzęczności, mogła pani, wyskakując na ulice, uszkodzić swą piękna powierzchowność!
Maks Lamar rozpytywał policjanta:
— Skąd się to wzięło? — badał, przesypując na dłoni wspaniały naszyjnik z pereł i brylantów.
— W obcasie jednego trzewika, — odpowiedział przodownik. Z ciekawości otworzyłem pakunek, pozostawiony przez tę panią na posterunku. Miałem zamiar już schować te trzewiki, gdy zauważyłem, że trzewik z lewej nogi był cięższy niż drugi.
Tu policjant uśmiechnął się z zadowoleniem.
— A trzeba panom wiedzieć, że nie chwaląc się, znam się na farbowanych lisach i umiem na pamięć wszystkie sztuczki, jakimi posługują się rzezimieszkowie, by ukryć swe łupy.
Chciałem więc zbadać trzewik. Obracałem go na wszystkie strony. Nic. Wówczas powiedziałem sobie: Najlepiej będzie przeciąć obcas na dwoje! Gdy tak majstrowałem, raptem obcas sam się odkręcił, odsłaniając wnętrze a w niem klejnoty, które tu przynoszę.
Maks Lam ar oglądał trzewik.
— Dobrze, dobrze! — rzekł. — Winszuję panu ważnego odkrycia! Mnie się to nie udało... A przecież powinienem był niedowierzać pewnym butom podobnież nierównej wagi, jakie miałem w ręku wczoraj u tego szewca Sama Smilinga...
Słysząc to nazwisko, Klara wydała lekki okrzyk.
— Aha! — zawołał Maks Lamar. — Sama się zdradziła! Jest ona wspólniczką Sama Smilinga!... Policja! Proszą nabrać tę kobietę i zamknąć ją w oddzielnej celi. A teraz, kochany Randolfie, zatelefonuj, by natychmiast przysłano trzech ludzi.
Dyrektor policji bezzwłocznie spełnił życzenie przyjaciela.
— Dokąd mamy iść? Co zamierzasz czynić? — zapytał Maksa.
— Ująć szefa bandy w jego legowisku! I więcej asysty nie trzeba, aby nie wzbudzić podejrzeń, aby ptaszek nam nie uleciał.
I zacierając ręce, rzekł z pewnem zadowoleniem:
— Ach, ach, panie Samie Eagen! przezwali pana „Uśmiechniętym“, otóż zapewniam cię, że nie będziesz już się śmiał teraz.



Rozdział XV.
Oblężenie fortu Smiling.

Upłynęła już dobra godzina od czasu, gdy Klara Skinner zawiadomiła telefonicznie Sama Smilinga o swojem przybyciu.
Szewc jednakże, nie widząc nikogo, zaczynał się niepokoić. Ostrożnie oglądając się, zbliżył się do drzwi swego sklepiku.
Na ulicy Tom Dunn stał na czatach.
— Psst, Tomie Dunn? Czy niema nic?
— Nic.
— To nie do pojęcia.
Tom Dunn powrócił na swe stanowisko a Sam Smilling usiadł przed warsztatem, udając, że jest bardzo zajęty naprawianiem obuwia.
W jakiś kwadrans potem dwóch ludzi ukazało się na zakręcie ulicy.
Był to Maks Lamar z inspektorem policji.
Plan otoczenia bandyty był obmyślany genialnie. Podczas gdy dwóch miało wejść od frontu sklepiku, dwóch innych policjantów otrzymało rozkaz obejścia ulicy od strony pustych przestrzeni, gdzie było drugie wyjście. Zdawało się więc, że bandyci nie ujdą.
Gdy Tom Dunn zoczył doktora i policjanta, pośpieszył natychmiast do warsztatu.
— Uwaga, stary! Maks Lamar nadchodzi!
Sam Smiling miał nad warsztatem lustro, tak ustawione, że odbijało wygląd ulicy. Jeden rzut oka przekonał go o prawdzie słów wspólnika.
— Pomóż mi zamknąć i zabarykadować, — rozkazał. — Tym bowiem razem przypuszczam, że doktor nie przychodzi do mnie z uprzejmości!
Wspólnemi siłami przysunęli ciężki stół i dwie ławki do drzwi.
Potem szybko Sam otworzył kryjówkę, wszedł z Tomem do komórki i obydwaj nie tracąc czasu skorzystali z wyjścia tak zręcznie ukrytego.
Tymczasem nazewnątrz, przez szybę drzwi wejściowych, Maks Lamar i policjant mogli widzieć uwijających się w warsztacie wspólników. Uderzeniami pięści wybili szkło, lecz napróżno kręcili klamką, drzwi nie poddały się. Musieli je wyważyć, napierając całym swoim ciężarem.
Operacja ta trwała dwie — trzy minuty, a kiedy wreszcie wpadli do sklepiku, ujrzeli jedynie grubą sylwetkę Sama Smilinga, znikającą w tajemniczem wyjściu.
Poszukiwać sekretu kryjówki było rzeczą dość ryzykowną, z powodu braku czasu, należało więc i tu stosować siłę.
Chwytając oburącz jedną z ławek, któremi Sam zabarykadował drzwi, towarzysz doktora użył jej jako tarana do wybijania przepierzenia. Pod uderzeniami jego przegródki szafy rozlatywały się w kawałki. A Maks Lamar tymczasem przeprowadzał pospiesznie rewizję przedmiotów, znajdujących się w warsztacie i wziął do ręki jeden bucik, próbując odkręcić obcas.
Obcas ten istotnie byt ruchomy.
— Widzicie, zawołał, oto dowód niezbity, że szewc Sam Smiling jest istotnie wspólnikiem Klary Skinner!
— Well! Very well! — odpowiedział nie obracając nawet głowy policjant, podobny do jakiegoś legendarnego bohatera z epoki bajecznej, rozbijający potężnemi ciosami przepierzenie, które rozsypało się pod tym imponującym taranem.
Rzucając ławkę, policjant wsadził głowę i ramię przez wybity otwór w drzwiach i odsunął zamykającą je zasuwę. Doktór również pośpieszył do kryjówki.


∗             ∗

Z drugiej strony domu Sama Smilinga znajdował się stary płot, biegnący wzdłuż aleji i oddzielający ją od pustych, niezabudowanych placów. Pośrodku tego płota była mała, zniszczona furtka.
Furtkę tę pilnowało uważnie dwóch policjantów ustawionych tam przez Maksa Lamara.
Niedługo przypatrywali się furtce bezczynnie, gdyż w parę chwil po objęciu posterunku ujrzeli człowieka, biegnącego spiesznie w kierunku pustych terenów. Nietrudno było schwytać go właśnie w chwili, kiedy nie spodziewając się zasadzki, zamierzał przejść przez furtkę.
To wpadnięcie w zastawione sieci nie przyniosło wcale zaszczytu Tomowi Dunn... gdyż był to właśnie on! Bojąc się o własną skórę a nie troszcząc się o swego wspólnika Sama, postanowił uciekać na własną rękę w kierunku, jaki mu się wydawał najbezpieczniejszy, no i dostał się ręce policji.
Policjanci nałożyli mu na ręce mocne łańcuszki, a sami dalej stanęli na straży. Po jakimś kwadransie jakiś człowiek oblepiony wapnem i kurzem wypadł z tyłów sklepu szewskiego i puścił się w kierunku furtki. Za nim biegł drugi człowiek, również pokryty wapnem i kurzem.
Już właśnie policjant miał ich schwytać, gdy w nowo przybyłych rozpoznał Maksa Lamara i policjanta.
— Gdzie jest on? — zapytał doktor.
— Oto ptaszek! — odpowiedzieli posterunkowi, dumni ze swej zdobyczy.
— Ależ my szukamy nie tego! To nie jest Sam Smiling!
— Nie ruszaliśmy się stąd! Nikogo tu więcej nie było, — odpowiedział posterunkowy.
— A więc, — stwierdził Maks Lamar, — pozostał on w domu. Jeden z was odprowadzi tego ptaszka na policję i proszę go tam trzymać pod dobrą strażą. A dwaj inni pójdą ze mną.
I Maks Lamar z dwoma policjantami poszedł z powrotem do domu Smilinga, obejrzał mury uważnie i dokładnie.
— Ho, ho! ta sień wydaje mi się mocno podejrzaną, — powiedział, wskazując drzwi zamknięte, sąsiadujące z warsztatem szewskim.
Były to właśnie drzwi, prowadzące do drugiego sklepu, wynajętego również przez Sama Smilinga i przez tajemne przejście połączone z kryjówką szewca.


∗             ∗

Co tymczasem robił Smiling?
Kiedy ujrzał Toma wpadającego w ręce policji, postanowił nie iść tą drogą i korzystając z chwilowego zamieszania, wywołanego ujęciem bandyty, otworzył sobie spokojnie drzwi od drugiego sklepu, gdzie znajdowały się wszystkie zdobycze z kradzieży i rabunków.
Tam pospiesznie napełnił swe kieszenie złotem i drogocennemi kamieniami, wsłuchując się w odgłosy rozbijania przepierzenia.
— Możesz sobie walić dalej. — uśmiechnął się. — Ściana jest mocna!
Nagle hałas ucichł.
— Najwyższy czas zmykać, — pomyślał.
Powoli i ostrożnie uchylił ukryte drzwi od magazynu.
— Tędy będę mógł uciec, ponieważ oni wszyscy są teraz z drugiej strony domu.
Był już najwyższy czas.
W chwili bowiem, gdy Sam wracał do swego warsztatu, drzwi w głębi rozleciały się gwałtownie i Maks Lamar w otoczeniu dwóch policjantów ukazał się w otworze.
Nie pozostawiając Samowi czasu do zamknięcia za sobą drzwi ukrytych, rzucił się na niego.
Rozpoczął się pościg fantastyczny.
Szewc chociaż dobrej tuszy i starszy od doktora, zachował siłę i zręczność nadzwyczajną. Jak jeleń uciekał przed pogonią.
Maks Lamar również nie był człowiekiem, poddającym się łatwo zmęczeniu. Wygimnastykowany idealnie, świetny sportowiec, biegł rytmicznie coraz prędzej, tak że przestrzeń między nim a uciekającym stale się zmniejszała.
Natomiast obydwaj policjanci pozostali daleko w tyle.
Sam Smiling biegł prosto w kierunku dworca towarowego, oddalonego o niecałą milę angielską.
Lamar przybliżał się zwolna lecz stale.
Nagle Smiling, który znalazł się już na linii toru kolejowego, skręcił gwałtownie na lewo i zniknął poza domkiem dróżnika.
Maks Lamar zdezorjentowany zatrzymał się chwilę.
To chwilowe wahanie sprawiło, że „spudłował“ zwierzynę. W tejże bowiem minucie ukazał się na zakręcie długi wąż pociągu ciężarowego. Sam Smiling zrozumiał natychmiast niespodziewaną pomoc, wybiegł z kryjówki koło domku dróżnika, wskoczył na stopień wagonu z bydłem, odsunął znanym sobie bandyckim sposobem rygiel drzwi i znikł w wozie.
W oddaleniu dwudziestu pięciu kroków zziajany Maks Lamar rzucił straszliwe przekleństwo, gdyż szybkość pociągu stawała się coraz większa i niemożliwem już było dogonić.
Wobec tego doktor pospieszył na dworzec, połączył się telefonicznie z dyrektorem Randolfem Allenem, prosząc go o przysłanie natychmiastowe najszybszego auta policyjnego z doskonałym szoferem i dobrym policjantem.
W pięć minut potem samochód wyścigowy, prowadzony przez najlepszego mechanika policji, zajechał na naznaczony miejsce spotkania.
Maks wskoczył do wozu.
— Proszę jechać drogą do Surfton, polecił szoferowi. I prędko! Mamy tam być przed przybyciem pociągu towarowego, który nas już wyprzedził o dziesięć minut. A, to pan, panie Smithson? — dodał, zwracając się do przybyłego inspektora policyjnego.
— Tak jest, panie doktorze.
— To dobrze.
Samochód gonił iście wyścigowym tempem, zyskując wciąż na czasie i pożerając przestrzeń.
— Przyjedziemy na czas, — oświadczył Lamar.
Ale znów znalazła się przeszkoda — głupia, codzienna, najzwyklejsza przeszkoda. Droga szła przez tor kolejowy, w odległości około mili od dworca w Surfton.
Samochód stanął przed zamkniętą rampą...
Maks Lamar wściekły zawołał dróżnika.
— Otworzyć! Otworzyć! Rozkaz!
Ale dróżnik nie zdawał się nawet słyszeć rozkazu. Jego twarz, zastygła w nieruchomym uporze, wyrażała niezłomne poddanie się znanym sobie przepisom. I pociąg majestatycznie przeszedł przed trzema miotającymi się w bezsilnej złości ludźmi! Po podniesieniu rampy samochód popędził dalej.
— Słuchajcie, Smithson, — rzekł Lamar do inspektora, oto jest rysopis bandyty, którego ścigamy. Ja wysiądę na dworcu w Surfton, gdzie przybędziemy prawdopodobnie już po nadejściu pociągu. Macie dobrze obserwować, czy Sam Smiling nie pojedzie dalej. Jeżeli nie, to znaczy, że zamierza on pozostać w Surfton, gdzie nie trudno wam będzie wpaść na jego trop. Z chwilą, gdy to się stanie, dajcie mi o tem znać natychmiast. Adres mój: willa pani Travis. Wszyscy tu ją znają. Zrozumieliście?
— Rozkaz, panie doktorze... Ale... dlaczego pan lepiej nie idzie ze mną? Pociąg jest na stacji. Mamy dość czasu a działać jest zawsze lepiej we dwóch.
Maks Lamar zrobił ruch zniecierpliwienia.
— Róbcie to, co wam powiedziałem. Ja mam już mój plan.
Inspektor wysiadł a Maks Lamar poszedł swoją drogą.
Prawdę mówiąc, miał on tylko jeden, jedyny plan: ujrzeć Florę jaknajprędzej. W chwili tej to jedno miało dla niego znaczenie.



Rozdział XVI.
Nad przepaścią.

Brama, wiodąca do parku willi była otwarta. Maks Lamar wszedł, nie anonsując się i zastał Florę na werandzie, pogrążoną w dumaniu. Widząc gościa, zaczerwieniła się lekko i wstała:
— O, pan doktor! — rzekła, a oczy jej zabłysły radością. — Co za miła niespodzianka!
— Dzień dobry pani! Mam dobrą nowinę, — oświadczył Maks. — Znalazłem pani naszyjnik z wisiorkiem.
— Bardzo się cieszę! A jak to się stało?
Weszli do willi i usiedli obok siebie na kanapce w salonie.
— Więc proszę opowiadać! Umieram z ciekawości!
— Zaaresztowaliśmy tą kobietę z balu — nazywa się Klara Skinner. Ale proszę zgadnąć, kto jest wspólnikiem tej awanturnicy?... Sam Smiling, szewc, protegowany pani!
— Sam Smiling?... — powtórzyła Flora zdumiona.
— Tak... Jeden z najgroźniejszych bandytów, szef bandy, którego pojmanie będzie trudne i niebezpieczne. Posiał mnie — tak, to jest odpowiednie wyrażenie – w pogoni za sobą w okolicznościach niezwykłych. Mam pewne powody do przypuszczania, że znajduje się on obecnie tutaj w Surfton.
I Maks opowiedział Florze wszystkie perypetja swoich przygód dzisiejszych.
— Trzeba odnaleźć ślad tego człowieka, — rzekła młoda dziewczyna. — Będę towarzyszyła panu.
Lamar oświadczył spokojnie.
— Inspektor policji śledzi go. Ma mnie zawiadomić, gdy, tylko zajdzie potrzeba... Ja przedewszystkiem chciałem oddać pani jej kolję.
I rozwijając bibułkę, w która otulił drogocenny przedmiot, podał go Florze.
Panna rzuciła mu spojrzenie pełne uczucia i wdzięcznym ruchem pochylając głowę, podała mu swą szyję, by na niej zawiesił odzyskaną kolję.
Lamar zadrżał i zawahał się chwilę. Niezgrabnie nieco, otoczył łańcuchem szyję Flory, ale w chwili, gdy miał już zapiąć klamrę, zadrżały mu ręce i bliski był utraty przytomności. Flora uczuła w tej chwili pod swemi jasnemi loczkami tchnienie oddechu i jakby lekkie, leciuchne muśnięcie...
Dzwonek telefonu otrzeźwił oboje.
Maks Lamar drgnął.
— To zapewne do mnie. Pani pozwoli, że zdejmę słuchawkę?
Flora skinęła potakująco główką.
— Hallo! To wy, Smithson? Co, już znaleźliście ślad?... Doskonale!... Gdzie jesteście?... W Birninghom Bar?... Jakto, z nim? razem... Przy sąsiednim stoliku?... Dobrze! Tak!... Co mówicie?... Hallo? Wstaje?... Wychodzi... Nie traćcie go z oczu!... Idę, już idę! Powodzenia!
Maks pożegnał się pospiesznie i poszedł do wspomnianego baru.
Zmierzch zapadał szybko.
Ody wszedł do lokalu restauracyjnego, sala była już pusta.
— Ptaszek zwiał! Naturalnie! Domyślałem się tego!... Hm, niema innej drogi, jak iść jedyną ulicą Surfton i być przygotowanym na wszelkie ewentualności, — pomyślał Maks Lamar.
Uszedł tak może z pół mili, gdy o mało nie przewrócił go jakiś biegnący szybko osobnik.
— Pan doktor!
— Smithson! Co się stało?
— Ach, panie Lamar, — odpowiedział inspektor, — proszę sobie wyobrazić, że po wyjściu z baru „ptaszek“ nasz zaczął umykać jak żebra w pustyni. Ja za nim. W przeciągu pięciu minut dognałem go i schwytałem go za kołnierz. Ale zbój z niego porządny. Upadliśmy obaj na ziemię. W chwili, gdy zdawało mi się, że jestem już jego panem, bandyta wsunął mi rękę z tyłu do mojej kieszeni i wyciągnął rewolwer z pochwy. Wycelował go na mnie. Jednym susem byłem już na nogach, a on krzyczy: „Zmykaj stąd, lub strzelam“.
— No i co?
— No — cóż pan chce?... Rozbrojony, musiałem uciekać, ścigany przez tego przeklętego Sama.
— Nie traćmy więc czasu, — zadecydował Maks Lamar. — Naprzód! W drogę! On ma wasz rewolwer, ale ja mam mój. Możemy sobie stawić czoło.
Doktor i policjant udali się w kierunku, obranym przez szewca.
Nie uszli jeszcze stu kroków, gdy wstrzymały ich strzały. Kula dosięgła Smithsona i utkwiła w nodze. Ranny padł z jękiem na ziemię.
Lamar wystrzelił wówczas sześć nabojów swego rewolweru w kierunku Smilinga, który zdemaskował się, słuchając, i uciekał teraz w kierunku skał nadbrzeżnych.
Lamar nie zawahał się ani chwili. Pozostawiając Smithsona, którego rana nie była zresztą ciężka, rzucił się na poszukiwanie bandyty. Z każdą minutą zyskiwał na przestrzeni, kiedy nagle, na skręcie koło wyniosłej skały, znalazł się w obliczu istoty dziwacznej, okrytej ohydnemi łachmanami.
Do uszu doktora dochodziły już niejednokrotnie mętne wiadomości o tajemniczem indywiduum, nazywanem „Pustelnikiem Skalnym“: zrozumiał, że miał go właśnie przed sobą.
Sama nie było widać.
— Kędy on poszedł? Ozy pan go widział? — zapytał nieznajomego.
— „Pustelnik Skalny“ zawahał się chwilę, poczem wyciągając rękę w kierunku szczytu skały, — rzekł, — zciszając głos:
— Tamtędy... Ale proszę uważać! Skała, poza tą linią zbocza, jest zupełnie stroma! A szczyt jest na dwieście stóp wysoki.
— Dziękuję, — odpowiedział Lamar, biegnąc dalej.
Człowiek ów mówił prawdę. Zaledwie Maks przeszedł paręset kroków, gdy ujrzał przed sobą płaszczyznę skalną, zupełnie pustą, opadającą stromo ku oceanowi.
Na platformie tej ostro odcinała się sylwetka bandyty. Był on niejako zamknięty na wyżynie, bez innego wyjścia, jak ścieżka, którą wspinał się Maks Lamar. Wokoło ostre zęby skał, wznoszących się prostopadle ku niebu i omywanych przez rozbijające się z hukiem fale.
Żaden z przeciwników nie mógł się cofnąć.
Sam zrozumiał to, widząc jak doktor wspina się na platformę, zrozumiał, że jest w położeniu osaczonego dzika, ale że dzik ten może stać się niebezpiecznym i dla myśliwego... Rozparty szeroko na nogach, z nożem w ręku, z oczami błyszczącemi w twarzy wykrzywionej nienawiścią, oczekiwał, gotów drogo sprzedać swe życie.
Lamar mógł był zabić go jednym strzałem. Ale jako dżentleman i sportowiec, chciał przeciwnikowi pozostawić szansę ucieczki lub walki.
Skoczył. Ręką prawą odepchnął nóż, skierowany ku sobie, a lewą schwycił bandytę za gardło.
Jednakże przeciwnik jego był atletą me byle jakim. Pozbawiony noża, porwał doktora wpół i teraz obaj zapaśnicy, w okrutnym uścisku, starali się unieszkodliwić wzajemnie. Nagle, olbrzymim wysiłkiem, doktor podniósł Sama i rzucając go na grzbiet, przycisnął go do ziemi, padając znów z nim razem.
Niestety, upadek obu ciał był tak gwałtowny, że, złączone, potoczyły się jeszcze niżej, na spadziste zbocze. Zbiegiem okoliczności właśnie Lamar znajdował się na krawędzi.
Sam Smiling, czując, że ziemia ucieka pod nim, ostatnim wysiłkiem wpił się paznokciami w szczeliny skały i podniósł się na brzeg. Tymczasem doktor, pozbawiony punktu oparcia, stoczył się po prostopadłym urwisku i zniknął.
Tak cudownie ocalony Sam wstał z trudem na nogi i potykając się, zaczął pomału schodzić ścieżką, którą wszedł.
Maks Lamar, staczając się do przepaści, ujrzał przed sobą śmierć niechybną. Ale tak silną była energja niezwykłej natury doktora, że ani na chwilę nie stracił zimnej krwi ani odwagi. Pozostał przytomny i bez strachu oczekiwał ostatecznego ciosu.
Upadek był krótszy niż przypuszczał, gdyż trwał może sekundę, poczem uczuł wstrząs gwałtowny, lecz zupełnie znośny, tak jakby z wysokości sterty spadł na kupę chrustu.
Instynktownie wyciągnął ręce i przyczepił się do punktu oparcia, który wydał mu się dość pewny, chociaż dość elastyczny.
Przy świetle księżyca, ukazującym się właśnie na horyzoncie, ujrzał, że był to krzaczek jałowcu, który powstrzymał jego upadek i do którego przyczepił się kurczowo.
Sytuacja doktora była niedopozazdroszczenia! Nad nim wznosił się szczyt, zupełnie niedostępny z tej strony. A pod nim widniały jedynie czarne skały ostre, zazębione, na których ocean kłębił się z wściekłością. I ani jednej szczeliny, Nic. Ściana prostopadła, gładka.
Lamar był człowiekiem prawdziwie odważnym. Jednakże tu nie mogło być żadnej nadzieji. Na nic wola, na nic energja... Łzy zakręciły mu się w oczach...
— Floro! Floro! — szepnął.
Nagle do uszu jego doszedł odgłos walki. Doktor bez trudu przedstawiał sobie jej przebieg i znaczenie:
A mianowicie, zdaniem jego, Sam Smiling, schodząc w dół ścieżką, spotkał „Pustelnika“. „Pustelnik“ widocznie jakiś porządny człowiek, podejrzywając, że została popełniona zbrodnia, nie zawahał puścić się w pogoń za człowiekiem, umykającym w dół.
To, co Lamar przypuszczał, stało się istotnie.
Niedaleko od niego wrzała walka, podobna do tej, jaką sam stoczył niedawno.
Smiling był strasznie zmęczony, a mimo to wymierzał potężne ciosy nowemu przeciwnikowi. Jednakże ten ostatni zwyciężył, gdy rozległ się przejmujący krzyk „Pustelnik“ usłyszał wołanie i przerwał walkę: ta chwila wahania kosztowała go drogo, gdyż Sam wymierzył mu potężny cios pięścią i korzystając z odurzenia przeciwnika, rzucił się do ucieczki. Pierwszą myślą Pustelnika było przyjście z pomocy nieszczęśliwemu, wołającemu o ratunek. Podbiegł parę kroków w dół i nachylił się nad urwiskiem, gdzie widać było jakiś kształt ludzki, uczepiony rozpaczliwie o krzak jałowcu.
— Odwagi! Chwilę jeszcze! Trzymać się! Pomoc nadchodzi! — wołał.
— Prędzej, prędzej! czuję, że gałąź urywa się pod moim ciężarem, — odpowiedział Lamar.
Pustelnik odpasał sznur, przytrzymujący jego spodnie i rzucił koniec jego doktorowi.
Maks widział ratunek... Wyciągnął rękę, chcąc chwycić sznur. Niestety, sznur zbyt krótki, kołysał się nad jego głową... Wszystkie jego wysiłki, by go pochwycić, miały jedynie ten skutek, że krzaczek obluźniał się coraz bardziej...
— Chwilę jeszcze! Odwagi! — wołał Pustelnik, nie dając za wygraną. — Wciągnął sznur z powrotem, zdjął z siebie nędzny łachman marynarki, związał to razem i trzymając jeden koniec sznura, rzucił resztę w odchłań.
Maks uległ zawrotowi głowy: krople potu wystąpiły mu na czoło, oczy powlokła czarna mgła, gdy nagle uczuł, jak coś, kołysząc się przed nim, dotyka głowy i twarzy. Rozpaczliwym ruchem chwycił się tego nieznośnego, co było rękawem kaftana Pustelnika, poczem stracił przytomność.
Kiedy otworzył oczy, ujrzał nad sobą twarz dziwacznie zarośniętą. Szorstka ręka nacierała mu skronie wódką, pochodzącą z butelki skórzanej.
Odzyskał świadomość tego, co się stało.
— Dziękuję, — rzekł, — dziękuję bardzo.
— Czy czuje się pan lepiej? — spytał nieznajomy.
— Tak jest. Lepiej.
Maks Lamar wstał z trudnością i oparł się ciężko na ramieniu swego zbawcy. Razem zrobili parę kroków i wyszli na ścieżkę.
— Czy zechce mnie pan odprowadzić do hotelu Surfton? — zapytał doktor słabym głosem.
Nieznajomy drgnął.
— Kiedy to... wie pan... nie zależy mi wcale na pokazywaniu się w mieście...
— Jakto? więc pan pozwoli zostać mi tak samemu tutaj na odludziu w nocy — pan, który jesteś moim zbawcą? Ależ panie, przecie o tej porze nikogo pan w mieście nie spotka!
Człowiek zawahał się.
Potem wzruszył ramionami, jakby myśląc: zresztą... wszystko mi jedno!... podtrzymując doktora, poszli w kierunku miasta. Było już bardzo późno, gdy przybyli do hotelu. Portjer nocny nawpół śpiący, nie zauważył ich wcale.
— Proszę wejść do mnie! — rzekł Lamar do swego zbawcy. W pokoju swoim doktor usiadł wygodnie w fotelu i zwrócił się do swego towarzysza z podziękowaniem:
— Nie pytam pana, nieznany przyjacielu, o imię i nazwisko. Może istotnie ma pan powody, by nie chcieć ich wyjawić, a mnie nie wolno nic wymagać od pana po tej wielkiej usłudze, jaką pan mi wyświadczył. Jestem na wieki dłużnikiem pana.
— Nie mówmy o tem, — rzekł Pustelnik. — Wracam do mego schronienia.
— Ale ja nie mogę tak puścić pana!
— Niestety, nie leży w mocy pańskiej, panie Lamar, uczynić coś dla mnie.
— Kto panu powiedział, jak się nazywam?
— Ja... ja widywałem pana niejednokrotnie, bąknął włóczęga wymijająco.
Dobrze! Więc jeżeli pan nie chce nic odemnie przyjąć, te proszę w każdym razie wząć mój bilet wizytowy, na którym napisze słów parę.
I Maks nakreślił co następuje:

„Nie zapomnę nigdy pomocy, jaką pan mi okazał.
Jeżeli kiedykołwiekby pan mnie potrzebował, proszę liczyć na mnie.“

Włóczęga wziął bilet, podziękował w kilku słowach i wyszedł.
— Gdzie ja widziałem tego człowieka? — pytał siebie Lamar. — Bo że go znam, to nie ulega wątpliwości.
Nie rozmyślał nad tem jednakże zbyt długo, gdyż ogarnął go sen nieprzemożony.



Rozdział XVII.
Chata w ogniu.

Gdy nazajutrz rano Lamar się zbudził, nie dokuczały mu już skutki potłuczenia i upadku. Ubrał się i zatelefonował pytając o zdrowie panny Flory.
Odpowiedział mu Japończyk Yama, oświadczając, ze panna Travis kąpie się w tej chwili w morzu.
Doktor więc wyszedł, spiesząc się na plażę. Tam zastał Florę w towarzystwie wiernej Mary, siedzącej u podnóża skały.
— Panie doktorze, co się panu stało? — spytała zaniepokojona Flora. — Dlaczego pańska prawa ręka jest obandażowana a dolna warga rozcięta? Proszę powiedzieć...
— O, to nic wielkiego, — rzekł Maks. — Taka mała pamiątka, pozostawiona mi przez Sama Smilinga.
I w krótkich słowach, obracając w żart swoje przejścia, opowiedział przebieg onegdajszej nocy.
— Jednego żałuję, — dodał, — a mianowicie, ze skutkiem zmęczenia i oszołomienia nie podziękowałem temu włóczędze tak, jak powinien był uczynić.
— Proszę wybaczyć, panie Lamar, ze przeszkadzamy panu, ale w hotelu oświadczono nam, że możemy znaleźć pana na plaży.
Maks obejrzał się i ujrzał za sobą dwóch znajomych inspektorów policji, którzy go tu odszukali.
— A, Boyle i Jacob! Co się stało?
— Niestety, musimy przeszkodzić panu w wywczasach, przychodzimy tu bowiem z rozkazu dyrektora. Oto instrukcja.
Maks odebrał papier i przeczytał instrukcję.

„Rozkazuję panom zaaresztować Karola Gordona, adwokata kooperatywy Farwell, oskarżonego o zdefraudowanie kapitałów tejże spółki. Podobno oskarżony ukrywa się w skałach w Surfton, gdzie żyje jak pustelnik. Doktor Lamar proszony jest o okazanie swej pomocy.
Randolf Allen, dyrektor policji.

Maks zmarszczył brwi z niezadowoleniem.
— Dobrze, proszę zaczekać na mnie chwilkę, — rzekł do detektywów, odchodząc w stronę Flory.
— Panie doktorze, co panu jest? — zapytała młoda dziewczyna... — Pan jakiś zmartwiony, skłopotany... Proszę pana powiedzieć mi prawdę...
Stała się rzecz bardzo przykra... Okoliczności tak się składają, że muszę robić coś wbrew mej woli... A jednak...
— Błagam pana, proszę tłómaczyć się jaśniej!...
— Dobrze. Powiem wszystko! A więc każą mi zaaresztować tego człowieka, tego włóczęgę, któremu zawdzięczane życie.
— Ależ to niemożliwe, — zawołała Flora z oburzeniem.
— Nieprawdaż, tak pani sądzi?...
Maks pomyślał chwilę:
— Tak jest, przypominam sobie dobrze, — rzekł półgłosem. — Znałem go dawniej, tego Gordona, człowieka eleganckiego, bardzo światowego. Byt adwokatem, syndykiem kooperatywy Farweli. Lubiący zbytek, bardzo hojny i miłosierny, nie mógł długo, mimo wysokiej pensji, jaką pobierał, wytrzymać na stopie życia. I, zdaje się, nie oparł się pokusie czerpania z kapitałów sobie powierzonych... Wówczas przyszła chwila, gdy groziło mu zaaresztowanie, uciekł i jak donoszą mi, ukrył się w skałach na wybrzeżu w Surfton.
— Więc, w gruncie rzeczy, nie jest to zły człowiek? — spytała panna Travis.
— On? Przeciwnie! Dobry! Zresztą dał mi tej nocy dowody tego!...
— Więc pan nie może go aresztować?
— Pewnie, że nie, — rzekł Maks, — i żałuję nawet, że teraz ja z koleji nie mogę go uratować. Ala moje stanowisko jest urzędowe, a prawo jest prawem... Przysięgałem...
— Ale ja nie! — zawołała żywo Flora.
Rumieniec gorączkowy wystąpił na jej policzki, a na ręce, wspartej o skałę, występowało powoli Czerwone Koło...
Flora nie zwróciła na to uwagi.
Ale wierna Mary strzegła jej jak źrenicy oka swego. Szybkim ruchem zdjęła z siebie szal koronkowy i zarzuciła go na rękę swej ulubienicy.
Dziewczyna nie ustawała w przekonywaniu doktora.
— Doktorze! Proszę mi pozwolić wyręczyć siebie! W ten sposób pan się z nim skwituje i nie wykroczy pan przeciwko obowiązkom służbowym.
— Ależ, panno Floro! To pomysł szalony! A zresztą w jaki sposób pani weźmie się do tej sprawy?
— Proszę mi tylko pozwolić działać, — rzekła uśmiechając się Flora. — Coś mi mówi, że wywiążę się dobrze z całej sprawy. Ufam mej dobrej gwieździe!
— I ja również, — zapewnił Maks Lamar uroczyście. — Dobrze, niech pani działa! Jest to dobry uczynek. Ale proszę być ostrożną...
Detektywi zbliżyli się.
— Czekamy rozkazów pana, panie Lamar.
Maks wahał się.
— Bardzo mi to nie na rękę, że panom polecono przeprowadzić tę rzecz... Zamierzałem bowiem użyć panów przeciwko Samowi Smilingowi, który o mało mnie nie zamordował tej nocy. Gordon nie podejrzywa niczego, pozostanie na miejscu, czując się tu pewnym. Odłóżmy więc na później aresztowanie jego i zajmijmy się Smilingiem.
— Meldujemy, że mamy kajdanki dla adwokata Gordona a nie dla Smilinga, — odpowiedział Jacob. — Rozkaz dyrektora jest jasny.
Maks Lamar nie nalegał dłużej.
— Ale czy macie panowie wiadomość pewną, gdzie jest schronisko Gordona?
— Owszem, — rzekł Boyles, — oto fotografia jego i jego chaty.
Podczas gdy policjant pokazywał dokumenty Lamarowi, Florze udało się rzucić na nie okiem i zapamiętać sobie je dokładnie. Pozostawiając Mary i trzech mężczyzn, zajętych żywą rozmową, na plaży, sama oddaliła się szybko w kierunku skał. Wspiąwszy się na szczyt pierwszej wyniosłości oglądnęła się i ujrzała dwóch policjantów, idących w jej ślady, prowadzonych przez młodego miejscowego przodownika.
Niema ani chwili czasu do stracenia, pomyślała i biegnąć coraz wyżej, aż zobaczyła przed sobą nędzną chatkę, zamkniętą i mającą wygląd opuszczony.
— To ten szałas, ten sam, który przed chwilą widziałam na fotografii! — myślała, dobijając się do drzwi. Widząc, że usiłowania jej są daremne, obeszła szałas dookoła i znalazła okno bardzo niskie, nawpół otwarte.
Nie namyślając się, przelazła przez otwór do małej izdebki, której jedynem umeblowaniem był tapczan i kulawy stół ze stojącą na nim kuchenną lampką naftową.
Nie było tu nikogo. Otworzyła małe drzwiczki do ciemnej nory. Ludzka postać stanęła przed nią. Poznała w niej Gordona.
— Panie Gordon, — zawołała rozpaczliwie, — policja szuka pana, jest stąd o dwa kroki!
Na twarzy Gordona odmalowało się przerażenie.
— Proszę uciekać! Przyszłam tu z polecenia tego pana, któremu pan wczoraj uratował życie! — mówiła Flora spiesznie. — Proszę nie tracić czasu. Przez okno! Prędzej! Proszę uciekać w skały! A ja tymczasem zatrzymam tu policję!
Flora schwyciła Gordona za rękaw i ciągnęła go do okna.
— W imieniu prawa! Otworzyć!
Gordon nie wahał się dłużej. Ucałował rękę Flory, wyskoczył przez okno i umknął za załomy skał.
Uderzenia do drzwi stawały się coraz silniejsze, aż wyważono je bez wielkiego trudu.
Flora wzięła pudełko zapałek znajdujące się na stole i zapaliła lampę.
W tejże chwili pękły drzwi i policjanci wzeszli do izby. Ale na progu zatrzymali się zdumieni.
Przed nimi, przez uchylone drzwiczki od drugiej izby, ukazała się biała ręka kobieca.
Ręka ta trzymała zapaloną lampę, dymiącą w sposób przerażający.
I głos kobiecy wołał:
— Jeżeli zrobicie krok naprzód, podpalam chatę!
Ręka kołysała lampę, a na ręce tej, białej i wypieszczonej, ukazywał się znak Czerwonego Koła...
Jacob i Boyle krzyknęli razem:
— Czerwone Koło!
Wahanie ich krótko trwało. Ruszyli odważnie naprzód.
Ale wówczas wyciągnięta ręka rzuciła gwałtownie lampę o ziemię. Lampa stłukła się w kawałki, zionąc dymem czarnym i duszącym, który w jednej chwili napełnił obie izby. Jacob cofnął się, nie mogąc oddychać. Buchnął płomień, zapaliła się słoma na podłodze i na tapczanie i w mgnieniu oka cała chata stanęła w ogniu.
Korzystając z chmury czarnego dymu, Flora uciekła.

Maks Lamar i Mary, siedząc na plaży, rozmawiali o rzeczach banalnych, ale oboje mieli jedną tylko myśl.
Łagodny, miły głosik odezwał się za nimi:
— Doktorze!
Maks odwrócił się. Od skał wracała Flora, uśmiechnięta i wzruszona.
— Już! Zrobione! — rzekła, nachylając się do ucha Lamarowi. — Myślę, że on jest uratowany. Ale chata jego pali się. Proszę popatrzeć.
I ruchem ręki wskazała słup dymu, unoszący się nad skalami.
— Chodźmy tam! — zawołał doktor, biorąc Florę za rękę.
Po drodze spotkali wracających policjantów. Boyles podtrzymywał Jacoba, jeszcze nawpół uduszonego dymem.
Maks Lamar udał, że nic nie wie:
— Chyba panowie nie byli w tem płonącem piekle? — zapytał Maks.
— Kiedyśmy tam weszli, nie było jeszcze ognia, — odpowiedział Boyles. — Wyważyliśmy pierwsze drzwi. Potem, kiedy dobijaliśmy się do drugich, w uchylonych drzwiach ukazała się ręka kobieca, ręka, która rzuciła lampę płonącą na ziemię. Rozumie pan, jaki stąd powstał pożar i jaki dym!
— Kobieta?
— No tak! Tylko kobieta może mieć rękę tak białą i drobną.
— A na ręce tej, — przerwał Jacob, — był znak Czerwonego Koła.
Lamar drgnął.
— Jakto, Czerwone Koło na ręce kobiecej?
Z obojętnością, doskonale zrobioną, Flora spuściła głowę, popatrzyła na rękę swą, znów zupełnie białą i czystą, poczem powoli podniosła ją, poprawiając wisiorek przy naszyjniku, tak, aby doktór mógł się jej przyjrzeć dokładnie.
Ale doktor przechodził właśnie mękę straszliwej niepewności i podejrzenia, z których, mimo wysiłków, nie mógł się już teraz wyrwać...
— Muszę natychmiast wracać do miasta, — rzekł. — Sprawę tę należy bezzwłocznie przedstawić dyrektorowi Allenowi.
— Do widzenia pani, — pożegnał Florę chłodno.
Maks Lamar udał się na dworzec kolejowy, podczas gdy Flora wróciła do willi. Niepokój gnębił ją i na twarzy odmalowało się skłopotanie.
— Tym razem... tym razem, — szepnęła bezwiednie idąc — boję się bardzo, że on domyśla się wszystkiego...



Rozdział XVIII.
Szantaż.

Od trzydziestu godzin Smiling nie miał nic w ustach. Po zrzuceniu w przepaść Lamara i zwyciężenia Gordona eksszewc błąkał się całą noc w skałach i wzgórzach aż nad ranem znalazł schronisko w grocie, gdzie były stare niepotrzebne sieci. Tam zasnął.
Gdy się obudził, był już dzień jasny. Sam Smiling powstał powoli z legowiska i popatrzył na siebie. Ubranie jego wisiało w strzępach, ręce i twarz miał pokrwawione i poszarpane, oko jedno podbite i spuchnięte. Wyczerpany był, obolały i głodny. Ale w stanie takim nie mógł się pokazać nie zwracając na siebie uwagi publicznej i agentów, tropiących go zapewne.
Ponieważ głód mu dokuczał, odważył się porzucić swe schronienie i idąc od skały do skały doszedł do plaży. Z daleka widać było dworzec towarowy.
— Gdybym tylko mógł się tam dostać, — pomyślał, — jużbym znalazł jakiś wagon. A przytem na dworcu znajdzie się zawsze jakaś paczka z wiktuałami...
Tak rozmyślając, biegł w kierunku toru kolejowego, gdy nagie rzucił się przerażony wstecz. Drogą wiodącą do skał szli właśnie ajenci policyjni, poszukujący Gordona. Pospiesznie więc cofnął się znów do groty, gdzie postanowił pozostać aż do wieczora, mimo straszliwych tortur głodu. Tam rzucił się na kamienie i próbował żuć trawę morską, oraz kawałki skóry, wycięte z pasa. Z tego stanu osłupienia wyrwał go niezwykły hałas i dym gryzący.
Było to w parę minut po podpaleniu przez Florę chałup Pustelnika.
Smiling zaryzykował wychylenie się z groty, właśni w chwili, gdy jakiś człowiek w łachmanach uciekał koło jego groty i znalazł się na drodze. Sam, nie sądząc by kryjówka jego była bezpiecznem schronieniem, wydrapał się na szczyt skalistego wzgórza, śledząc, co się dzieje.
Drogą przejeżdżał automobil ciężarowy. Człowiek w łachmanach z nieprawdopodobną zręcznością przyczepił się z tyłu do tego wehikułu i razem z nim zniknął na zakręcie.
— Wspaniały sposób! Nie pomyślałem jeszcze o tem! — zachwycał się w duchu bandyta.
Wielki ruch panował na drodze i na wybrzeżu. Zewsząd zbiegali się ludzie, zwabieni łuną pożarną. Sam, wiedząc, że najlepiej zawsze ukryć się w tłumie, zmieszał się z gapiami. Urywki zdań dochodziły do jego uszu. Mówiono o lampie, o ręce kobiecej, o znaku czerwonego koła...
Sam Smiling zdziwił się:
— Czerwone Koło tu... Jeszcze!...
Wmieszany w tłum widział przechodzących agentów: Boyles‘a i Jakob‘a, wracających z nieudałej wyprawy. Poczem ogień przygasł, ciekawi pomału zaczęli się rozchodzić i skaliste wybrzeże zapadło w swą zwykłą martwotę. Sam Smiling cierpiał nieznośne katusze głodowe. Wreszcie nie mogąc już wytrzymać, zapomniał o zwykłej ostrożności i skierował się ku grupie will, rozsiadłych na wzgórzu.
— Tem gorzej, jeżeli mnie złapią, — mruczał z wściekłością. — Ale drogo sprzedam swą skórę!... Narazie podkradnę się do jakichś kuchen a tam napewno coś się dla mnie znajdzie.


∗             ∗

W tym właśnie czasie Flora pożegnała się z Lamarem i wracała do domu.
Pani Travis i Mary wyszły na jej spotkanie, obie bardzo zaniepokojone.
— Skąd wracasz Flo? Czy byłaś aż tam, gdzie się paliło? — spytała pani Travis.
Flora uśmiechnęła się do niej i zarzuciła jej ręce na szyję.
— Mamusio najdroższa, błagam cię, nie obawiaj się o mnie!
Pani Travis rozchmurzyła się i idąc do domu rzekła:
— Więc doktor Lamar opuścił już Surfton? Żałuję bardzo. Co za przemiły człowiek!
— O, tak! Nie jest on uczonym zasuszonym nad książkami, lecz umie zdobycze wiedzy w czyn wprowadzić, — odpowiedziała Flora. — Przyznaję, że mam dla niego wiele szacunku i sympatji.
— Zupełnie słusznie, kochanie! I ja również cenię bardzo doktora, jego dzieła, jego system, tak nowy w medycynie.
A Flora dodała:
— Zdaje mi się, że ja jednak interesowałabym się znacznie mniej pracami temi, gdyby to kto inny prowadził.
Pani Travis uśmiechnęła się. A Flora mówiła dalej, bardzo podniecona:
— Z całych sił moich chciałabym mu dopomódz w poszukiwaniach. Chciałabym też bardzo, by wreszcie udało mu się rozwiązać tę straszliwą zagadkę Czerwonego Koła... Tak, chciałabym bardzo... I tak też się stanie... Tak być musi... Tak być musi...
Tak być musi...
Flora podniecała się coraz bardziej. Oczy jej błyszczały niesamowicie i nagle uczuła gorączkę dziedziczną.
Na ręce, którą wykonywała właśnie ruch, podkreślający wygłoszone zdanie, zarysowało się krwawe koło...
Gwałtownym ruchem zarzuciła obie ręce na plecy, zanim pani Travis zdążyła spostrzedz.
Ale to, czego nie dostrzegła zacna niewiasta, wpadło w oko komu innemu.
Był to Sam Smiling.
Cichemi kociemi krokami bandyta zbliżył się do grupy trzech kobiet, nie przeczuwających jego obecności, a nie przeczuwając, że Flora jest już poinformowana o zdemaskowaniu jego, postanowił raz jeszcze zapukać do jej niewyczerpanej dobroci. Tymczasem w chwili, gdy już znajdował się poza plecami swej dobrodziejki, ona nagłym ruchem odrzuciła wstecz rękę, na której zarysowało się dokładnie Czerwone Koło.
Bandyta osłupiał.
— Czerwone Koło... Flora Travis... Czerwone Koło... Rodzina Travis i Barden... Aha..
Zdecydowanym krokiem podszedł do pań.
— Przepraszam panią, panno Travis?
Flora nerwowo zadrżała na widok niespodziewanego zjawiska.
— Czego życzycie sobie? — zapytała sucho.
— O, bardzo niewiele. Minutę rozmowy, ale chcę mówić sam z panią.
Pani Travis chciała oponować.
— Proszę cię, Floro, nie odchodź z tym człowiekiem. Wzbudza on we mnie wstręt...
Ale Flora nagle się zdecydowała:
— Niech mama mi pozwoli... Niema w tem nic strasznego... Owszem, lepiej będzie, gdy pomówię z nim... Proszę ze mną, — rzekła, zwracając się do Sama.
A gdy odeszli o parę kroków:
— Słuchajcie, — powiedziała surowo, — powinnabym was kazać natychmiast zaaresztować!...
Sam Smiling zaśmiał się drwiąco:
— Oho! Jak to prędko się zmienia, moje piękne dziecko! Mnie aresztować?
— Tak. Wiem już wszystko o was.
— No, to możesz mnie wsypać. Ale oświadczam ci, że jeżeli dojdzie do aresztowania, to nietylko mnie!
— A kogo jeszcze?
— Kogo? A no, Florę Travis, poprostu!
— Coo?
— Noo, ja nic nie mówię. Tylko ja już od dwóch dni prawie nic nie jadłem... Więc pomyślałem sobie, że córka Czerwonego Koła — rozumie mnie pani wszak dobrze? — że córka Czerwonego Koła zechce nakarmić tego zacnego Sama Smilinga i zaopiekuje się nim... Ale co pani jest?
Flora uczuła, że świat wokoło niej wiruje w jakimś szalonym pędzie. Szalone przerażenie opanowało ją i ledwie zdołała wyjąkać:
— Co znaczą te słowa?... te pogróżki?
— To nie pogróżki. Ja przedstawiam jasno sytuację.
— Nie rozumiem...
Sam Smiling zaśmiał się ohydnie.
— Czy mam wytłómaczyć to szczegółowo?
I brutalnie chwytając rękę Flory, rzekł:
— Popatrz, kochanko!
Czerwone koło zbladło już nieco, ale ślady jego byty tak widoczne, że Flora zrozumiała jasno beznadziejność przeczenia.
— Proszę mnie puścić! Czego chcecie? Pieniędzy?
— Najpierw jeść! Jeść! A potem ukryj mnie! odpowiedział bandyta.
Flora wyprostowała się z godnością.
— To ostatnie nigdy! Ukryć takiego zbója! Nigdy!
Dobrze, więc zginie pani ze mną!
— Eee! Nikt nie będzie wierzył bandycie!
— Tak, zapewne, że z początku mnie nie uwierzą. Alą policja lubi być ciekawą!... Lubi obserwować... A pani nie będzie mogła jej zabronić tego.
Flora z rozpaczą załamała ręce.
— No, no, proszę pani! Nie trzeba tak zaraz rozpaczać, — mówił Sam tonem drwiącym i protekcyjnym. — Ratując mnie, ratuje pani siebie. Proszę mnie ukryć. A na pewno nikt pani o to nie posądzi.
Flora pojęła, że opór staje się bezskutecznym.
— Dobrze! — rzekła z wysiłkiem. — Proszę tu pozostać do nocy. Potem pójdziecie do garażu, tam znajdziecie wszystko do jedzenia i naradzimy się, co czynić dalej.
Sam Smiling skłonił się z przesadnym szacunkiem 1 skrył się w krzaki. Flora zaś wróciła do matki i towarzyszki.
— Dziecko drogie, tak zbladłaś? Co ci jest? Co ci powiedział ten człowiek? — spytała przerażona pani Travis.
— Nic, mamo droga. Ten biedak nie jadł już od dwóch dni.
Pani Travis zadowoliła się tem tłómaczeniem.
Mary milczała, czując, że coś niezwykłego się stało.
— Dowiem się w domu, pomyślała.
Flora pożegnała matkę i poszła do swego pokoju. Znalazłszy się u siebie, rzuciła się z rozpaczą na kanapę, płacząc jak dziecko. Obraz Maksa stanął jej w myśli... Teraz czytała jaśniej w sercu swem.
— Taki kocham go! — mówiła. — Kocham go do szaleństwa. Zycie moje do niego należy. Boże! co za straszna boleść!
Potworne to! A tak się cieszyłam, miałam nadzieję... Wybuchła nowym płaczem:.
— Lepiej mi, żebym umarła. Nie dowie się wówczas nigdy, że jestem córką Dżima Bardena...
Opanowała ją dzika, niepohamowana chęć skończenia z tem wszystkiem.
— Rzucić się ze skał w morze! Tak, wybiorę sobie to miejsce, gdzie tej nocy o mało on nie zginął...
Otarła oczy i wstała, zdecydowana i spokojna.
W tej chwili zapukano do drzwi i weszła Mary. Wierna opiekunka ujrzała od razu, że stało się coś strasznego.
Flo! Drogie moje dziecko! Co z tobą? — pytała, zagradzając sobą drzwi dziewczynie.
Flora opadła znów na krzesło łkając beznadziejnie. Mary uklękła przed nią.
— Dziecino moja słodka, kochanie najmilsze, powiedz, co ci jest?..
I Flora wyczerpana płaczem, opowiedziała całe zajście oraz groźbę Sama.
— Położenie moje jest bez wyjścia, widzisz teraz sama.
Mary, z początku zgnębiona straszliwie, opanowała się prędko.
— Nie, niema sytuacji bez wyjścia. Uspokój się, pieszczoszko, dziecino moja. Wszystko się ułoży.
— To łatwo powiedzieć. Bo i jak myślisz, że możem się pozbyć Sama Smilinga?
— Dlaczego się go pozbywać, — rzekła Mary. — Zróbmy najpierw tak, jak on żąda i czekajmy. To leży w naszym interesie. Ja wszystko przygotuję w garażu, by on tam znalazł schronienie. A potem wrócę do ciebie.
I wychodząc z pokoju, dodała:
— A przez miłość dla tych, których kochasz, Floro, uspokój się i opanuj siebie!



Rozdział XIX.
Kufer z niespodzianką.

Po wyjściu Mary, Flora otarła łzy, odświeżyła twarz i poprawiła włosy, całym potężnym wysiłkiem woli opanowując wstręt i rozpacz.
Sytuacja jej bowiem, istotnie tragiczna, czyż była tak naprawdę rozpaczliwa? Jeden człowiek, znał sekret jej. Ale tenże właśnie człowiek miał ważną przyczynę, by ukrywać siebie i nie zwracać na osobę swoją uwagi. Denuncjacja zgubiłaby go bez ratunku. A więc będzie milczał aż do końca dni swoich. Zaś gdyby bandyta zechciał rozpocząć na nowo pędzić swój zbrodniczy żywot, ona potrafi przeszkodzić temu rożnemi sposobami. Czyż wszystko, co dotychczas przedsiębrała, nie kończyło się jej tryumfem? A gdyby nawet miała być zwyciężona w tej walce, potrafi być mężną aż do ostatka!
Głos Mary przerwał jej rozmyślania.
— Droga moja Flo! Pora na obiad! Odwagi!
— O, mam jej dużo! Więcej niż kiedykolwiek, odrzekła Flora gorączkowo. A czy zrobiłaś wszystko, co trzeba było?
— Tak jest. Otworzyłam lekko drzwi od garażu i przygotowałam sama w kuchni wiktuały w koszu, który mu zaniosę w nocy.
— Pójdę wówczas z tobą, zadecydowała Flora.
Mary zawahała się.
— Dobrze, jak zechcesz, moje dziecko, — rzekła wreszcie. Może zresztą lepiej będzie, gdy sama rozmówisz się z tym człowiekiem...
— Zeszły obie do jadalni, gdzie oczekiwała już pani Travis. Po obiedzie Flora wstała:
— Chciałabym jeszcze przejść się po ogrodzie z Mary. Czy zastanę tu jeszcze ciebie, mamo?
— Nie sądzę, — odpowiedziała pani Travis. — Jestem zmęczona i natychmiast się położę. Dobranoc, drogie dziecko, do jutra!

Sam Smiling już od godziny czekał ukryty w kącie garażu. Głód targał mu wnętrzności, siły go opuszczały. W chwili tej byłby oddał się w ręce władzy za kawałek chleba!
— Może ona sobie zażartowała ze mnie? — myślał. — Biada jej!
Promień światła wcisnął się przez szparę do wnętrza garażu. Potem drzwi się uchyliły i ukazały się dwie sylwetki. Jedna z nich, Flora, niosła latarkę elektryczną, świecąc sobie po drodze, druga, Mary, niosła za nią kosz z prowiantami. Smiling rzucił się na kosz, wyrywając go prawie z rąk niosącej.
Wówczas nastąpił obraz, którego obie kobiety nie zapomniały nigdy.
Sam pochłaniał jedzenie, jak wygłodniałe zwierzę. Sapiąc i mrucząc, połykał olbrzymie kęsy, bez wyboru, co mu w rękę wpadło z chciwością rozpaczliwą. Potem wziął butelkę wina, odbił szyjkę i nie odrywając od ust, wypróżnił jednym tchem jej zawartość.
W kwadrans wszystko było pożarte. Bandyta z miną zadowoloną obtarł usta rękawem.
— A teraz, — zapytał z uśmiechem drwiącym, — gdzież to panie myślą urządzić mi nocleg?
Oburzona cynicznym tonem Flora odpowiedziała:
— Nie tutaj w każdym razie. Myślę, że dziś jeszcze możecie się przespać w skałach.
Sam zacisnął pięści.
— Żartujesz sobie ze mnie, dziecino! Ani mi się śni wyjść stąd!
I zbliżył się do drzwi, by je zamknąć na klucz.
Ale jak błyskawica szybkim ruchem Flora skoczyła i ze wszystkich swych sił wypchnęła za drzwi bandytę, jeszcze zamroczonego winem po tak dłogim poście. Poczem sama starannie zamknęła drzwi i oddaliła się.
Wściekłość Sama była bezgraniczna. Jednakże zastanowił się, że wywoływanie skandalu byłoby dla niego zgubą.
— Wrócę tu jutro, pocieszał się.
Istotnie, zaledwie słońce wstało, gdy zbudził się w swej grocie, wstał i poszedł do willi, zdecydowany na kroki decydujące. Kołując ostrożnie, zbliżył się do willi pani Travis i ukrył się w pobliżu otwartego okna od kredensu, w miejscu, skąd mógł nieźle obserwować, co się działo wewnątrz i słyszeć rozmowę.
W kredensie Yama nucił jakąś piosenkę japońską, czyszcząc przytem i składając srebro stołowe. Powiązane sznurkami paczki leżały na stole.
— Oho, ho! — pomyślał Smiling. — Czyżby panna Flora Barden nie chciała mi dotrzymać towarzystwa?
Flora w towarzystwie Mary właśnie weszła do kredensu. Obie były ubrane w kostjumy podróżne.
— Yama! — odezwała się Flora, — my wyjeżdżamy zaraz. Ty zostaniesz dziś jeszcze tutaj, by dokończyć pakowanie bielizny i srebra. Oto klucz od wielkiego kufra. Wyszlesz go do miasta pociągiem.
Yama skłonił się i wyszedł w ślad za swą panią.
Sam Smiling, który słyszał całą rozmowę, zdecydował się nagle: przełazi przez okno i znalazł się w mieszkaniu.
Tymczasem pani Travis, córka jej i Mary wsiadły do auta, czekającego przed bramą. Samochód odjechał do miasta.
Yama posłuszny rozkazom, poszedł na strych i zaczął przygotowywać wielki kufer do pakowania. Gdy nachylony nad wnętrzem, wydobywał coś leżącego na dnie, ciężka ręka schwyciła go za plecy i wywinęła nim kozła. Yama osłupiał, ujrzał człowieka o twarzy uśmiechniętej, ale którego oczy rzucały groźbę, a w którego rękach połyskiwało ostrze długiego noża...
— Cóż, młodzieńcze! Pakujemy się, jak widzę?
Yama trząsł się, nie mogąc wymówić ani słowa.
— Co tam znajduje się w tej skrzyni olbrzymiej? Pokaż no?
Służący chciał zaprotestować.
— Noo... masz dobre maniery, ty żółtotwarzy! — rzekł Sam drwiąco. — Ale nie radzę... nie radzę!... Prędzej, wypróżnij no ten kufer! Bo inaczej....
Przerażony Japończyk usłuchał, wyciągając z kufra całą jego zawartość.
— A teraz, — rzekł Sam, — spróbujmy, czy będzie tara wygodnie. Hm, jeżeliby tam włożyć poduszkę...
I bez dalszych rozmyślań wlazł do środka, rozkładając się w szerokim wnętrzu wygodnie.
— Słuchajno, ty żółtaczko, — rzekł głosem cichym a pełnym groźby. Zamkniesz ten kufer, zawołasz posługaczy i każesz go przetransportować na dworzec, gdzie nadasz go do miasta. Ale nie wyobrażaj sobie, że w zamknięciu będę więźniem! Tym oto nożem przeszywam wierzch za pierwszym podejrzanym hałasem i przebijam ciebie i innych, którzyby chcieli mnie dotknąć. No, zamykaj i biada ci, jeżeli pikniesz słówko!
Yama był tak steryrozowany, że ani mu przez myśl nie przyszło wykorzystać sytuacje i zawołać policję. Natychmiast wypełnił rozkaz Smilinga.
Nazajutrz Blanc-Castel od rana budziło się do żyda zwykłego. Flora wyszła po sprawunki w towarzystwie matki, a Mary zajęła się rozpakowywaniem kufrów, które właśnie nadeszły.
W tej chwili nadbiegł Yama, czyniąc gesty rozpaczliwe.
Mary jednak, nie rozumiejąc się wcale na jego mimice, bez wahania wzięła z rąk służącego klucze i otworzyła wielki kufer.
Nastąpił efekt teatralny.
Sam Smiling z nożem w ręku, podniósł się gwałtownym ruchem i wyskoczył.
— Dobrze jest wyprostować się i rozruszać nogi, zadrętwiałe trochę w drodze, — rzekł z uśmiechem pseudo-poczciwym, tak złowrogim dla tych, którzy go znali.
Yama uciekł a Mary wpatrywała się oczami rozszerzonemi z przerażenia.
— Jeszcze... tu... wyjąkała.
— Tak. Jeszcze, tu. To nie tak łatwo mnie się pozbyć! Znam tajemnicę domową i myślę że i pani będzie się mną opiekowała chętnie — czy niechętnie!
I dodał szortko:
— A zresztą, dość już tych żartów! Ukryj, mnie zaraz. A potem jeść!
— Proszę iść za mną, — powiedziała zrezygnowana kobieta.
Przez kurytarz i pokoje zaprowadziła bandytę do drzwi wychodzących na schody, wiodące na strych.
— Możecie tam iść już sami. Są tam cztery pokoje, wybierzcie sobie, który się wam podoba.
Sam usłuchał, wyszedł na schody a Mary zamknęła za nim drzwi na klucz.



Rozdział XX.
Kooperatywa Farwell.

Podczas gdy to się działo w willi Blanc-Castel, pani Travis z Florą załatwiały sprawunki w mieście.
Młoda dziewczyna, mimo pozornej wesołości, wciąż rzucała myślą do nieco dziwnego sposobu rozstania się z nią Maksa Lamara i postanowiła natychmiast zobaczyć się z młodym lekarzem. Pożegnała się więc z matką i szybko udała się do biura Lamara.
Doktora nie było.
— Zaczekam tu na niego, — rzekła do młodego sekretarza, który bardzo uprzejmie podsunął jej krzesło, prosząc by usiadła.
— Niestety, nie mogę dotrzymać pani towarzystwa, gdyż jestem zmuszony oddalić się na ulicę. Ale pan doktor zawsze mówił, że pani może być tu jak u siebie w domu!
Zostawszy sam a Flora zamyśliła się smutno.
Co powiedzieć doktorowi? Czy może dalej ukrywać przed nim te drugie swoje „ja“ moralne?
Czyż nie byłoby lepiej wyznać mu wszystko otwarcie, jak to początkowo miała zamiar uczynić? Uprzedziłaby w ten sposób grożącą jej katastrofę, a przez spowiedź szczerą, lojalną, czyż nie zasłużyłaby sobie na jego współczucie i pomoc? Był przecie lekarzem. Czyż nie potrafiłby uleczyć jej choroby, jej, którą wiedziała dobrze, kochał coraz bardziej? Tak, tak! Najlepiej będzie wyznać mu wszystko: w tem leży jej zboczenie.
Postanowienie Flory było mocne i jeżeliby w tej chwili Lamar ukazał się we drzwiach, młoda dziewczyna przyznałaby się do swego nieszczęścia.
Ale drzwi się otworzyły i ukazał się ktoś inny.
Flora wydała lekki-okrzyk.
Naprzeciw niej stał adwokat Gordon, wciąż jeszcze tak nędznie odziany. Zmyliwszy pościg policji, przyszedł do Lamara błagać go o ratunek.
— Zawdzięcza mi życie, — myślał. — Oddam się mu w opiekę.
— Ale teraz, widząc Florę, był niemniej od niej zdumiony.
— Proszę mi wybaczyć, — rzekł. — Ale nie zastałem nikogo w przedpokoju i dlatego pozwoliłem sobie wejść tutaj. A spoglądając na Florę wzrokiem pełnym wdzięczności dodał:
— Ale błogosławię przypadek, który mnie przyprowadził do tej której zawdzięczam wolność! Mam wrażenie, że od tej chwili ustanie prześladujący mnie zły los.
— Nie, proszę mi nie dziękować, — rzekła Flora. — Jeżeli oddałam panu przysługę, zrobiłam to z powodu doktora Lamara, któremu pan ocalił życie.
Gordon pokręcił głową.
— Jednakże czyn pani pozostanie tem, czem był, a wdzięczność moja należy się tylko pani. W jakiż sposób mógłbym ją pani okazać?
— Bardzo prosto, proszę usiąść i opowiedzieć mi swoje dzieje, panie Gordon. Jestem bowiem przekonana, że jest pan ofiarą, a nie winowajcą.
— Dziękuję pani za jej życzliwość i intuicję. Dodaje mi to odwagi do opowiedzenia wszystkiego.
Flora wstała, zamknęła na klucz drzwi do przedpokoju i siadając, rzekła:
— Teraz jest pan bezpieczny. Słucham pana.
Gordon zajął miejsce w fotelu i spokojnym głosem zaczął opowiadać.
— Wie napewno pani o istnieniu kooperatywy Farwell. Wyroby jej rozchodzą się na cały świat. Kiedy ojciec Farwell umarł, stworzył on przez specjalne zarządzenie w testamencie, uprzywilejowania dla tych robotników, którzy mu dopomogli do stworzenia olbrzymiego majątku, a mianowicie postanowił, że ćwierć dochodów, realizowanych przez jego spadkobierców ma należeć do personalu fabrycznego, złączonego w kooperatywę i że każdy robotnik czy urzędnik będzie pobierał część dochodu w stosunku do lat służby i odpowiedzialności pełnionych funkcyj.
Wszystko szło bardzo pomyślnie przez przeciąg lat pięciu i nigdy najmniejsza dyskusja nie naruszyła harmonji. Mojem zadaniem było wprowadzenie w życie regulaminu, co specjalnie w testamencie zaznaczył ojciec Farwell, którego byłem adwokatem.
Spadkobiercami zmarłego byli dwaj jego synowie. Starszy John, o charakterze prawym i sprawiedliwym. Młodszy Silas, był człowiekiem bez sumienia i znał tylko swój interes osobisty. Póki żył John, kooperatywa Farwell rozwijała się pomyślnie. Silas, trzymany przez brata na uboczu, kierował ekspedycją towaru. Jednakże stanowisko to nie przypadało mu do gustu i zażądał podziału rządów. Dyskusja między braćmi rozpoczęła się na dobre i przerwaną została z chwilą nagłej śmierci Johna.
W swoim czasie mówiono dużo o tej śmierci, otoczonej zresztą bardzo tajemniczemi okolicznościami a nici podejrzeń snuły się dokoła Silasa. Ale oskarżenie byłoby tak straszne, że nikt nie ośmielił się z niem wystąpić, aż wreszcie zapomniano o wszystkiem.
Silas pozostał jedynym dyrektorem kooperatywy Farwell. Był to początek upadku firmy, albowiem Silas grał na giełdzie, angażując w to olbrzymie sumy. A przytem jego osobista opinja była tak ohydna, że odstraszała najlepszych odbiorców.
Niebawem nieszczęśliwe spekulacje spowodowały ogromne luki, które trzeba było zapełnić bezzwłocznie.
Po całym takim tygodniu gry ze stratami szalonemi Silas nie zawahał się zagarnąć dywidendę kwartalną, należną personelowi. Kiedy zjawiłem się w firmie, by ją zainkasować na rzecz robotników, odpowiedział mi przecząco, oświadczając gburowato, że już ma dość tego eksploatowania swej osoby przez personel.
— Panowie ci stają się zbyt wymagający. Obecnie mam zamiar być jedynym sędzią sytuacji i jeżeli będę dawał jałmużnę, to nie dlatego, że było to życzeniem mego ojca, ale wedle mego uznania i pod moją tylko kontrolą.
Napróżno przedstawiałem mu, że zarządzenia w testamencie ojca Farwell‘a nie były jedynie życzeniem, ale stanowiły prawo spadkobierców. Wyrzucił mnie za drzwi!
Udałem się wówczas do robotników i poprosiłem ich o zwłokę, podając jako pretekst niewykończenie rachunków, za ubiegły kwartał. Zacni ci ludzie uwierzyli mi. Jadnakże czas mijał a pieniędzy wciąż nie było. Robotnicy zaczęli coś podejrzywać i wysłali do mnie deputację celem wyrażenia swych obaw. Perswadowałem im by jeszcze czekali, ale nie chcieli już słuchać i prawdziwe zamieszanie wybuchło w warsztatach.
Napróżno przemawiałem do nich, starając się ich uspokoić, personel żądał od dyrekcji wystawienia wekslu na sumę dłużną, grożąc inaczej natychmiastowym strajkiem. Musiałem więc rozmówić się znów z Silasem Farwell. Ku wielkiemu memu zdziwieniu przyjął on mnie bardzo uprzejmie.
— Jak się miewasz, Gordonie! zawołał. Jestem pewny, że przychodzisz znowu po pieniądze dla robotników. Spodziewałem się tego i przygotowałem nawet weksel na tę sumę.
Silas otworzył szufladę w biurku i wyciągnął stamtąd papier już przygotowany. Pokazał mi go, trzymając za część górną.
— Czy chcesz przeczytać? — zapytał.
Wówczas ja przeczytałem:

Do urzędników i robotników Kooperatywy Farwell.
Wskutek rozmowy z adwokatem Gordonem Silas Farwell uznaje, że jest dłużny robotnikom i urzędnikom Kooperatywy Farwell sumę 75.000 dolarów, jako należną im część dochodu kwartalnego. Suma ta będzie wypłacona w najbliższym czasie.
Przeczytane i uznane:
Silas Farwell.

Gdyby nie to, że rolety wskutek silnego słońca były zapuszczone, zauważyłbym napewno, że grubość papieru nie wszędzie była jednakowa. Ale papier ten był kratkowany, i nic nie zdawało się przerywać geometrycznej równości linij.
Tymczasem Silas Farwell uczynił tu fałszerstwo diabelsko-łotrowskie, mimo pozornej naiwności.. Jeszcze rumienię; się ze wstydu, że mogłem dać się nabrać na taki kawał...
— Więc tak będzie dobrze! — zapytał.
— Doskonale! — odpowiedziałem.
— W takim razie może będziesz łaskaw podpisać się obok mnie, na prawo.
Zrobiłem jak życzył.
Zaledwie położyłem mój podpis, gdy Silas wyrwał mi dokument z niesłychanym pospiechem.
Jego gorączka potęgowana zaniepokoiła mnie. Zacząłem bacznie obserwować wszystkie jego ruchy. Silas obrócił się do mnie plecami. Nachyliłem się, by widzieć dokładniej i ujrzałem jak zdjął górną część dokumentu, pod którą znajdował się drugi arkusz, z tekstem odmiennym od pierwszego. Jedynie podpisy były na dokumencie, zamaskowanym poprzednio. Ogarnęło mnie przeczucie jakiejś podłości i zażądałem wyjaśnienia. Farwell, widząc że jego machinacje są odkryte, złożył dowody niesłychanego cynizmu.
— Więc co? — rzekł ironicznie. — Robię, co mi się podoba. Pan stanąłeś po stronie tych kanalji by mnie obedrzeć z mego dziedzictwa! A teraz ja was trzymam dobrze!
I cofając się o parę kroków, rozwinął dokument, pozwalając mi czytać.
Przeczytałem co następuje:

„Ja niżej podpisany, Gordon adwokat-syndyk, mający za zadanie strzedz interesu urzędników i robotników Kooperatywy Farwell, wziąłem sumę 75.000 dolarów, sumę należną jako dochód kwartalny personalowi Kooperatywy.
Czytane i uznane:
Silas Farwell.
Czytane i uznane:
G. Gordon.

Wobec takiego łotrostwa straciłem głowę. Rzuciłem się na Silasa i zacząłem go dusić za gardło. Jednakże on mnie uprzedził, nacisnął bowiem guzik dzwonka elektrycznego i kilku urzędników wpadło do gabinetu.
Z trudem czterech ludzi zdołało odciągnąć mnie od szefa firmy. Kiedy wyrwano go z rąk moich, znajdował się w stanie opłakanym i zaledwie mógł wyjąkać słów parę:
— Ten człowiek — chciał — mnie — okraść — zamordować. — Zawezwano policję. Dwóch posterunkowych wzięło mnie za kołnierz i zaprowadziło na posterunek, mimo moich protestów. Szczęściem jednakże byłem bardzo w mieście znany i starszy przodownik pozwolił mi pójść do domu, pod opieką dwóch agentów, by zabrać trochę bielizny i ubrania.
Namyśliłem się prędko. Kto uwierzy całej historii? Nędznik miał przecie w ręku wszystkie dowody przeciwko mnie. A oddać skradzione przez niego pieniądze było również dla mnie niemożliwe, nie rozporządzałem bowiem sumą 75.000 dolarów.
Lepiej więc było zniknąć. Czas jedynie mógł przynieść sposób usprawiedliwienia się.
Kiedy znalazłem się u siebie, poczęstowałem ajentów cygarami. W chwili, gdy je zapalali, cisnąłem ciężkim przyciskiem w szklane drzwi wejściowe. Słysząc hałas rozbitego szkła, policjanci rzucili się ku wyjściu, myśląc, że jakiś napad przychodzi z zewnątrz, ja, tymczasem, z szybkością błyskawiczną otworzyłem okno i po drabinie pożarowej spuściłem się na dół... Jednakże policjanci już tam byli, znów więc jak małpa wspiąłem się po szczeblach i znalazłem się na dachu. Tam na wysokościach, rozpocząłem wędrówkę z dachu na dach, aż znalazłem się na jakiejś terasie, zakończonej oknem. Podniosłem je i wskoczyłem do środka. Była to pracownia malarza. Właściciela nie było w domu. Otworzyłem drzwi, zeszedłem po schodach i już spokojnie znalazłem się na ulicy w innej dzielnicy miasta. Policjanci zgubili trop. Postanowiłem opuście miasto i idąc pieszo doszedłem do Surfton. Miałem przy sobie trochę pieniędzy, to mi pozwoliło zakupić sobie nieco prowiantów, lampkę, naftę i inne konieczne rzeczy, poczem znalazłem sobie schronisko w skałach i tam zamieszkałem.
Gordon skończył.
Flora ogromnie zainteresowana opowiadaniem adwokata, namyślała się chwilę.
Czy czekać na Powrót doktora i wyznać mu wszystka, jak to było jej pierwotnym zamiarem, czy też nie było raczej obowiązkiem jej raz jeszcze nawiązać nić swych niebezpiecznych awantur i przedewszystkiem ratować nieszczęśliwego Gordona?
Ostatnia myśl zwyciężyła.
Cały jej zapał wojowniczy obudził się...
W tej chwili ktoś zzewnątrz popróbował otworzyć drzwi. Ale drzwi były zamknięte na klucz.
— Chcę panu pomódz, — zawołała Flora do Gordona. — Najpierw ocalę pana, a potem zrehabilituję!
Ktoś jednakże gwałtownie dobijał się do drzwi. Był to sekretarz Lamara, który się niepokoił, nie wiedząc, co się stało.
— Proszę się nie ruszać, — szeptała Flora do Gordona. — Nagle szyba w drzwiach wypadła z brzękiem, wypchnięta łokciem i ukazała się ręka, szukająca klucza.
Błyskawicznym ruchem Flora chwyciła kajdanki, leżące na biurku i złapała rękę, szukającą klucza we drzwiach. Rękę tę przymocowała kajdankami do klamki, skazując Bogu ducha winnego sekretarza na przymusową bezczynność.
Gordon przyglądał się ze zdumieniem temu niesłychanemu czynowi młodej panny.
— Proszę iść za mną, — rzekła do niego kobieta.
Zupełnie spokojnie otworzyła drugie drzwi i wyszła na ulicę razem z adwokatem.
Tam zatrzymała przejeżdżające auto, rzuciła szoferowi adres i odjechała z Gordonem.



Rozdział XXI.
Dwa białe koła.

Maks Lamar uciekł poprostu ze swego biura: dręczyło go bowiem głuche przeczucie. Postanowił więc spędzić godzinę w klubie czytając dzienniki. Po jakimś kwadransie ktoś wchodzący przywitał go głośno:
— Dzieńdobry panu, doktorze Lamar!
Maks poniósł głowę i ujrzał osobnika, nie cieszącego się bynajmniej jego poważaniem.
— Witam pana, panie Farwell.
— Jakże się cieszę, że pana tu spotykam, — mówił Silas Farwell. — Właśnie bowiem chcę zasięgnąć porady pańskiej w pewnej sprawie.
— Chodzi tu, — przerwał mu doktor, — o adwokata Gordona, który uciekł, zdefraudowawszy pieniądze, przeznaczone dla pracowników kooperatywy... tak przynajmniej twierdzi pan?
— Tak, to jest moje oskarżenie, oparte na niezbitych dowodach.
Maks Lamar patrzył na Farwella i zapytywał sam siebie, czy ten przemysłowiec mający opinię bardzo zaszarganą i nieciekawy charakter, nie jest istotnym winowajcą?
— Powiada pan, że ma pan dowody?
— Dowody pisemne.
— No tak, wycedził niechętnie doktor, ale widywało się już oskarżenia oparte na... pomyłkach, — dokończył, z trudem powstrzymując cisnące mu się na usta wyrażenie: „fałszu“.
Silas zaprotestował:
— Jeżeli pan zechce mi towarzyszyć do biura, mogę panu przedstawić te niezbite dowody.
Lamar nie wahał się. Chciał bowiem przekonać się o prawdziwym charakterze Gordona.
W chwili, gdy Lamar i Farwell wychodzili z klubu, jakieś auto przejeżdżało tamtędy. Nagle, o pięćdziesiąt metrów dalej, samochód stanął. Wysiadła z niego kobieta i skierowała się szybko ku idącym. Właśnie zbliżali się oni do biur firmy Farwell, gdy usłyszeli za sobą miły, radosny głos dziewczęcy.
— Cóżto, panie doktorze? Pan przechodzi obok swych przyjaciół i nie poznaje ich pan nawet?
Doktor odwrócił się i skłonił się z szacunkiem przed panną Travis.
Ona to bowiem wysiadła z auta, którem jechała razem z Gordonem. Ten ostatni w samochodzie miał oczekiwać jej powrotu w parku.
— Jakże się paniom podróżowało? — zapytał Maks. — Pozwoli pani przedstawić sobie pana Silasa Farwell. A pan, panie Farwell, czy nie będzie pan miał nic przeciwko temu, by pana Travis udała się razem z nami do biura? Jest to przyjaciółka mądra i niezawodna, która bardzo interesuje się mojemi pracami.
— Ależ proszę bardzo! — oświadczył Silas Farwell z zachwytem, nie mógł bowiem oprzeć się wdziękowi i piękności Flory.
A Flora z doskonałe obojętną naiwnością zapytała:
— O jaką tu sprawę chodzi?
— Niech kochana pani zechce sobie przypomnieć. w Surfton... ten pustelnik... adwokat Gordon...
— A, tak, tak, — grała Flora dalej swoją rolę. — Przypominam sobie... adwokat, który coś tam zdefraudował...
— A pan Farwell ma właśnie pokazać ml dowody jego winy.
Flora z trudem pokryła maską kompletnej obojętności swe zadowolenie z tego obrotu sprawy. Czuła bowiem, że za chwilę rozpocznie się jej działalność.
— Nie widzę wcale, dlaczegobym miała interesować się tą sprawą... Ale chętnie będę towarzyszyła panom, oczekując na rezultat ich badań w drugim pokoju. A potem poproszę, by pan doktor zechciał mnie odprowadzić do domu, Dobrze?
— Z przyjemnością, — rzekł doktor, a oczy mu rozbłysły się radośnie.
Biuro, do którego weszli było umeblowane skromnie. W sieni maszynistka wystukiwała coś na maszynie.
— Usiądę tutaj i zaczekam na panów, — zadecydowała Flora.
Maszynistka widocznie skończyła swą pracę, bo wstała, uporządkowała papiery, zamknęła maszynę, ubrała się i opuściła biuro.
Lamar i Farwell weszli do przyległego gabinetu dyrektora.
Flora, nie tracąc chwili czasu, zdjęła ze stołu maszynę do pisania a stół przeniosła pod drzwi, łączące pokój z gabinetem. Przez szybę we drzwiach, zasłoniętą niezbyt szczelnie zieloną jedwabną firanką, można było obserwować wszystko, co się działo obok. Flora bez namysłu wskoczyła na stół i gorączkowo zaczęła wpatrywać się w ruchy dwóch mężczyzn. Nigdy może jeszcze nie była tak wzruszona...
Silas podsunął doktorowi fotel, otworzył kasę i wyciągnął stamtąd arkusz papieru z firmą Kooperatywy Farwell.
— Widzi pan to? — rzekł tryumfująco.
Maks czytał, a przez szybę czytała Flora. Był to właśnie ów dokument sfałszowany, o którym mówił jej Gordon. Lamar wahał się... Trudno było nie wierzyć dowodom oczywistym... Jednakże spróbował jeszcze żądać wyjaśnień:
— Jednakże jest to tylko proste pokwitowanie. A gdzież jest dowód, że on zdefraudował te pieniądze... jeżeli nawet istotnie je miał, — dodał Maks niepewnie.
— Czy je miał! Tam do djabła! — zawołał Silas. — Przecie ja sam doręczyłem jemu całą kwotę.
Flora w swojem obserwatorjum zaledwie powstrzymała się, by nie wybić szyby i nie zawołać „kłamca“!
Farwell mówił dalej.
— Jeżeliby on nie zdefraudował tych pieniędzy, pocóżby w takim razie uciekał? Nie, panie doktorze, sprawa ta nie ulega wątpliwości.
Zgnębiony dowodem winy Gordona Maks kiwnął głową.
Flora zesunęła się cichutko ze swego obserwatorjum, postawiła stół na miejsce, poczem otworzyła drzwi na kurytarz bacznie przypatrując się schodom.
Nie było nikogo.
Wówczas rzuciła swą torebkę daleko w bok kurytarza, wróciła do sieni, wyciągnęła szyldkretowy grzebień z włosów, które się rozsypały w nieładzie, odpięła kołnierz, i oberwała rękaw bluzki, nadając sobie wygląd osoby, która była przedmiotem brutalnej napaści.
I nagle, wywracając stół, krzesła, czyniąc piekielny harmider, zaczęła przeraźliwie krzyczeć.
Mężczyźni, przekonani, że obok odbywa się straszliwa jakaś walka, rzucili się na pomoc. Tymczasem drzwi do gabinetu otworzyły się i ukazała się Flora z włosami w nieładzie, z oczami przerażonemi, prawie padając ze strachu.
— Tam, tam... człowiek... Uderzył mnie, wyrwał mi torebkę... Łapać go! Prędzej!..
Maks podniósł Florę i posadził ją na fotelu.
— Ale jak wyglądał ten człowiek? — zapytaj Silas.
Panna Travis opowiadała przerywanym głosem, dysząc ciężko:
— Wysoki... blondyn... zdaje mi się... kapelusz miękki... ubranie szare... Ale czego panowie tracicie czas? Proszę mu odebrać moją torebkę, przecie tam są moje kosztowności... moje listy!...
Lamar nie wahał się dłużej.
— Nie traćmy już ani chwili czasu, — zawołał do Silasa. — Biegnijmy! Każdy z nas przetrząśnie inną stronę ulicy!
Silas poszedł z doktorem, coprawda bez wielkiego entuzjazmu.
Gdy drzwi się za nimi zamknęły, Flora zerwała się z fotelu. Po gorączkowem, doskonale zagranem podnieceniu, przyszedł na nią wielki spokój. Zbliżyła się do biurka Farwella i wzięła pokwitowanie Gordona, chowając je za gors.
Następnie podeszła do kasy, przy której Silas w pospiechu zostawił klucz, otworzyła i wyciągnęła kilka paczek banknotów, odliczyła je starannie i również ukryła za stanikiem.
Poczem, nie zdając sobie sprawy dlaczego to czyni, wróciła do biurka, wzięła dwa arkusze białego papieru, złożyła je wpół i wycięła dwa równe białe koła. Jeden z nich położyła na miejscu widocznem na biurku, na drugim napisała parę zdań czerwonym ołówkiem i zawiesiła na kasie ogniotrwałej. Po załatwieniu tych czynności wróciła do sieni, uczesała się przed lustrem, z zadowoleniem stwierdziła, że z ręki znikł zupełnie znak Czerwonego Koła i najspokojniej w świecie usiadła na ławce.
Za parę minut wrócili obaj mężczyźni.
Maks Lamar podał Florze torebkę, którą znalazł w kącie kurytarza, gdy wracał z nieudałego pościgu.
— Proszę sprawdzić, czy nic nie brakuje, — powiedział. — Widocznie bandyta, uciekając, rzucił to po drodze. Ale nie spotkaliśmy nikogo podejrzanego.
Flora pożegnała się, udając wielkie zmęczenie.
— Przepraszam pana najmocniej, panie Farwell, że byłam niechcący powodem takiego zamieszania! Pożegnam już panów. Wrażenie to złamało mnie i lepiej, bym zaraz wróciła do domu.
Lamar odprowadził pannę Travis do drzwi, a po powrocie do biura zastał Farwella, chodzącego dużemi krokami po pokoju.
— Jednakże cała ta historja jest bardzo dziwna, — zaczął, gdy wtem wzrok jego padł na koło, położone przez Florę na biurku.
— A to co takiego? — zawołał.
Lamar wziął papier, oglądając go z największem zdumieniem.
Nagle Silas krzyknął rozpaczliwie:
— Kwit? gdzie jest kwit Gordona?
Napróżno przerzucał papiery — kwitu nie było.
— Może włożyłem dokument do kasy?
Czekała go jednak nowa niespodzianka: białe koło!
Z rozpaczą chwycił ten kawałek papieru i przeczytał na nim napis czerwonym ołówkiem:
„Pieniądze wzięte z kasy będą zwrócone ich prawowitym właścicielom przez damę z Czerwonem Kołem.“
Farwell wpadł w szalony gniew:
— Kwit Gordona!... Pieniądze... T o okropne!... Kto mnie tak okradł?... To chyba tylko ta kobieta... Trzeba ją łapać!...
Maks Lamar tak był oszołomiony, że z początku nie zważał na słowa Silasa. Ale gdy zrozumiał sens ostatniego zdania, zaprotestował:
— Co też pan mówi! Jak pan śmie! Podejrzywać pannę Travis, dziesięć razy bogatszą niż pan! To szaleństwo!
Mówił to jednakże wbrew własnemu przekonaniu, musiał bowiem wierzyć faktom. Kiedy opuszczał pokój z Silasem, kwit leżał na biurku. Gdyby ktokolwiek wszedł podczas ich nieobecności, Flora byłaby go widziała.
Więc?
— Nie, jednak to nieprawdopodobne, niemożebne zgoła!
Nie, nie! Flora winowajczynią! Nigdy!
Rozmyślania i wahania doktora przerwał dzwonek telefonu.
Doktor zdjął słuchawkę, tak jak u siebie w biurze. Zresztą istotnie telefon był do niego. Jeden z sekretarzy doktora żądał natychmiastowego połączenia.
— Hallo! hallo! A, odpowiedziano panu z klubu, że jestem tutaj? Dobrze. Jakto?... Drzwi zamknięte? Co... Przez pannę Travis?... Ależ pan oszalał!... Pana rękę uwięziono? Jak?... kajdankami?... Ależ to cały romans kryminalny!... Ale przez kogo?... Ręką przez wibitą szybę?... Na ręce znak Czerwonego Koła? Nieprawdopodobna historia!... Ale czy pan jest pewny, że w biurze nie było nikogo więcej? Awantura! Twierdzi pan, że była tam tylko panna Travis?.. Dobrze, dobrze... dziękuję...
Drżącą ręką powiesił słuchawkę.
Zaciekawiony rozmową, której urywki słyszał, Silas Farrwell zapytał:
— Co się pan dowiedział?
Maks Lamar tak był wzburzony, że nie odpowiedział.
Farwell nie dał za wygraną.
— Dlaczego pan taki zmieszany, doktorze? Zdaje mi się; że słyszałem nazwisko panny Travis...
Maks milczał.
— Ależ tak, tak, dowodził Silas, nazwisko kobiety, która tu była... nazwisko tej awanturnicy...
Doktor skoczył:
— Zabraniam panu, słyszy pan, zabraniam panu, tak szczególniej panu, używać takich wyrażeń mówiąc o tej pannie.
Silas Farwell zamilkł a Lamar mówił głucho, z trudem dobywając głosu:
— To, czego się dowiedziałem, nie obchodzi pana, panie Farwell.
— Może być i tak, — odpowiedział cynicznie właściciel firmy, — ale kradzież, której padłem ofiarą, jest moją sprawą... Idę na policję.
Maks Lamar chwycił go za ramię.
— Co się tyczy pana, — rzekł brutalnie, — radzę panu bardzo nie pisnąć ani słowa o tem, co się stało, zanim się znajdzie klucz do rozwiązania tej zagadki... Słyszy pan? Ni... ko... mu! Ani słowa! To moja rada, albo jeżeli pan woli — rozkaz... którego musi pan słuchać!



Rozdział XXII.
Droga do rehabilitacji.

Stosownie do rozkazu Flory, oczekiwał Gordon przybycia jej w samochodzie. Poddał się zupełnie błogiemu wrażeniu, jakie wyniósł z rozmowy z nią i zdawało mu się, że wszystkie jego nieszczęścia są skończone.
— O czem pan myśli, panie Gordon? — usłyszał obok siebie jasny, nikły głosik.
Uchylając drzwiczki samochodu Flora podawała mu papier. Był to ów nieszczęsny kwit na 75.000 dolarów.
— Niech pan to weźmie, dokument ten zainteresuje pana, — dodała.
Radość oszołomiła Gordona. Nie mógł wymówić ani słowa, tylko duże łzy stoczyły mu się po wynędzniałych policzkach.
Patrząc na to, Flora czuła się prawie dumną z siebie, z tej mocy, która pozwoliła jej wyratować człowieka uczciwego z niesłychanych podejrzeń i nędzy...
Gdyby Maks Lamar zjawił się w tej chwili, Flora pobiegłaby na jego spotkanie i przyznałaby mu się — nie w upokarzającej spowiedzi — ale do usprawiedliwionej szlachetnemi czynami tajemnicy.
— Niech pan przyjmie te małą zaliczkę, — rzekła uszczęśliwiona, podając Gordonowi paczkę banknotów. — Potrzebuje pan przecie trochę pieniędzy na najpotrzebniejsze wydatki, chociażby na doprowadzenie do porządku swego ubrania i powierzchowności. Nie, niech pan nie odtrąca... To nie moje pieniądze... Jest to suma, którą Silas Farwell winien był panu jako honorarium. Teraz jestem zmuszona pożegnać pana, ale mam nadzieję, że się zobaczymy niebawem. Będzie pan zawsze miłym gościem w Blanc-Castel. I lekko, radosna, zniknęła na zakręcie aleji. Gordon kazał szoferowi objechać park, wysiadł z przeciwnej strony, w pobliżu robotniczego przedmieścia, gdzie wygląd jego nie zwracał szczególniejszej uwagi, zapłacił za auto i oddalił się, kryjąc się w biednych zaułkach. Widząc na jednem podwórzu rozpalony ogień, poczekał, aż dozorujący go robotnik oddalił się na chwilę i rzucił w płomienie nieszczęsny swój kwit.
Wówczas odszedł, spokojny. Droga do zrehabilitowania była już rozpoczęta.

Wychodząc z biura Farwella, Lamar rozważył sytuację. Straszliwe podejrzenia nabierały cech prawdy... Z wszystkich danych jedna tylko była konkluzja:
Flora Travis była tajemniczą kobietą, oznaczoną Czerwonem Kołem.
Czyż można jeszcze wątpić: pożar w skałach w Surfton i wypadek w biurze Lamara?
Nie, pomyłki tu być nie mogło. Flora Travis i kobieta z Czerwonem Kołem — to jedno... I doktor, ponury i zamyślony, wrócił do siebie.
Flora tymczasem była już w Blanc-Castel. Odrazu udała się do swoich apartamentów, zamknęła drzwi, wyjęła zza stanika paczki banknotów i przeliczyła je. Było tam 75.000 dolarów.
— Pozostaje mi jeszcze oddać robotnikom Kooperatywy Farwell to, co się im słusznie należy.
Ktoś leciutko zapukał do drzwi.
Flora wrzuciła pieniądze do szufladki biurka i otworzyła drzwi. Była to Mary.
— Dziecino moja, — szepnęła, — jesteśmy w niebezpieczeństwie wielkiem. Sam Smiling znajduje się tu.
— Tu, jakim sposobem? — spytała Flora.
Mary opowiedziała jak mogła przygodę z kufrem, oddanym pod opiekę Yamy.
— Steroryzował nas oboje, moje dziecko. Ukryłam go narazie na poddaszu.
Flora zbladła, ale opanowała się szybko. Zagrały w niej znów instynkty wojownicze.
— Muszę z nim skończyć, — rzekła odważnie. — Mary, zaprowadź mnie do jego kryjówki.
Obie kobiety weszły po schodach, wiodących na strychy. Słysząc kroki, Sam Smiling wyszedł ze swego kąta i stanął przed panną Travis.
Co się tu dzieje, — rzekła Flora spokojnie. — Słyszę, ze pan nie chce zachowywać się rozsądnie?
— Ależ owszem, owszem, — odpowiedział bandyta szyderczo. Jestem tak rozsądny jak pani. Bo sądzę, że porozumieliśmy się...
— Co do czego?.
— No, do tego: pani mi daje wikt, mieszkanie i chroni mnie przed ręką sprawiedliwości, co jest najważniejsze. A zato ja zgadzam się nie zdradzać nigdy wiadomej pani tajemnicy.
— I pan myśli, te uwierzę panu?
Bandyta wzruszył ramionami:
— Nie zaczynajmy znowu, dobrze? Uwierzą mi, mając takie dowody...
I rzucając się kocim ruchem na Florę, chwycił jej rękę, gdzie rozgorzał płomienny znak.
Flora cofnęła się.
— Na jaką sumę ocenia pan swoje milczenie?
— Pieniądze! Pieniądze! — wykrzyknął ze złością. Tego mi nie potrzeba! To potem! Narazie żądam jedynie bezpieczeństwa. Proszę się o nie troszczyć, bo inaczej biada!
Flora trzęsła się z oburzenia.
— Nędzniku! — zawołała. Możesz sobie gadać, co ci się podoba!
I razem z Mary oddaliła się, starając się opanować wzburzenie.
Nocy tej biedna dziewczyna spała niewiele i źle. Myśl, że bandyta znajdował się pod tym samym dachem była dla niej nieznośna. Wyobrażała sobie przerażenie pani Travis gdyby jej oczom ukazał się Smilling.
Z brzaskiem dnia rozpruszyły się i nocne zmory, zalegające duszę Flory. Wstała, oświeżyła się zimnym tuszem i kąpielą, a umysł jej znowu zaczął pracować jasno i trzeźwo.
— Muszę, postanowiła, udać się dziś rano do Kooperatywy Farwell, by oddać pracownikom firmy pieniądze, skradzione im przez Silasa!
Zadzwoniła na Mary.
— Kochana Mary, — rzekła do swej towarzyszki, — każ natychmiast osiodłać Trilby. A potem przyjdź, pomożesz mi ubrać się w kostjum do konnej jazdy.
Mary błagalnie złożyła ręce.
— Drogie dziecko! Co ty znowu zamierzasz uczynić?
Flora uśmiechnęła się tajemniczo.
— Zobaczysz... pomóż mi ubrać się szybko.
Przed odjazdem Flora uściskała starą piastunkę.
— Bądź spokojna. Wrócę w południe.
Przed bramą Groom trzymał za uzdę wspaniałego kasztana. Flora lekko wskoczyła na siodło i oddaliła się dobrym kłusem.
Drogę na przedmieście fabryczne przebyła szybko i zatrzymała się dopiero przed murem osobnego miasta robotniczego. Na bramie widniał napis:

KOOPERATYWA FARWELL.

Przed bramą licznie zabrani robotnicy rozmawiali o czemś z wielkiem ożywieniem.
Flora wstrzymała konia, który przeszedł w powolnego stępa i jechała wzdłuż ogrodzenia.
Robotnicy dyskutowali coraz namiętniej, Flora zatrzymała wierzchowca i niezauważona przez nikogo, przysłuchiwała się dyskusji. Entuzjazm doszedł do zenitu, gdy w bramie ukazał się wysoki, barczysty człowiek.
— Watson! Watson! — wołano.
Watson wygramolił się na mur i zaczął mówić wśród ogólnego milczenia.
„To bardzo proste! Oddawna już domagamy się od Silasa Farwella, dyrektora naszego, wypłaty należnego nam procentu. On nie chce wypłacić pod pozorem, że sumę tę zdefraudował adwokat Gordon. Co do mnie, ja nigdy nie wierzyłem tej całej historji. Gordon jest zapewne ofiarą kanalji, którą wy znacie równie dobrze jak i ja. Towarzysze! Jakie jest wasze zdanie?
— Dobrze mówi! Doskonale! Gordon jest niewinny! — Precz z Farwellem! — rozległy się okrzyki.
Watson mówił dalej:
— Silas Farwell nigdy nie zgodził się szczerze ze szlachetnem rozporządzeniem swego ojca. Jeśli to smutne indywiduum, które chciwość i nieuczciwość zapchnęły na drogę występku. Nie warto już ponownie prosić go o wypłatę naszych zaległych procentów. On nam nie odda. To łotr, na którego słowa słuszne i sprawiedliwe nie robią żadnego wrażenia. Jedynie postrachem można coś wydusić z niego...
— Słusznie mówi! Idźmy do tego łotra! — zawołał tłum.
W tem wśród rozkołysanej fali ludzkiej ukazała się amazonka na kasztanowym koniu.
— Z drogi! — zawołała, puszczając Trilby w galop.
Tłum rozsunął się, a wówczas kobieta rzuciła do nóg mówcy dużą żółtą kopertę i znikła w tumanach kurzu.
Watson nachylił się i podniósł kopertę. Robotnicy otoczyli go zwartem kołem. Watson przeczytał donośnym głosem napis na kopercie:

Dla robotników Kooperatywy Farwell.

Poczem złamał pieczęć i otworzył kopertę. Posypały się banknoty. Do pieniędzy dołączony był list następującej treści:

„Oto należne wam procenty, o które dopominacie się zupełnie słusznie! Podzielcie je między sobą, gdyż jest to wasza własność.

Kobieta z Czerwonem Kołem.

Podniósł się jeden potężny okrzyk radości.
Watson przemówił znowu:
— Towarzysze! Popołudniu podzielimy się pieniądzmi, które nam spadły tak cudownie! A tymczasem podziękujmy gromkim okrzykiem szlachetnej nieznajomej, której zawdzięczamy tę restytucję!
Grzmot oklasków i okrzyków był mu odpowiedzią.
Niezwykły ten hałas zaintrygował bardzo Silasa Farwella, który stojąc przy oknie a ukryty za firanką, przysłuchiwał się z trwogą poprzedniej dyskusji. Nagła zmiana głosów groźnych na entuzjastyczne zdziwiła go i uspokoiła, tak, że wyszedł ze swego ukrycia i zbliżył się do robotników.
— Co się tu dzieje? — zapytał.
Nie mówiąc ani słowa, Watson wyciągnął z kieszeni drogocenny pakiet, wyjął starannie banknoty i podał list Farwellowi.
Trudno opisać jego furję, cios bowiem był podwójny i uderzał w jego zachłanność oraz miłość własną.
— Kto wam oddał ten list? — zapytał.
A Watson odpowiedział grzecznie, ale z dużą dozą ironji:
— Piękna amazonka... Rzuciła nam ten list nie zatrzymując się... Myśleliśmy, panie dyrektorze, że to pan ją tu przysłał, by wreszcie zadośćuczynić sprawiedliwości...
Silas zagryzł usta i udał się do miasta.



Rozdział XXIII.
Walka.

Maks Lamar wrócił do domu przygnębiony i stanowczy. Więc wszystkie jego podejrzenia były usprawiedliwione! Stawały się one poprostu pewnością.
— Za każdą cenę muszę wiedzieć całą prawdą, — rzekł do siebie nazajutrz rano. Czuję, że dzień dzisiejszy będzie rozstrzygającym...
Tak rozmyślając udał się do Blanc-Castel, otworzył bramę ogrodową i podniósł głowę przypatrując się pałacykowi, skąpanemu w porannych blaskach słońca.
Wtem zadrżał. W jednem z małych okienek poddasza zarysowała się twarz mężczyzny.
— Cóż to! no!... czy mnie wzrok myli? Czy to Sam Smiling? — zawołał osłupiały.
W tej chwili Flora wracała z porannej swej przejażdżki. Oddała wierzchowca swego Groomowi, a sama, jasna i uśmiechnięta, przywitała Lamara.
— Dzieńdobry panu, – rzekła, wyciągając dłoń. — Ale co panu jest? Taki pan zmieniony?
Lamar, nie odrywając oczu od mansardy, — odpowiedział.
— Zrozumie pani łatwo moje wzruszenie, gdy powiem, co widzę tu. Sam Smiling znajduje się w tym domu na poddaszu.
Flora wybuchnęła śmiechem.
— Sam Smiling tutaj! Ach, panie doktorze! To już naprawdę przywidzenie!
— Możliwe! Niech będzie, że mi się to zdaje, ale jednakże jestem zmuszony przeszukać cały dom.
Flora zrozumiała, że doktor nie ustąpi. Razem weszli do domu. W sieni spotkali panią Travis. Maks Lamar uprzedzi! ją:
— Pani, bandyta ukrył się w tym domu. Troska o bezpieczeństwo pań nakazuje mi przeszukać wszystkie kąty i unieszkodliwić łotra.
W ukryciu swem Sam Smiling nie przeczuwał niczego. Nagle zdało mu się, że słyszy kroki na kurytarzu. Zaczął nadsłuchiwać. Kroki zbliżyły się, a potem doszły go słowa:
— Teraz pozostaje mi jeszcze przeszukać poddasze. Sam zbladł.
— Ten głos?... To niemożliwe!.. On?. Ależ nie... Gdybym go sam nie strącił do przepaści, przysiągłbym, a ten Maks Lamar... W każdym razie jednak wiedzą, że tu rewidują...
Lekko uchylił drzwi, chcąc niepostrzeżenie wysunąć się na schody. Ale cofnął się prędko, zatrzaskując drzwi z przerażeniem. Ujrzał bowiem jedynego człowieka, którego się obawiał, wroga swego, Maksa Lamara we własnej osobie!
— On! to on! żyje więc!
Maks Lamar chciał wejść do mansardy, ale Flora wstrzymała go mówiąc, że zapomnieli zamknąć na dole drzwi od galerji. Zeszli więc na parter, gdzie już zastali silnie zaniepokojoną Mary.
Tymczasem bandyta uchylił znów drzwi, wysunął się z poddasza i znalazł się na galerji. Tutaj ujrzał Lamara, obróconego tyłem. Smiling zaczął dawać rozkazujące znaki Florze, by się nie ruszała i milczała, a sam wyciągając nóż podsunął się ku doktorowi.
Ale Flora błyskawicznie popchnęła Maksa w bok — właśnie w chwili, gdy ostrze już miało go ugodzić.
Teraz obaj mężczyźni znaleźli się twarz w twarz i rzucili się bez słowa na siebie.
Pani Travis słysząc jakieś niezwykłe odgłosy, zjawiła się cała drżąca, a widząc, co się dzieje, mimo przerażenia, udała się do telefonu by zawiadomić policję. Flora i Mary patrzyły rozszerzonemi źrenicami na walkę.
Sam Smiling puścił swego przeciwnika i wolną ręką ujął znów nóż. Korzystając z tej chwili, Lamar wyciągnął z kieszeni rewolwer i wycelował go w głowę bandyty. Wówczas tenże, z niesłychaną zręcznością, uskoczył w bok i z pochyloną głową rzucił się na doktora. Lamar zachwiał się, wypuszczając broń. Wtedy Smiling chwycił go wpół, podniósł do góry i uderzył nim o ziemię, poczem porwał rewolwer, wycelowując go w głowę przeciwnika, który z trudem podnosił się z ziemi.
Wtedy Flora, dotychczas jakby skamieniała z przerażenia, skoczyła jednym susem i szpicrutą, którą miała w ręku jeszcze od konnej jazdy, uderzyła gwałtownie w rękę Smilinga, odwracając śmierć grożącą Lamarowi. Kula przeszła bokiem, raniąc doktora w rękę. Bandyta na chwilę znieruchomiał, z czego korzystając doktor zerwał się z podłogi, chwycił zdrową ręką stojącą na postumencie ciężką bronzową urnę i cisnął nią z całej siły w głowę Sama Smilinga.
Pocisk ugodził go celnie: bandyta upadł. Lamar bez trudu nałożył mu teraz kajdany.
Po tym wysiłku jednak zachwiał się, wyczerpany, ranny, bezwładny prawie.
Flora z trudem wstrzymywała łzy. Jeżeliby Maks był zabity, czyż nie nastąpiłoby to z jej winy?... Czyż nie było jej obowiązkiem opowiedzieć dawno jeszcze o wszystkiem?
Nie mogła jednak oddawać się ponurym rozmyślaniom, Zawezwani telefonicznie przez panią Travis policjanci przybyli. Maks Lamar wskazał im leżącego Smilinga:
— Oto poszukiwany od kilku dni bandyta. Weźcie go do szpitala.
Policjanci położyli Smilinga na nosze i oddalili się. Wówczas Lamar, zwracając się do Flory, powiedział:
— Panno Travis, muszę obecnie zadać pani kilka pytań: W tym celu musimy zostać sami. Pozwoli pani, nieprawdaż? dodał, zwracając się do pani Travis.
Pani Travis i Mary wyszły, dręczone głuchym kojem.



Rozdział XXIV.
WYZNANIE.

Nieruchoma i milcząca stanęła Flora przed doktorem. Maks Lamar wysiłkiem woli otrząsnął się z przygnębienia i patrzył na Florę wzrokiem chłodnym, przenikliwym. Głos jego zadrżał jednak przy pytaniu:
— Panno Floro, ciężko mi pytać panią, ale jestem do tego zmuszony. Czy wie pani, kto jest tą kobietą ze znakiem Czerwonego Koła?
Flora nie odpowiedziała. Siły ją opuszczały, słowa więzły w gardle, mimo iż tak pragnęła wyzwolić się, wykrzyczeć całą prawdę...
Ruchem pełnym współczucia Maks Lamar chwycił rękę dziewczęcia. I oto wyznanie, wyznanie którego nie mogły wymówić usta Flory, przyszło samo, z bezwzględną szczerością... Na ręce, którą trzymał doktor, na tej ręce delikatnej, białej i pięknej, pojawiło się zrazu blade i nikłe, potem coraz wyraźniejsze, krwawe znamię Czerwonego Koła...
Maks Lamar przeczuwał już przedtem straszną tajemnicę ale kiedy fatalny stygmat rozbłysnął się przed jego oczami, nie mógł powstrzymać odruchu wstrętu, okrzyku bolesnego:
— Och, Floro, Floro!
Dziewczyna również krzyknęła boleśnie.
— Tak! to ja!... Ale czyż jestem winna? Czyż naprawdę jestem winna?...
Głos jej załamał się w szlochu rozpaczliwym.
Maks Lamar, nie patrząc na nią, skierował się ku drzwiom. Nie wyszedł jednakże... Widział istotę nad życie kochaną płaczącą... Już szukał dla niej usprawiedliwienia... Czyż nie była ona chora? Czyż obowiązkiem jego, jako lekarza, nie było przyniesienie jej ulgi, pomocy?...
Ruchem machinalnym Flora otarta łzy i stojąc, z ręką opartą o grzbiet krzesła, patrzyła na Maksa wzrokiem pełnym rozpaczy, jakby błagając o litość.
Doktor wrócił i głosem głuchym, drżącym od wzruszenia, przemówił:
— To pani, Floro, jest kobietą z Czerwonem Kołem... Pani, ta młoda panna, którą tak kochałem... tak jest, którą kochałem z całego serca, z całej duszy... Och, Floro, Floro, dlaczego pani tak okrutnie igrała ze mną?
— Proszę mi wybaczyć... rzekła przez łzy. Jestem tak bardzo nieszczęśliwa...
Lamar przerwał:
— Ach, teraz rozumiem wszystko! Pani ukrywała sama Smilinga, który znał pani sekret, a Sam Smiling znał Dżima Bardena... a pani jest córką...
Flora jęknęła rozpaczliwie.
— Jeżeli pan wie, to proszę mię oszczędzić. Ach, gdyby wiadome były panu wszystkie walki, jakie toczyły się we mnie za każdym razem, gdy czułam się w mocy straszliwych potęg atawistycznych... I kto wie, czy może właśnie nie walkom tym wewnętrznym mam do zawdzięczenia to, że udało mi się skierować na dobre ten wpływ, który u innych powodował czyny kryminalne... Bo teraz, gdy pan już ma moją tajemnicę, mogę powiedzieć, że wszystko, co zrobiła ta ręka ze znakiem koła czerwonego, było spowodowane chęcią przyjścia z pomocą nieszczęśliwym i ukarania tych winnych, których praw o nie dosięga... Środki, użyte przede mnie, są godne potępienia, to prawda, ale tu właśnie zwyciężał ten przeklęty wpływ dziedziczności. Ale czy też powiodłoby mi się tak dobrze, gdybym użyta innych środków? Proszę przypomnieć sobie bankiera Baumana, wzbogaconego krzywdą najbiedniejszych, któremu wyrwałam kilka ofiar... Proszę przypomnieć sobie Teda Drew, gotowego sprzedać zagranicą sekret zwycięstw przyszłych... Proszę przypomnieć sobie wreszcie tego nędznika, Silasa Farwella, szczwanego lisa i ofiarę jego, którą zainteresowałam się, gdyż Gordon ocalił życie panu... panu...
Głos jej załamał się w szlochu ale opanowała się i mówiła dalej:
— Proszę mnie posłuchać jeszcze... Jedna myśl podtrzymywała mnie w tych hazardownych przedsięwzięciach... I dodawała mi sił... Ta myśl... to było o panu... Słyszy mnie pan dobrze, Maksie? myśl o tobie! Powiedział pan przed chwilą, że mnie pan kochał... Otóż i ja pana kocham, kocham z całej mej duszy, tem, co we mnie najlepsze...
Maks Lamar ponury i zamyślony słuchał, lecz nie odpowiadał.
Flora ruchem niewypowiedzianego bólu potarła czoło i dodała:
— Może pan być przekonany, że miłość moja była bezinteresowna i beznadziejna. Wiedziałam, że jesteśmy rozdzieleni na zawsze... Kiedy zdam sprawę z czynów moich przed sprawiedliwością, wówczas poszukam jakiejś wyspy czy krainy dalekiej, gdzie odosobniona w mojem szaleństwie, ukryję mój wstyd i ból i nie będę miała sposobności do rozwijania straszliwej mocy mojej. Żyć będę wspomnieniami... a raczej jednem tylko wspomnieniem... którego pan nie może mi wydrzeć...
Wzruszona do głębi, zakryła twarz rękami i opadła na fotel, łkając gwałtownie.
Podczas tej długiej spowiedzi Maks Lamar przeszedł przez wszystkie stopnie rozpaczy. Wyznanie miłości było dla niego niespodzianką. Zrozumiał, że Flora powiedziała prawdę i w oczach jego stała się ona obecnie uosobieniem szlachetności, odwagi, bohaterstwa i dobroci. Nieszczęście, jakie ją dotknęło, było niezasłużone. Rozpaczał teraz, że osądził ja zbyt pośpiesznie, źle i nielitościwie. Pod wrażeniem tego upadł jej do kolan:
— Floro, Floro, nie płacz już! To ja błagam panią o przebaczenie! Źle panią zrozumiałem i osądziłem. Przebacz mi, kocham ciebie i uwielbiam! I pokornie, na klęczkach, z najgłębszą czcią i miłością zapytuje panią: Floro, czy zechcesz być moją żoną?
Dziewczyna smutnie potrzęsła głową.
— Być żoną pana? Nigdy! Nie! Nigdy!
— Dlaczego, Floro ukochana? Wiedzą i wiarą będziemy walczyli razem przeciwko niebezpieczeństwu. I przyrzekam ci, że wobec naszych wspólnych wysiłków, przeklęty stygmat nie ukaże się już nigdy.
Jednakże Flora opanowała się już zupełnie. Otarła ślady łez i rzekła z pozornym spokojem:
— Dziękuję panu za te dobre słowa, które nazawsze zatrzymam w pamięci i które pomogą mi znieść wszystkie przeciwności. Ale nie mogę zgodzić się na propozycję pana. Czuje, że nic nie potrafi zwalczyć tych wpływów, jakle nosze w sobie, a wolałabym umrzeć zaraz, niż uczynić pana wspólnikiem mej hańby i nieszczęścia. Proszę zachować uczucie w dobrej pamięci. Adieu!
Maks Lamar zgnębiony, nie znalazł słowa odpowiedzi. Gdy za wychodzącą Florą drzwi się zamknęły, zadrżał. Zdawało mu się, że opuszcza go szczęście i życie całe wydało mu się blade, niewarte wysiłków i czynów. Zgarbiony jakby pod ciężarem bólu, powoli wyszedł z Blanc-Castel.



Rozdział XXV.
POMYŚLNY DZIEŃ RANDOLFA ALLENA.

Kiedy ogień pochłonął sfałszowany lecz kompromitujący Gordona dokument, adwokat postanowił przez kilka dni pozostać w ukryciu na przedmieściu i rozejrzeć się w sytuacji.
Pierwszem jego staraniem było kupienie sobie ubrania, poczem wykąpał się, kazał fryzjerowi obciąć sobie włosy i brodę i przespał się w skromnym zajeździe u bram miasta.
Nazajutrz zdecydował się pójść na policję i opowiedzieć prawdę. Ponieważ jedyny dowód przeciwko niemu był zniszczony, groziło mu w najgorszym razie parę tygodni więzienia śledczego, zanim cała sprawa się wyjaśni.
Wstał więc wcześnie, zjadł śniadanie i udał się wprost do centralnego biura policji. Dyrektor Randolf Allen właśnie rozmawiał z ajentem Boyles, któremu powierzono ściganie Gordona, gdy tenże zameldował swoje przybycie.
— Widzi pan, rzekł dyrektor do detektywa, delikwenci są podobni do fortuny: czasem lepiej oczekiwać u siebie, niż gonić za nimi... Proszę wprowadzić p. Gordona, rozkazał woźnemu.
Gordon wszedł śmiało i pewnie, jakby z wizytą do znajomego i pierwszy zabrał głos:
— Wiem dobrze, panie dyrektorze, rzekł, że pana nic nie potrafi zadziwić. Więc tu nie będę tłómaczył panu, jakim sposobem znalazłem się tutaj. Pozwoli pan jednakże, że powiem mu jakie są powody mego przybycia.
— Słucham pana, — odpowiedział Allen niewzruszony.
— Przybyłem tu kierowany uczuciem bardzo naturalnem, które sprawia, że ludzie niewinni nie chcą być poza prawem. Sytuacja taka jest nie do zniesienia. Postanowiłem więc z całą ufnością zwrócić się do pana i powiedzieć mu: „Nie jestem winien zarzucanej mi zbrodni. Proszę więc o ochronę prawa i myślę, że otrzymam natychmiastowe zadośćuczynienie“.
— Zdaje mi się, panie mecenasie, — rzekł Allen, — że pan idzie zanadto prędko. Trzebaby dostarczyć nam dowód braku winy.
— Mój Boże! Panie dyrektorze, przecie to jest rzeczą sprawiedliwości wynaleźć dowody winy, a nie rzeczą oskarżonego dowodzić swej niewinności.
— Więc pan twierdzi...
— ...Że jest niemożliwością dla mego oskarżyciela stwierdzić czemkolwiek moją winę.
— Dlaczegóż więc pan uciekał?
— Przyznaję, że się bałem... Tak się okoliczności wówczas dziwnie złożyły... Ale dzisiaj mam już przekonanie, że nic mi nie potrafią dowieść. Chce pan spróbować? Proszę łaskawie zatelefonować do Silasa Farwella, który mnie oskarżał i kazać mu przynieść dowody mej winy.
— Owszem, — zgodził się dyrektor policji, biorąc słuchawkę i łącząc się z kooperatywą Farwell.
— Hallo! Czy pan Silas Farwell? Właśnie w gabinecie moim jest p. adwokat Gordon, który twierdzi, że oskarżenie pańskie przeciwko niemu jest bezpodstawne... Coo? Ukradzione panu dowody?... Hm, to szkoda...
I zwracając się do adwokata, powiedział:
— Pan Farwell podtrzymuje swe oskarżenie. Twierdzi on, że ukradziono mu kwit, podpisany przez pana. Prosi, by zatrzymać pana aż do jego przybycia... Więc...
— Owszem, godzę się na tę konfrontację, — rzekł Gordon.
Po upływie kilku minut woźny zaanonsował Farwella. Na widok swego oszczercy Gordon nie mógł się pohamować i skoczył ku niemu z zaciśniętemi pięściami.
— Nędzniku! Szubrawcze!... — wołał.
Randolf Allen powstrzymał go:
— Proszę się uspokoić. A pan, panie Farwell, czy przynosi mi pan dowód? Nie? To bardzo mi przykro, ale nie wolno mi dłużej zatrzymywać tu pana Gordona.
— Panie mecenasie, jest pan wolny!
Gordon wyszedł.
— Wybaczy mi pan, panie Farwell, — rzekł Allen, — że muszę dalej załatwiać sprawy urzędowe.
Zadzwonił. Zjawił się sekretarz.
— Co się dzieje z Samem Smilingem, aresztowanym w Blanc-Castel?
— Przewieziono go do szpitala, — odpowiedział sekretarz. — Był bezprzytomny. Należy obawiać się o jego życie.
— Heee, szkoda! Jego zeznania wyjaśniłyby sam wiele. Bandyta ten wie wiele...
Zadzwonił telefon.
— Hallo! Szpital 27? Tak, ja sam... Lepiej mu? Chce mnie widzieć?... Co?... Co pan mówi?...
Randolf Allen ze słuchawką przy uchu zdawał się słuchać z najżywszą uwagą, a na jego twarzy, mimo maski doskonałej obojętności, odmalowało się wzruszenie.
— Hallo!... Tak... Idę już... Proszę mu powiedzieć, że zaraz będę.
Dyrektor policji wsiał i zwracając się do Farwella rzekł:
— Wybaczy mi pan, że nie mogę mu dziś poświęcić więcej czasu. Ale nie mam ani chwili do stracenia. Sam Smiling jest ciężko ranny i oświadczył dozorcy, że znana mu jest tajemnica Czerwonego Kola.
— Czy mogę towarzyszyć panu? — spytał Farwell. — Jestem bowiem również wplątany w sprawę Czerwonego Kola.
— Opowie mi pan to po drodze... Chodźmy.
Przed bramą wsiedli do samochodu i w parę minut później znaleźli się w szpitalu 27. Przywitał ich tu lekarz i pielęgniarka i we czworo weszli razem do pokoju, zajmowanego przez bandytę.
Sam Smiling, z głową obandażowaną, leżał nieruchomo na łóżku, ale na odgłos kroków nowoprzybyłych, oczy jego zabłysły dziwnym blaskiem.
Randolf Allen zbliżył się do łóżka.
— Więc jakże tam, mój chłopcze? Niebardzo? Trzeba się trzymać.
Głuchy pomruk był jedyną odpowiedzią.
— Podobno znacie tajemnicę Czerwonego Koła i chcieliście mnie o tem opowiedzieć, co, Samie? — pytał Allen.
— Proszę się zbliżyć, wyrzekł Smiling omdlewającym głosem do dyrektora policji.
Allen usłuchał, siadając obok rannego.
— Uwaga, — szeptał Smiling. — Myślę, że już kończę dnie mego życia, a przedtem chcę powiedzieć, co wiem. Zdradzono mnie — za to muszę zapłacić. Otóż znam tajemnicę Czerwonego Koła. Jedna tylko osoba jest niem znaczona i ona popełnia wszystkie zbrodnie, kradzieże... To córka Dżima Bardena. Nikt o tem nie wie. Wszyscy myślą, że jest ona dzieckiem bogatej damy, a to nieprawda! Znalem jej prawdziwą matkę, żonę Dżima Bardena, a córka jest do niej bardzo podobna...
— Ale któż to jest? — zapytał Allen.
— Szukajcie! Ha, ha! To zagadka, — zaśmiał się Sam szamańsko. — Co trudno się domyśleć?... Pomogę wam, drodzy... To Flora Travis.
— Co? — zdziwił się Allen, tracąc swą zwykłą flegmę.
— Tak, tak, — śmiał się Smiling, to ona! Zaaresztujcie ją. Obszukajcie. Wcześniej lub później Czerwone Koło ukaże się na jej ręce. Widziałem sam... To ona... Ha, ona mnie zdradziła, więc się mszczę teraz, — kończył słabnącym głosem.
Nasyciwszy swą nienawiść, zamknął oczy i opadł na poduszki.
Dyrektor policji z Farwellem wyszli ze szpitala.
— Ta rewelacja wcale mnie nie zdziwiła, — mówił Silas. Byłem już wczoraj pewny, że kobietą z Czerwonem Kołem jest panna Flora Travis.
I dodał szyderczo:
— Chciałbym widzieć teraz doktora Lamar, gdy się o tem wszystkiem dowie!



Rozdział XXVI.
KONIEC BANDYTY.

Sam Smiling był pierwszorzędnym symulatorem, a i teraz stan wielkiego osłabienia był tylko komedją z jego strony. Ponieważ zdawało się, że uciec już nie potrafi, w celi jego przebywał tylko jeden dozorca, a i tego wysłał chory do znajdującego się obok gabinetu po dodatkową poduszkę. Zaledwie dozorca wyszedł, Sam Smiling wysunął się z łóżka, skoczył do drzwi i zamknął je na klucz, tak, że dozorca stał się jego więźniem, sam zaś zaczął gorączkowo się ubierać.
Ponieważ jednak dozorca zaczął dobijać się do drzwi wołać o pomoc, na krzyk jego przybiegł doktor, oraz pomocnik i pielęgniarka.
W chwili, gdy otwierali oni drzwi celi, Smiling rzucił się na nich gwałtownie głową naprzód i odepchnął ich na kurytarz, gdzie sam wypadł również. Spostrzegając stojący opodal aparat telefoniczny, chwycił go i zaczął nim, niby maczugą, wywijać nad głową.
— Ty, zbóju! — krzyknął lekarz i odważnie rzucił się na bandytę.
Smiling miał się na baczności. Uskoczył w bok i aparatem telefonicznym zwalił przez głowę przeciwnika, który ogłuszony, runął jak długi na ziemię.
Tymczasem Smiling znalazł się wobec innego nieprzyjaciela. Mianowicie pielęgniarka widząc, co się święci, pobiegła do gabinetu i uwolniła stamtąd zamkniętego dozorcę, który natychmiast przyszedł z pomocą. Sam Smiling, oparty plecami o ścianę, kopnięciem nogi w brzuch ubezwładnił go, przy tym nowym wysiłku wypuścił z rąk jednakże aparat telefoniczny. Podniósł go starszy lekarz i wymierzył nim cios bandycie. Smiling zachwiał się i cofnął, szukając punktu oparcia, by nie upaść. Po za nim znajdowało się otwarte okno, wychodzące na ulicę, tak, że bandyta nagle znalazł się w próżni. Zabrakło mu sił by rzucić się naprzód. Ogarnął go zawrót głowy i z krótkim, straszliwym okrzykiem, upadł.
Ciało jego zawarczało w próżni i z wysokości czterech piąter rozmiażdżyło się na bruku.
Właśnie w tej chwili nadchodzący Maks Lamar był świadkiem całej sceny. Widząc padające ciało, rzucił się na pomoc i nie mógł powstrzymać się od okrzyku zdumienia, rozpoznając w zniekształconych zwłokach Sama Smilinga.
Nadbiegli dozorcy i lekarze. Podczas gdy zabierano trupa, Lamar wziął na bok jednego z dozorców, rozpytując go o szczegóły.
— To wszystko była komedja, — kończył opowiadanie swe dozorca. — Udawał, że już kona, że ledwo może dokończyć spowiedzi.
— Jakiej spowiedzi? — indagował Lamar.
— Chcę powiedzieć o zeznaniach jego, o oskarżeniu, jakie złożył dyrektorowi Allenowi wobec tego grubego fabrykanta, Silasa Farwella. Powiedział, że zna tajemnicę Czerwonego Koła.
Maks Lamar zbladł.
— I cóż się okazało? — zapytał drżącym głosem.
— Ano, opowiedział awanturę całą, z której wynika, że osobą z Czerwonem Kołem jest...
— Jest?...
— Panna Flora Travis.
Maks Lamar nie spodziewał się usłyszeć czego innego. A jednak cios był straszny.
Więc nie było już żadnej nadzieji... Straszliwa tajemnica została odsłonięta... Lada chwila wybuchnie skandal. Maks Lamar cierpiał okrutnie w pierwszej linji za nią, a potem za siebie...
Nie słuchając już dalszych wywodów dozorcy, skupił całą swą wolę, by opanować rozprzężone nerwy i trzeźwo spojrzeć co czynić należy. Obok niego na przyniesionych noszach układano ciało złoczyńcy i policjanci z trudem powstrzymywali napływające tłumy.
Lamar pożegnał się z lekarzami, a rzucając poraz ostatni okiem na trupa, szepnął:
— Niewielu na świecie może pochwalić się tyłu złemi czynami, co on.
I zakończył swój monolog słowami:
— A mnie nikt nie zrobił tyle złego, ile ten człowiek.



Rozdział XXVII.
ARESZTOWANIE FLORY TRAVIS.

Pani Travis, Flora i Mary znajdowały się w ogrodzie, kiedy Yama zameldował dyrektora policji i Farwella.
— Poproś tutaj, — rzekła pani Travis.
Florę ogarnęło przeczucie, jednakże jak zwykle silna moralnie, opanowała się i uprzejmie powitała gości.
— Panno Travis, wybaczy pani, — rzekł Randolf Allen, żeśmy o tej porze tu przyszli. Ale sprawa jest nagląca. Musimy bowiem prosić panią o wyjaśnienia w sprawie Czerwonego Koła.
— Nie wiem nic ponadto, coby nie było wiadomem panu dyrektorowi, — odpowiedziała Flora. — Doktor Lamar poinformował już zapewne pana o wynikach swych badań.
— Hm, idzie tu właśnie o to, że pani wie daleko więcej niż chce nam powiedzieć... tak przynajmniej twierdzi Sam Smiling, — mówił dyrektor policji, — patrząc przenikliwie w oczy Flory.
— Sam Smiling? — jęknęła Flora.
Randolf Allen powtórzył z naciskiem:
— Tak. Sam Smiling. Twierdzi on, że pani wie wszystko o roli, jaką odgrywa kobieta z Czerwonem Kołem. A tu obecny pan Silas Farwell skarży się na kradzież, popełnioną u niego przez tę kobietę...
— Ee to, co się dzieje w firmie Farwell nie obchodzi mnie bynajmniej, — odrzekła Flora. — Nie wmówi pan chyba we mnie, że jestem tą złodziejką?
Pewność siebie Flory zbiła z tropu Randolfa Allena. Natomiast Farwell zachował zimną krew. Patrząc wprost na Florę, zapytał ją ostro:
— Więc jak potrafi mi pani wytłómaczyć fakt, że kradzież tę popełniono w chwili, gdy jedynie pani była w moim gabinecie?
Napięcie nerwowe doszło u Flory do szczytu; napróżno siliła się odpowiedzieć, skurcz straszliwy zdławił jej gardło; nie mogąc wydobyć głosu, podniosła rękę, wskazując Farwellowi drzwi...
Oczy wszystkich wlepione były w nią...
I jeden okrzyk wyrwał się z piersi czworga obecnych:
— Czerwone Koło!
Przeklęte znamię na białej ręce Flory Travis wypisało obręcz szkarłatną, ten niezaprzeczalny dowód winy. Nastąpiła chwila milczenia. Mimo namacalnego znaku, wątpiono.
Gdyby wahanie to trwało chwilę dłużej, napewno Flora, zwalczając dziedziczne instynkty, zdecydowałaby się na publiczne przyznanie się do popełnionych czynów. Myślała już o tem i chciała ponieść wszystkie konsekwencje. Niestety, Randolf Allen, otrząsnąwszy się z chwilowego osłupienia, zrobił krok naprzód. Wówczas Flora, nie namyślając się, uległa fatalnym mocom przeszłości, które zmusiły ją raz jeszcze do szukania awantur: nagle wybiegła z ogrodu, uciekając w kierunku domu.
Wpadła do sieni, zamykając drzwi za sobą; ponieważ klucza nie było w zamku, zaczęła gorączkowo gromadzić meble, tworząc barykadę, poczem pobiegła przez sień i kurytarz w kierunku wyjścia służbowego, w tylnej części domu. Klucz znajdował się na miejscu. Otworzyła drzwi, rzuciła okiem dookoła, a nie widząc nikogo, wyszła, zamykając za sobą drzwi na klucz. Celem jej było dojść niepostrzeżenie do stajni, wskoczyć na konia i uciekać w świat... A tam, dalej... zobaczymy... — myślała.
Nie uszła jednak nawet dziesięciu kroków, gdy jakiś człowiek wypadł z aleji parku, zastąpił jej drogę i schwycił mocno za ramię.
Widząc ucieczkę Flory, Randolf Allen i Silas Farwell puścili się w pogoń. Randolf, idąc śladami jej, wbiegł do sieni, gdzie spotkał niespodziewanego przeciwnika w osobie Yamy. Pokonawszy go łatwo, musiał użyć siły, by zburzyć wzniesioną barykadę i kierując się odgłosem kroków w tylnej części domu, dążył w tamtą stronę. Tu znalazł jednakże drzwi zamknięte, otworzył więc okno i wyskoczył do parku.
W tej właśnie chwili ujrzał Florę, obłąkaną ze strachu i wściekłości, wyrywającą się z żelaznego uścisku ramion Farwella. Silas bowiem obrał inną drogę pościgu, obszedł ogrodem dom dookoła i spotkał się z Florą, którą zatrzymał.
— Proszę trzymać ją mocno! — zawołał Allen. — Zaraz tam będę!
Koło bramy natknął się na wchodzącego doktora Lamara.
— Cieszę się niewymownie, że spotykam tu ciebie, — rzekł do Maksa. — Jesteśmy wreszcie u celu.
— Tłómacz się jaśniej, — odpowiedział zaniepokojony doktor.
— Chodź ze mną, a zobaczysz sam.
Silas Farwell trzymał wciąż z całych sił Florę, która bliska zemdlenia, nie myślała wcale uciekać.
Widok ten wyprowadził Lamara z równowagi.
— Jakim prawem przytrzymuje pan pannę Travis? — rzekł groźnie do Farwella.
Randolf Allen stanął pomiędzy dwoma przeciwnikami i dał znak Farwellowi, by puścił zdobycz, a sam ujął łagodnie pannę Travis za rękę i postawił ją wśród wszystkich obecnych.
— Widzisz? — rzekł do Lamara.
Na ręce dziewczyny przeklęte koło wypisywało wciąż jeszcze swe czerwone znaki.
Maks Lamar zbladł jak płótno. Z ust jego o mało nie padło zeznanie:
— Wiedziałem o tem...
Jednakże zamilczał.
Nagle z koła obecnych wystąpiła pani Travis, idąc krokiem automatycznym.
Utkwiła we Florze wzrok błędny, nieruchomy. Usta jej, poruszające się konwulsyjnie, nie mogły wymówić ani słowa...
Na widok ten przerażona Flora wyciągnęła ręce ku matce ruchem błagalnym, jak dziecko, które cierpi i woła ratunku.
Ale pani Travis ze wstrętem odepchnęła dziewczynę. I wreszcie z ust jej zerwały się słowa:
— Ty! Złodziejka z Czerwonem Kołem!... Nie jesteś moją córką!... Jestem już teraz tego pewną!... Wiem, kto był twoim ojcem!... Rozumiem wszystko! Zamieniono ciebie na moje dziecko, a ty o tem wiedziałaś! Zajęłaś miejsce, które nie było twojem!... Wiem, że oszukiwałaś mnie z całą świadomością... Nie znam już ciebie!...
I krokiem wolnym, idąc jak automat, odeszła w głąb ogrodu.
Flora spuściła głowę. Zdawało się że jest już zupełnie zrezygnowana. Oczy jej, jakby martwe, nie miały łez.
— Floro, ukochana moda, dziecino biedna! — szeptała tuląc ją, wierna Mary.
Dyrektor policji naradzał się po cichu z Lamarem.
— Doktorze, tobie się należy zaszczyt aresztowania pani z Czerwonem Kołem. Zresztą ty potrafisz osłodzić jej to ciężkie przejście, — dodał szeptem, gdyż mimo swej zawodowej obojętności, czuł się bardzo wzruszony.
Maks Lamar usłuchał. Łagodnie, bardzo łagodnie i delikatnie ujął Florę za rękę, a ona bezwolnie poszła z nim.
Mary we łzach błagała Randolfa Allena:
— Proszę mi pozwolić iść z nią!
Dyrektor policji skinął przyzwalająco głową i wszyscy zeszli do samochodu, zawezwanego już telefonicznie przez Allena.
I gdy motor zawarczał, słychać było z ogrodu zawodzenie monotonne, spazmatyczne, rozdzierające.
To pani Travis szlochała, zgnębiona i samotna.



Rozdział XXVIII.
WOLA I PRZEZNACZENIE.

Po upływie kilku dni dwie kobiety zajęły skromne mieszkanie na trzeciem piętrze domu w spokojnej, cichej dzielnicy. Była to Flora i nieodstępna towarzyszka jej Mary. Dzięki bowiem protekcji Lamara pozwolono oskarżonej zamieszkać prywatnie, wypuszczając ją za kaucją na prowizoryczną wolność.
— Taka jestem zmęczona, — rzekła nagle Flora, — przypatrująca się smutno jak Mary starała się nadać małemu, pospolitemu salonowi wygląd miły i estetyczny. — Pójdę się położyć, — dodała sennym głosem — i przeszła do sypialni. Nadszedł doktor Lamar. Mary szeptem zdawała mu sprawę ze stanu zdrowia Flory, z jej przygnębienia i apatji.
— Proszę pana, niech pan z nią pomówi, — prosiła Lamara, prowadząc go do sypialni.
Z głową opartą o poręcz fotelu Flora spała. Ślady łez widniały na jej pobladłej twarzyczce, a sen jej wstrząsany był konwulsyjnem łkaniem.
Maks na palcach zbliżył się do śpiącej, usiadł obok niej na krześle i wziął ją za rękę.
— Floro, kochanie moje, — szeptał, — biedne kochane maleństwo... nie smuć się już... nie obawiaj się niczego... Ja będę się tobą opiekował... wyleczę ciebie..
Czy młoda dziewczyna usłyszała te słowa? Przez sen szepnęła coś niewyraźnego i głowa jej opadła na ramię Maksa. Doktor położył rękę na jej rozgorączkowanem czole.
— Spij! — rzekł, — spij! Trzeba spać spokojnie! Jestem tu, przy tobie! Śpij, Floro!
Wtem odsunął od siebie głowę dziewczęcia i popatrzył na nią uważnie:
— Ależ ona nie śpi snem naturalnym, — szepnął, — ona jest zahypnotyzowana...
I jednocześnie przyszła mu myśl wykorzystać ten stan w celu wyleczenia Flory. Ujął ją znów za rękę i koncentrując całą swą wolę, mówił tonem rozkazującym:
— Chcę, by w ciebie przeszła cała energia, jaka jest we mnie, abyś mogła walczyć z obciążającą cię dziedzicznością i abyś zwyciężyła!
I ciszej już dodał:
— Kocham cię, Floro. Bierz siły z mojej miłości i z twojej miłości. Miłość jest wielką potęgą. Dla miłości niema nic niemożebnego. Z miłością potrafisz opanować twe przeznaczenie. Ufaj! Zwyciężysz napewno! Wystarczy kochać i chcieć!
Zbudził śpiącą. Flora popatrzyła na Maksa, uśmiechnęła się do niego, potem, zmęczona, znów zamknęła powieki i zasnęła znów, ale tym razem snem naturalnym, pokrzepiającym.
— Proszę ją położyć do łóżka, — rzekł Lamar do Mary. — I proszę czuwać nad nią. Ja powrócę.



Rozdział XXIX.
WYBIŁA GODZINA GORDONA.

Gordon wrócił do swego dawnego trybu życia, nie zajmując się jednak adwokaturą; był zawsze bowiem jeszcze oskarżonym, uwolnionym jedynie dla braku dowodów winy. Mimo to jednakże, koledzy jego szanowali go i obcowali z nim chętnie.
W oczekiwaniu ostatecznej rehabilitacji, został znowu przyjęty do klubu towarzyskiego, gdzie dawniej należał do najstarszych członków i gdzie bywali również i Lamar i Allen i Farwell. Ten ostatni jakoś nie pokazywał się tam w ostatnich czasach. Z dzienników dowiedział się adwokat o aresztowaniu Flory Travis i o wszystkich szczegółach.
— Flora Travis!... — myślał. — Kobieta z Czerwonem kołem!... — Nie mógł przyjść do siebie, albowiem nie mieściło mu się w głowie, że Flora jest zbrodniarką.
— Ocaliła mi życie w Surfton. Ocaliła mój honor, naruszając swój własny! Jak pogodzić te czyny bohaterskie z kradzieżami i fałszerstwami jakie jej zarzucają?
Gdy tak rozmyślał, do klubu wszedł jeden z członków, Fileas Ponsow, multimiljarder znany, dawniej urzędnik u ojca Farwella, który mu pożyczył nawet sumę początkową na założenie jego przedsiębiorstwa połowu ryb.
Ujrzawszy Gordona, wyciągnął do niego serdecznie dłoń.
— Mój drogi, widzę, że pan przeczytał najświeższe nowiny? Aresztowanie panny Travis — to prawdziwa sensacja. Ale co właściwie w tej sprawie robi Silas Farwell?...
— Zaraz to panu wytłómaczę, — zawołał żywo Gordon. — Wszystko to bowiem łączy się ściśle z moją własną historją... — Tutaj Gordon opowiedział szczegółowo wszystkie swoje nieszczęścia i przejścia, oraz interwencję Flory.
— To kanalia, ten Farwell, — wykrzyknął oburzony Ponsow. — Ale właściwie z jego strony nic nie powinno mnie dziwić!... Niech mnie pan posłucha... Dam panu dowód mej przyjaźni, pomagając mu do ukarania tego łotra.
— Słucham, — rzekł Gordon.
— Otóż, jak panu wiadomo, przed zrobieniem majątku byłem urzędnikiem w firmie Farwell. Znałem obu braci, Johna i Silasa, od czasu ich dzieciństwa jeszcze i patrzyłem na wzrastającą z wiekiem nienawiść młodszego do Johna. Widziałem fakt następujący: pewnego dnia obaj bracia wyszli po obiedzie do ogrodu na czarną kawę... Silas Farwell skorzystał z krótkiej nieobecności brata, by do filiżanki jego wlać zawartość małej zielonej buteleczki.
Przechodziłem właśnie aleją i widziałem ten czyn. Zbliżyłem się i wpatrując się ostro w Silasa, chwyciłem filiżankę, wylewając całą kawę na ziemię. „Co pan robi? — zapytał Silas bezczelnie. — Wylewa pan kawę Johna, do której domieszałem parę kropli lekarstwa, przepisanego mu przeciwko jego kurczom żołądkowym“.
Wiadomo panu, że w kilka lat potem John umarł śmiercią tajemniczą. Okoliczności towarzyszące jej były bardzo dziwne, zrobiono nawet coś w rodzaju dochodzenia, ale opieszale, bez skutku... Jednakże stwierdzono wówczas zniknięcie pewnej małej flaszeczki z piorunującą trucizną, którą przechowywano w podręcznej apteczce firmy... Wiec kiedy pan się spotka z Silasem, proszę go zapytać co się stało z tą flaszeczką...
Gordon uścisnął dłoń miliardera.
— Dziękuję panu. Być może dał mi pan sposób usprawiedliwienia się zapomocą wyznania, które wyrwę od Silasa. A wtedy, już oczyszczony z zarzutów, będą mógł podjąć się jako adwokat, obrony dobrodziejki mej, panny Travis.


∗             ∗

Dzięki niezwykle śmiałej interwencji Flory Travis, robotnicy kooperatywy Farwell mogli wreszcie podzielić między sobą pieniądze, których ich długo pozbawiono.
Nie wiedzieli z początku wcale, kto był osobą, zwracającą im ich mienie. Dla nich była ona „Damą z Czerwonem Kołem“, jak mówił to podpis na liście. Dopiero gdy gazety rozgłosiły sensacyjną wiadomość o aresztowaniu panny Travis, jako kobiety z fatalnym znakiem, poznali całą prawdę. Ich serca proste i uczciwe nietylko że nie potępiły dziewczęcia, ale owszem podziwiały tę „śliczną pannę z wielkiego świata“, która poświęciła się dla nich. Też same serca zawrzały gwałtownem oburzeniem na wiadomość, jaką rolę w tej sprawie odegrał znienawidzony dyrektor Silas Farwell.
Przed bramą fabryki, podobnie jak przed kilku dniami, zorganizowali wiec, na którym znów przemówił Watson:
— Towarzysze! Silas Farwell w dalszym ciągu uprawia względem nas swoją nieuczciwą taktykę i nie płaci nam dalszych procentów! Stan taki nie może trwać nadal. Chcę was również poinformować, towarzysze drodzy, o fakcie, który zaszedł w tych dniach. Wiecie, że panna Flora Travis, ta, która oddała nam 75.000 dolarów, została aresztowaną na skutek skargi Farwella. Jesteśmy winni tej odważnej pannie dozgonną wdzięczność, nieprawdaż?... Nadeszła chwila spłacenia tego długu. Proponuję wam urządzenie imponującej manifestacji na jej cześć! Propozycję tę przyjęto jednomyślnym okrzykiem zgody i manifestanci pod wodzą Watsona skierowali się w kierunku miasta.
Silas Farwell dowiedział się o fermencie niezadowolenia wśród robotników i o wiecu. Wziął samochód i pospieszył do fabryki, by załagodzić sprawę, lub przynajmniej ukryć w bezpiecznem miejscu kasę, papiery i pieniądze.
Przypadek zrządził inaczej. Auto po drodze natknęło się właśnie na pochód manifestujących. Szli zwartą kolumną, skupieni i groźni. Gdy poznali w samochodzie swego dyrektora, otoczyli wóz, nie szczędząc Farwellowi przekleństw.
Brutalne ręce rzuciły się na Silasa i wyciągnęły go z poduszek siedzenia. Rozpaczliwym wysiłkiem odtrącił napastników i korzystając z zamieszania, zaczął uciekać. Ale długo hamowana nienawiść robotników rozpętała się wreszcie i miotając okrzyki mniej pochlebne puścili się w pogoń jak psy za zającem.
Farwell biegł jak człowiek, który czuje śmierć. Zmykał nie wiedząc jak i dokąd, czując za sobą jeszcze oddech robotników i słysząc ich krzyki i wyzwiska.
Nagle zamajaczyła przed nim znajoma brama. Podniósł wzrok. Klub! Klub jego! Było to zbawienie!
Podczas gdy policjanci, nawołując się gwizdkami, zbierali się pospiesznie i starali się powstrzymać tłum goniących, Farwell kłusem wbiegł na schody klubu i nie zatrzymując się, wszedł do salonu, gdzie zziajany, z błędnym wzrokiem, w brudnem, podartem ubraniu, upadł ciężko dysząc na fotel.
Hałas ten doszedł do uszu Gordona. Adwokat opuścił gabinet i zaciekawiony udał się do salonu. Tu ujrzał niedolę przerażonego Farwella.
Wówczas rozepchnął członków klubu, którzy zbierali się już dookoła fotelu Silasa, zbliżył się do niego, chwycił go za kołnierz i z siłą, o jaką niktby go nie posądził, postawił go przed sobą.
— Panie Farwell, — rzekł głosem stanowczym i donośnym — zechce pan natychmiast przyznać się publicznie, że oskarżenie pana przeciwko mnie było z gruntu fałszywe.
Ponieważ Farwell, sądząc, że go uwolnią z rąk adwokata, milczał, Gordon ciągnął dalej:
— Jeżeli pan będzie wahał się sekundę jeszcze, wyrzucę pana na ulicę i wydam na słuszny gniew tych, których pan eksploatujesz bezlitośnie od długiego czasu. — Słyszysz ich krzyki zemsty i nienawiści?... Przyznajesz, że oskarżyłeś mnie niesłusznie? Złóż świadectwo, że nie jestem winien tej podłej kradzieży!
Farwell milczał ponuro.
— Jeżeli pan nie złoży natychmiast zeznania, którego żądam, a które jest tylko szczerą prawdą, to strzeż się... Bo zażądam dochodzenia co do twojej całej przeszłości, mój panie!... Czy zapomniałeś już o małej, zielonej flaszeczce?...
Przerwał mu Farwell, który blady, z kroplami potu na czole zaczął mówić pośpiesznie i dysząc ciężko:
— Błagam, proszę milczeć... Błagam... To fałsz!... Przysięgam!... To fałsz...
W tej chwili wszedł Randolf Allen.
Udało mu się, dzięki zimnej krwi i energji, powstrzymać na czas jakiś zapędy manifestujących i pojawił się na progu salonu właśnie na czas, by usłyszeć z ust Silasa Farwell wyznanie:
— Panie Gordon, przyznaję, że pana oskarżyłem niesłusznie!
Wówczas Gordon zwrócił się do obecnych:
— Panowie, — rzekł — i panie dyrektorze policji, biorę was wszystkich na świadków i proszę o zapamiętanie zeznania, jakie tu złożył Silas Farwell!
Potem podszedł do okna i zrobił znak robotnikom:
— Odejdźcie już, — krzyknął, — obiecuję wam sprawiedliwość!
Gordon był bardzo popularny wśród pracowników firmy Farwell, usłuchano go więc i tłum spokojnie rozpłynął się po ulicy.
Wychodząc adwokat spotkał się z Silasem Farwellem, którego jednomyślnie wykreślono z klubu.
— Aha, triumfuje pan, panie Gordon, — syczał zjadliwi Silas. — Ale jest ktoś, kto mi za wszystko zapłaci! Panna Travis, ta która pana tak dzielnie obroniła, jest winną i oskarżona i ona nie wykręci się tak łatwo! Żegnam! Zobaczymy się jeszcze!
To mówiąc, skłonił się szyderczo i uciekł prędko.
Gordon wyszedł z Randolfem Allenem i udali się razem do Najwyższego Sądu. Tam adwokat złożył szczegółowe zeznanie o wszystkiem co zaszło, a stwierdził to dyrektor policji. Sędzia obiecał Gordonowi, że najbliższa sesja trybunału rozpatrzy sprawę jego, poczem przywróci mu jego prawo występowania jako adwokata.
— Będzie pan znowu z nami, — kończył sędzia, — ściskając dłoń Gordona. — I życzę panu, by pierwszy występ pana jako obrońcy był głośny!
— Jestem o tem przekonany, — odpowiedział Gordon. — Pierwsza sprawa, której obrony się podejmę, będzie wielkim triumfem. Ręczę panu!



Rozdział XXX.
POSTANOWIENIE FLORY.

Maks Lamar właśnie udawał się na poszukiwanie Gordona, gdy spotkał go po drodze z sądu.
— Prawdziwie szczęśliwy zbieg okoliczności, panie doktorze! Miałem bowiem zamiar udać się do pana, by dowiedzieć się, gdzie obecnie przebywa panna Travis. Mam dobrą nowinę!
— Czy może udało się panu wyciągnąć od Farwella przyznanie się do jego podłego oszczerstwa?
— Czyta pan w myślach ludzkich jak z nut, panie Lamar! Pojmuje pan konsekwencje tego faktu: jestem zrehabilitowany! Będę więc mógł dalej uprawiać mój zawód obrońcy w sprawach karnych i pierwszą moją myślą było ofiarowanie mych usług pannie Travis.
— Nikt lepiej niż pan nie potrafi tego uczynić, — rzekł doktor.
— Ale mam nadzieję, drogi doktorze, że pan mi w tem dopomoże i pokieruje obroną, t. j. powie pan wszystko, co panu wiadome...
— Niestety, to co mi jest wiadome nie ułatwi bynajmniej całej sprawy! Flora Travis niezaprzeczenie podpada pod paragrafy kodeksu karnego. Trzeba bowiem panu wiedzieć, że jest ona ciężko dziedzicznie obciążona. Od czasu do czasu ukazuje się na ręce jej stygmat, będący zewnętrzną oznaką kryzysu: jest to owo słynne Czerwone Koło o którem tyle się pisze i mówi.
— Tak, wspominały o tem dzienniki... ale to drobny szczegół.
— Nie, to jest rzecz główna, — rzekł doktor stroskany. Jeżeli Florę Travis wezmą pod obserwację, nie będzie mogła ukryć tej oznaki fizycznej. Więc będą ją uważali albo jako chorą albo jako winną.
— Tak, to ciężka sprawa.
— Myślałem więc, mecenasie, by postąpić w ten sposób: należy namówić pannę Travis by uniknęła procesu przez ucieczkę.
— Ależ proces...
— Tak, proces odbędzie się swoją drogą. Pan użyje całego swego talentu, by trybunał wydał werdykt łagodny w jej nieobecności. A ja tymczasem oddam na usługi przyjaciółki naszej całą moją wiedzę lekarską, tak, że powoli wyzdrowieje.
— A wówczas wróci i zażąda nowego procesu... Dobrze, należy więc tylko namówić pannę Travis, by uciekła.
— Tak, — zakonkludował Lamar. — W tymi celu proszę pana towarzyszyć mi do niej.
Na dzwonek otworzyła im drzwi Mary i wpuściła do pokoju, gdzie znajdowała się młoda dziewczyna.
— Droga Floro, — rzekł doktor, — przyprowadzam do pani naszego przyjaciela Gordona, który dzięki pani wrócił już na swoje stanowisko i prosi teraz, by wolno mu było bronić pani.
Flora wyciągnęła dłoń do Gordona.
— Dziękuję panu najserdeczniej, — rzekła z wdzięcznością. — Jestem pewna, że dzięki panu sprawiedliwość okaże się dla mnie łaskawą.
Doktor Lamar zabrał głos, opowiadając Florze o projekcie ucieczki.
Panna Travis słuchała tych planów w milczeniu. Gdy Lamar skończył, odezwała się:
— Więc to pan, panie doktorze, proponuje mi ucieczkę jak zwykłej zbrodniarce? Nie, na taki krok nigdy się nie zdecyduję. Byłoby to tchórzostwem.
— Wcale nie, — odpowiedział Maks. — Ale nasz system obrony opiera się na wyzdrowieniu.
— Wątpię, by ono było możliwe. Te straszne stygmaty zostaną mi już na całe życie.
— Posłuchaj mnie, droga Floro, — rzekł doktor z wielką słodyczą w głosie. — Najpierw muszę ci się przyznać do jednej rzeczy: oto skorzystałem ze snu twego, by ci narzucić suggestją chęć walki bardzo upartej i bardzo zaciętej z twoją chorobą. Ale to nie wystarczy! Jedynem lekarstwem — i to niezawodnem — jest twoja własna wola. Wszyscy ludzie mają piętna bardzo niemile, widoczne lub nie. Czy to są znaki zewnętrzne, czy manje, czy tiki, czy też popędy nieuzasadnione niczem, zwane w psychologi medycznej „automatyzmami“, zawsze wymykają się z pod kontroli naszej świadomości aż do chwili, gdy wola nasza, wreszcie wyswobodzona, zbuntuje się i rozpoczyna z niemi walkę nieustępliwą, bez pardonu. Z tą chwilą kończy się ich znaczenie. Stygmaty mogą się ukazywać. Ale zwycięstwo jest pewne, a instynkt pokonany. Otóż Floro, musisz odnieść triumf. Chociaż na ręce może się pokazać kółeczko krwawe, jednak w istocie ono już nie istnieje.
Flora słuchała uważnie i potwierdziła:
— Wierzę ci.
— Wierzysz mi, Floro... i chcesz?
Powtórzyła z wzrastającym zapałem:
— Tak! ja chcę! Chcę! Chcę!
— W takim razie pozwól siebie przekonywać, pomagać sobie i pielęgnować. W przeciągu sześciu miesięcy obiecuję ci, że zniknie zupełnie wpływ dziedziczności. Ale dlatego musisz być wolna — więc trzeba uciekać.
Ale Flora, potrząsając główką, zawołała:
— Nie! Nie wyjadę! Czuję, że nie mam prawa uciekać przed sprawiedliwością!
Maks Lamar milczał chwilę. Potem zbliżył się do Flory i ujął ją za rękę:
— Nie obawiasz się niczego?
— Niczego. Wszystko mi jest takie obojętne! Chcę tylko wyzdrowieć. Ta, która stanie przed sądem, będzie już inną, nową kobietą.
— Więc nie chcesz uciekać?
— Nie ucieknę.
Popatrzył na nią z wielką tkliwością, a oczy mu zaszły łzami.
— Jesteś naprawdę podziwienia godną, droga Floro! — rzekł z przekonaniem.
Uśmiechnęła się do niego:
— To co czynię, jest takie proste, takie bardzo łatwe; przecie kocham cię!



Rozdział XXXI.
BÓL MATKI.

Ani pani Travis, ani Dżim Barden nie wiedzieli o tragicznej zamianie ich dziecka: jedyną wtajemniczoną była tu Mary, która, jak wiemy, umiała milczeć. I pani Travis nigdy nawet na myśl nie przyszło, że Flora mogłaby nie być jej córką.
Łatwo więc pojąć, jakie straszliwe załamanie się nastąpiło w duszy nieszczęśliwej kobiety, kiedy nagle dowiedziała się, że dziecko to, tak tkliwie ukochane było w istocie córką zbrodniarza. Jednocześnie w umyśle jej powstała hipoteza, zresztą bardzo prawdopodobna: „Flora, córka Dżima Bardena, została podstawiona w miejsce mego dziecka — otóż moje dziecko żyło jako syn Dżima Bardena“. Rozumowanie to nasuwało się jej swoją nieubłaganą logiką, powiększając jeszcze jej ból. Wyjąwszy z biurka fotografię Flory, biedna kobieta wpatrywała się w nią z rozrzewnieniem. Czyż to możliwe, by ta urocza twarzyczka była obliczem zbrodniarki?
— Nie, — zawołała nagle odrzucając fotografię, — nie wolno mi rozrzewniać się nad dziewczyną, która tak boleśnie zdradziła moje uczucie! Nie, miłość moja powinna iść cała ku temu biedakowi, memu prawdziwemu dziecku; przecie ta niegodziwa zamiana była przyczyną jego nieszczęścia i śmierci przedwczesnej... A miałby już teraz lat dwadzieścia!
Łzy przysłoniły wzrok biednej Kobiety. Płakała nad synem, którego nie znała, o którym nie wiedziała nic, chyba to jedno, że zginął z ręki Dżima Bardena.
Opanowała ją niepohamowana chęć dowiedzenia się wszystkich szczegółów, których udzielić jej mógł jedynie doktor Lamar. Udała się więc do niego.
Doktor Lamar przyjął gościa z serdeczną uprzejmością i zapytał o cel wizyty.
— Proszę mi powiedzieć wszystko, co panu wiadomo o moim synu — rzekła drżącym głosem.
Pani Travis mówiła cicho i prędko. Policzki jej płonęły gorączkowo.
— Tak, — dodała widząc zdziwienie doktora. — Chcę wiedzieć, czem on był, jak żył, czy bardzo cierpiał. Bo o synu moim, dla którego — bez mojej wiedzy i woli coprawda — byłam najgorszą matką, nie wiem nic, nic, nic...
Maks Lamar milczał chwilę, albowiem surowo osądził nielitościwe zachowanie się pani Travis wobec Flory. Teraz jednakże, widząc matkę złamaną nieszczęściem, uczuł litość.
— Niestety, łaskawa pani, — rzekł po namyśle, — nie wiem, co się stało z synem pani...
— Nie, nie, niech pan tego nie mówi, — przerwała pani Travis. — Chcę wiedzieć całą prawdę, doktorze Lamar. Wie pan równie dobrze jak ja, że synek mój, w chwilę po urodzeniu był mi zabrany przez tego strasznego bandytę Dżima Bardena. Wie pan również, że Dżim Barden, w złej czy dobrej wierze, nazywał go swoim synem i wie pan, że go zamordował... Był pan przecie wówczas obecny tam... Panie doktorze, błagam, proszę mi opowiedzieć, jaki był mój syn, proszę mówić mi o nim...
— Proszę panią, — odezwał się doktor, — niech pani mnie nie zmusza do mówienia.
— Owszem, chce tego, żądam od pana.
— Kiedy tak...
Maks Lamar sięgnął do szuflady, wyjmując stamtąd fotografję, którą podał pani Travis. Ujrzała na niej wyrostka o wyglądzie apasza, o wzroku fałszywym pod naciśniętą głęboki czapką.
Na fotografji był napis:
„Bob Bardem, lat dziewiętnaście, syn Dżima — Koła Czerwonego. Należy do bandy opryszków Sama Smilinga. Karany sądownie za kradzież roweru. Podejrzany o udział w kradzieży biżuterji jubilera Clark‘a. Ofiarował wówczas swe usługi jako wywiadowca.
— Boże! Boże! — jęknęła z przerażeniem pani Travis.
— Oto, czem był Bob Barden. Dodam, że Dżim Barden był bardziej osobnikiem chorym niż zbrodniarzem. Względem tego, którego uważał za syna swego, postępował jaknajszlachetniej, czynił wszelkie wysiłki, by utrzymać go na dobrej drodze, ale złe instynkty chłopca zwyciężyły. Chciała pani prawdy...
I tonem uroczystym dodał:
— Prawdziwem dzieckiem pani, godnem współczucia serdecznego i miłości macierzyńskiej jest Flora...
— Flora? Flora Barden? — zawołała pani Travis z oburzeniem.
— Nie! Flora Travis! Kiedy czas ułagodzi pani ból, zrozumie to pani sama, osądzi ją lepiej i wytłómaczy.
— Nigdy!
— Słowo to nie powinno być wymówione bez zastanowienia. Nie wolno pani odtrącać Flory. Potrzebuje ona tak bardzo świadectwa pani, jej uczucia...
— Nie, nigdy! powtarzam, nigdy!... Nietylko że Flora nie jest moją córką, ale ona nie zasłużyła nigdy na to, by nią być. Nie chcę jej widzieć na oczy!
Drżąc cała, pani Travis wyszła z biura nawet bez pożegnania.



Rozdział XXXII.
SĄD.

Nadszedł wreszcie oczekiwany dzień sądu.
Śledztwo nie trwało długo. Flora przyznała się do wszystkich zarzuconych jej czynów.
Sale wypełniał tłum. Miejsca rezerwowane zajęte były przez osobistości znane: dużo pań eleganckich, uczeni, pisarze, artyści, i lekarze. „Koło Czerwone“ wzbudziło wielkie zainteresowanie w środowiskach uczonych całego świata.
Druga część publiczności składała się z ludzi bardziej sympatycznych dla oskarżonej byli to bowiem drobni sklepikarze, rzemieślnicy i urzędnicy, ofiary lichwiarza Baumana, osoby wdzięczne Florze za jej interwencję.
W głębi sali widziało się zwykłą publiczność sal sądowych: ludzi bez określonego zajęcia, śledzących namiętnie przebieg każdej rozprawy.
Jako obrona figurował adwokat Gordon, którego obecność powitano szmerem sympatji.
Z drugiej strony na ławce siedział doktor Maks Lamar i Mary. Za nimi znajdował się Randolf Allen i kilku ajentów policyjnych ubranych po cywilnemu. Cała armja stenografów, dziennikarzy, rysowników, woźnych tłoczyła się w przejściach.
Na salę wszedł prezydent sądu w otoczeniu asesorów.
— Proszę wprowadzić oskarżoną! — padł rozkaz.
Tłum zakołysał się: oczy wszystkich zwróciły się na Florę Travis, którą prowadzono na ławę oskarżonych.
Ubrana skromnie, lecz elegancko, była piękniejsza jeszcze niż dawniej, bowiem bladość nadawała twarzyczce jej coś wzruszającego, a oczy, podkrążone ciemną obwódką cierpienia, spoglądały łagodnie i odważnie.
Przysięgli zajęli miejsca. Prezydent rozpoczął pytania.
Na wszystkie kwestje Flora odpowiedziała spokojnie i szczerze. Sprostowała niektóre daty i szczegóły, uporządkowała przebieg wypadków. Gordon spoglądał na nią, notując coś od czasu do czasu. Po ukończeniu przesłuchania oskarżonej, zawezwano świadków.
Pierwszym z nich był Maks Lamar. Sytuacja jego, jako lekarza i znawcy sądowego, dodawała wagi zeznaniom. Od jego orzeczenia miała w wielkiej mierze zależeć odpowiedź trybunału na pytanie: czy Flora Travis jest odpowiedzialną czy nie?
Po złożeniu przysięgi doktor zwrócił się twarzą do publiczności, by lepiej być słyszanym.
Zaledwie jednak zaczął mówić, gdy zatrzymał się nagle...
Do sali trybunału, przez drzwi w głębi weszła kobieta siwowłosa, ubrana czarno. Była to pani Travis.
Flora, nie spuszczająca oczu z doktora, ujrzała ze zdumieniem, że spogląda on w głąb sali. Obejrzała się i wzrok jej spotkał się z tą, którą z głębi duszy zawsze darzyła miłością synowską. Zadrżała, wzruszenie oblało rumieńcem jej blade policzki i mimowolnym ruchem wyciągnęła ręce, nie mogąc powstrzymać tego okrzyku dziecka, wołającego o pomoc:
— Mamo!
Pani Travis błyskawicznie przecisnęła się przez tłum, otworzyła barierę i rzucając się na Florę, przycisnęła ją do serca z najwyższą czułością. Potem, zwracając się do sędziów, zawołała:
— Ona jest moją córką, moją prawdziwą córką! Ona Jest mojem całem życiem! Oddajcie mi moją córkę!
Wzruszenie ogarnęło całą publiczność.
— Będę zmuszony opróżnić salę, jeżeli publiczność się nie uspokoi! — oświadczył prezydent.
Pani Travis płacząc usiadła obok Mary.
Jednakże wnet nowy wypadek przerwał spokój. Głuchy, coraz bardziej potężny hałas przeszkodził znów doktorowi Lamarowi w składaniu zeznań.
Strażnicy i policjanci pospieszyli z pomocą. Byli to robotnicy kooperatywy Farwell w potężnej grupie zebrani w pałacu sprawiedliwości.
Na czele ich znajdował się Watson, kierujący słowami i czynami tłumu.
— Flora Travis jest niewinna! — wołał. — Nieprawdaż, towarzysze, że nie pozwolimy jej skazać!
Wrzenie wśród robotników wzrastało. Niepohamowanym pędem pchali się do sali rozpraw. Napróżno straż i woźni starali się ich powstrzymać: fala była zbyt silna! Pod jej naporem ustąpili policjanci i żandarmi, otworzyły się drzwi i manifestanci wpadli do sali:
— Sprawiedliwości!... Sprawiedliwości żądamy! Niech żyje Flora Travis. Ona niewinna! Precz z Farwellem! Hańba Farwellowi!
Wzruszona Flora miała spojrzenie pełne wdzięczności dla tych prostych a tak wdzięcznych ludzi.
Ale Gordon, rozumiejąc dobrze, że przedłużenie tego zajścia może obrócić się na niekorzyść oskarżonej, dał znak Watsonowi, by wyprowadził robotników.
Watson zrozumiał ruch adwokata i zwracając się do towarzyszy, rzekł:
— Towarzysze! Dr. Gordon prosi nas, aby wstrzymać manifestację. Trybunał zrozumiał jej doniosłość. Pozwólmy teraz znakomitemu obrońcy przemówić, by zapewnił ostateczny triumf sprawiedliwości.
Zerwała się znów burza okrzyków:
— Niech żyje Flora Travis! Precz z Farwellem!
Poczem robotnicy, posłuszni Watsonowi, opuścili salę.
— Takie manifestacje są rzeczą niedopuszczalną — zauważył cierpko prezydent. — Panie Lamar, proszę mówić dalej.
Oświadczenie Lamara było zwięzłe. Zadowolnił się wyliczeniem faktów, w które był zamieszany i uczynił to z wielką bezstronnością, nie podkreślając nawet specjalnie szlachetnych impulsów oskarżonej.
Następnie mówił jeszcze jako rzeczoznawca sądowy. Tu przedstawił teorję wpływów dziedziczności, przytoczył wypadki stygmatyzowania i zakończył przypomnieniem kuracji przeprowadzonych zapomocą sugestji i autosugestji. Wola jest wszechpotężną na niektóre przejawy zachwiania równowagi nerwowej. Czy Flora Travis może być wyleczoną? Z duszy swej i sumienia jako lekarz odpowiadam śmiało: Tak!
Doktor Lamar wrócił na swe miejsce, przeprowadzony powszechnym szmerem aprobaty.
Zaczęło się przesłuchiwanie świadków.
Najpierw stawił się lichwiarz Karol Bauman. Podniecony i wielomowny zabrał głos z zadowoleniem. W patetycznych wyrażeniach odmalował cierpienia, jakie przeszedł uwięziony w swej szafie ogniotrwałej, oraz cierpienia jeszcze większe, wywołane kradzieżą książki z pokwitowaniami.
— Milcz, Bauman, ty stary łotrze, kanalio! — odezwały się głosy z głębi sali.
Bauman przerwał przerażony.
— Aby uniknąć podobnych zajść, które muszę zganić, — odezwał się przewodniczący, — poproszę pana, panie Bauman, abyś pan przerwał te panegiryki swego przemysłu.
Bauman chciał zaprotestować.
— Dziękuję panu, pana zeznania skończone, — rzekł przewodniczący.
Lichwiarz wyszedł, przeprowadzony dyskretnie rzucanemi wyzwiskami.
Wywołani następnie jako świadkowie: Ted Drew i tajemniczy hrabia Cherteck nie zjawili się wcale. Pierwszy z nich uważał za odpowiednie wyjechać w dłuższą podróż. Co się tyczy Chertecka, jak się przekonano, szpiega na rzecz Niemiec, natychmiast po nieudanej próbie zniknął bez śladu.
Następnie zeznawali świadkowie bez znaczenia.
Wreszcie wywołano Silasa Farwella.
Jak można było przypuszczać, człowiek ten starał się obciążyć Florę z całym swoim cynizmem. Dając ujście nienawiści swej i uczuciu zemsty opisał szczegółowo fakt kradzieży, której padł ofiarą.
Gordon musiał milczeć, aby nie wydawało się, że zajmuje się swoją sprawą osobistą. Ale przewodniczący, mimo urzędowej swej bezstronności, nie uważał za stosowne przestrzegać takiej dyskrecji i kiedy Farwell skończył swe zeznanie, zapytał go ironicznie:
— Wypada myśleć, że szkoda, wyrządzona przez tę kradzież świadkowi jest więcej moralna niż materialna, albowiem nie wniósł on skargi cywilnej w tym procesie. Widocznie więc darowuje szlachetnie tych siedmdziesłąt pięć tysięcy dolarów, które mu ukradziono.
Ironia ta nie przypadła wcale do gustu Silasowi. Blady z wściekłości nie ośmielił się odpowiedzieć.
Świadkowie odwodowi byk słuchani z wielkiem zainteresowaniem. Między nimi znajdowali się ci wszyscy, dla których interwencja Flory równała się cudowi Opatrzności. Wiec padały tu entuzjastyczne słowa wdzięczności dla Flory, upodobniającej się raczej do dobrodziejki niż do winnej.
Przy przesłuchaniu Mary wzruszenie doszło do szczytu, a wierna opiekunka, mówiąc o swej ukochanej pupilce, znalazła słowa proste, a tak szczere i piękne, że publiczność płakała.
Przewodniczący oddał głos oskarżycielowi publicznemu. Prokurator, pan Tramelson, miał zadanie bardzo ciężkie i delikatne. Wybrnął z tego, przyjmując jako zasadę sprawiedliwość surową i ślepą. Sprawiedliwość, — według p. Tramelsona, — musi sądzić o faktach samych, nie bawiąc się w rozstrząsanie intencyj.
— Zasady są zasadami i na nich spoczywa cały budynek społeczny. W imię tych zasad żądam od trybunału skazania, nie sprzeciwiając się jednakże, by przyznano Florze Travis korzystanie z dobrodziejstwa okoliczności łagodzących.
Oskarżenie to, umiarkowane bardzo w treści i formie, przyjęto przychylnie.
— Obrońca Gordon ma głos!
Adwokat Flory wstał i zaczął przemawiać głosem pięknym, muzykalnym, jednającym mu sympatię słuchaczy. Krasnomóstwo jego polegało przytem na przekonywaniu publiczności wywodami prostemi i bardzo logicznemi. Opowiadając od początku historię przygód Flory Travis, wykazał jasno, że czyny zarzucone oskarżonej, uwieńczone były wynikiem pomyślnym. Następnie przesunął przed przysięgłymi szereg postaci „ofiar“ jej postępowania, ale główne uderzenie zachował dla Silasa Farwella, co spotkało się ze szmerem sympatii publiczności.
Odpowiadając na zarzuty prokuratora Gordon mówił:
— Wypadek panny Flory Travis jest, — że się tak wyrażę, — „wyjątkiem wyjątkowym“. Czyny, przez nią popełnione, miały konsekwencje szczęśliwe, co ich nie usprawiedliwia — zgadzam się z tem. Ale może zapewnić Prześwietny Sąd i PP. Przysięgłych, że czyny te nie powtórzą się więcej. Straszliwy wpływ dziedziczności, której przyczyny i skutki, przed chwilą doktor Lamar tak świetnie przedstawił, już nie istnieje. Dzięki energicznemu leczeniu woli i surowej moralności, panna Travis jest już wolna od zgubnych wpływów.
Wyzdrowienie jej jest zupełne i to stanowi gwarancję na przyszłość!
W dalszem wspaniałem przemówieniu Gordon żądał, by Florę Travis oddano tej, która ją wychowała, a która zjawiła się na rozprawę błagać o łaskę.
— Prawo ściga mniej Florę Travis niż Czerwone Koło, ten znak szaleństwa i zbrodni. Otóż Czerwone Koło przestało istnieć. Przeszło już do dziedziny legendy. Czyż wiemy, jakie pozostanie po nim wspomnienie? Być może, iż kiedyś w bajkach opowiadanych przez babcie dzieciom i wnukom, będzie mowa o dobrej wróżce, która dzięki talizmanowi Czerwonego Koła, hojnie wynagradzała dobrych a surowo karała złych... A czyż możliwą jest rzeczą, by bajka ta kończyła się w ten sposób, że dobra wróżka została ukaraną za swą szlachetność i wielkie serce?
— Panowie, Flora Travis powinna być wolna!
Sprawa była wygrana.
Sędziowie przysięgli zaprzeczyli jednogłośnie wszystkim pytaniom. Trybunał ogłosił wyrok, uwalniający Florę Travis od winy.
Wówczas Flora rzuciła się w ramiona swej matki, szlochającej ze wzruszenia, poczem ucałowała swoją wierną Mary. Maks Lamar z sercem przepełnionem radością niewysłowioną, zbliżył się do ukochanej, całując z szacunkiem jej dłoń. A uścisk ręki dany Gordonowi, świadczył wymownie o jego wdzięczności, podziwie i przyjaźni.



EPILOG.

Upłynął rok od tego czasu.
Maks Lamar w mieszkaniu swojem czyni ostatnie przygotowania do podróży. Przed wyjściem odczytuje uważnie list otrzymany w przeddzień:

„Drogi przyjacielu!
„Rok próby upłynął.
„Kiedy dzięki Tobie i naszemu wspólnemu przyjacielowi Gordonowi odzyskałam wolność, postanowiłam przekonać się, że ciążąca nademną straszna dziedziczność istotnie przestała mi grozić. Dla zdobycia tej pewności potrzebny był dłuższy okres czasu.
„Kiedy uwiadomiłam Ciebie, drogi przyjacielu, o mem niezłomnem postanowieniu, cierpiałeś bardzo, wiem o tem... Ale i ja cierpiałam również.
„Dziś próba się skończyła
„Przyjeżdżaj! Ta, która będzie Twoją na zawsze, oczekuję Cię z niecierpliwością!
„Kocham Cię!

Flora.

Maks Lamar ucałował dobry, kochany list. Szczęście jego było wielkie.
Przez dwanaście miesięcy nie miał żadnych wieści od Flory. Aby zapomnieć o swym smutku, pogrążył się w pracy oddając się studjom naukowym.
Kiedy jednak zbliżał się termin zwłoki oznaczonej przez Florę, doktor stał się nerwowy, smutny, zgnębiony. Podczas ostatnich dni odosobnił się nawet od najbliższych, nie chcąc widzieć nikogo.
Pożerała go niepewność.
Więc też drżącą ręką otwierał list Flory... A radość jego była tak żywa, tak gwałtowna, te ten mocny człowiek z trudem potrafił ją znieść. Jednakże opanował się i gorączkowo czynił przygotowania do drogi.
W kilkanaście godzin później Maks znalazł się w pięknym ogrodzie, otaczającym pałacyk. Była tu Flora w towarzystwie pani Travis i Mary.
Wzruszenie ogarnęło wszystkich.
Maks Lamar zatrzymał się o kilka kroków od Flory, wpatrując się w nią z zachwytem. Uderzyła go jej nadzwyczajna młodość. Z twarzyczki jej znikł ów wyraz niepokoju, zmieszania i zuchwałej śmiałości, tak często dawniej naruszający harmonię jej uroku. Obecnie promieniowała dobroć, łagodność i niewinność młodego dziewczęcia, nie wiedzącego nic o życiu... A jednak... jednak!...
Maks Lamar przypomniał sobie uroczy obraz, jakiego użył Gordon w swem przemówieniu. Obraz dobrej wróżki, która zapomocą talizmanu Czerwonego Koła nagradzała dobrych, karała złych.
Tak, tak było istotnie. Dobra wróżka...
Wróżka Czerwonego Koła! Stoczyła ona z potworem bój tem zaciętszy, że potwór ten był w niej samej i że musiała zwyciężyć wroga odwiecznego, prześladującego ją jeszcze zanim się urodziła i który rozporządzał wszystkiemi mocami piekła, wszystkiemi potęgami niewidzialnemi i podstępnemi, jakie znajdują się w tajemniczym świecie instynktów i przeznaczeń!
I dokonała tego jakby igrając, z swym cudownym uśmiechem na twarzy. Własne jej rany zgoiły się przez cud silnej woli i jasnej, mądrej inteligencji.
— Floro, moja droga Floro, — szeptał doktor, — czy mogę wierzyć memu szczęściu?
Odpowiedziała, drżąc cała ze szczęścia i uczucia:
— Ufaj! Trzymasz moją rękę w twojej. Popatrz na nią. Jest czysta... I należy do ciebie... Straszne Czerwone Koło już jej nie skazi..
Wówczas doktor rzekł:
— Pozwól, że inne koło ci włożę, droga Floro... Obrączkę, która cię nie opuści nigdy.
I na serdecznym palcu młodej dziewczyny zabłysła złota obrączka okowów małżeńskich...


KONIEC.




  1. Smilling = uśmiechnięty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.