Strona:Leblanc - Czerwone koło.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
47

Z twarzą bardziej ziemistą, niż kiedykolwiek, zbliżył się do drzwi, otworzył je cicho, podszedł do łóżka, naktórem syn jego spał dalej snem ciężkim, nachylił się nad nim i długo patrzył w jego twarz koloru ołowiu, przedwcześnie zniszczoną nadużyciem alkoholu i cyniczną w wyrazie.
Dżim Barden podniósł głowę: ostatnia chwila wahania...
Potem gwałtownie chwycił kurek od gazu i odkręcił go. Wrócił znów do izby sąsiedniej, zamknął cichutko drzwi i oparł się o nie, wyczerpany zupełnie.
— Umrze, nie zdając sobie sprawy, — szepnął do siebie. — Nie chcę, by cierpiał. Czyż nie jest on również ofiarą, on również!... jak ja... Czyż nie jest on pod wpływem Czerwonego Koła, jeżeli jest moim synem?
Nagle drgnął jak zwierz dziki, czujący niebezpieczeństwo, pochylił się naprzód, z oczami utkwionemi w podłogę, skulony, gotów do skoku.
Klapa w podłodze podnosiła się.
Podnosiła się pomału, bez hałasu, podnoszona mocnym wysiłkiem.
Najpierw ukazał się jakiś przedmiot, będący lufą rewolweru, potem ręka, trzymająca broń.
Dżim Barden, skulony, milczący, posunął się znienacka i raptownie chwycił w obie swe potężne dłonie rękę z rewolwerem.
Kilka chwil trwała walka. Nadchodzący, jeszcze niewidzialny, bronił się rozpaczliwie. Stary bandyta był tu jednakże górą. Wyrwał rewolwer z zaciśniętych palców i pociągnął brutalnie nieznajomego w górę, do izby.
Dżim-Czerwone-Koło poznał w przybyszu Maksa Lamara. Skurcz furji wykrzywił mu twarz. Zdobyty rewolwer wycelował w pierś doktora.
— Ręce do góry! warknął.