Strona:Leblanc - Czerwone koło.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
113

pewne w swej komórce skórzanej. Doktor musiał usłyszeć ten odgłos niezwykły w bucie, bo mimo swego zaabsorbowana, na twarzy jego odbiło się zdziwienie.
Sam już się widział odkrytym. Dzikie, okrutne postanowienie przeobrażało tak dobroduszne zwykle oblicze. Rzutem oka wybrał miejsce, gdzie miał uderzyć.
Wtem na dworze zatrzymało się auto. Jasny, srebrzysty głos odezwał się przy drzwiach, które się otworzyły. Maks podniósł głowę. Sam już odłożył młotek.
— Dzieńdobry, Samie! Jak się miewacie? Wyjeżdżam na wieś i w przejeździć chciałam was odwiedzić... O, i pan doktor Lamar...
Była to Flora. Pozostawiając w samochodzie matkę i Mary, wstąpiła na chwilę do swego protegowanego, do warsztatu, ocalając życie doktorowi, chociaż ani on, ani ona o tem nie wiedzieli.
A teraz w sklepiku biednym i ciemnym, do tych ścian brudnych, do ubogich resztek obuwia, wniosła ona młodość i urodę, rozjaśniając wszystko dookoła, jak wiosenny promień słońca. Lamar rzucił stary bucik, nie myśląc już o dziwnym szmerze w obcasie i skłonił nisko głowę przed panną, zaś Sam, w jednej chwili przeistoczony w ojcowskiego, jawjalnego rzemieślnika, rozpływał się w podziękowaniach.
— Flora wesoło przerwała potok jego kwiecistej wymowy:
— A sprawy wasze, Samie? Czy wszystko idzie dobrze?
— Mój Boże, panienko, nie należy się użalać. Kiedy się człek nie kłóci z robotą, to zawsze daje sobie radę...
— Tak, tak, wiem dobrze, że jesteście porządnym rzemieślnikiem, ale nie należy pracować nad siły... Oto, Samie, weźcie to... Nie, nie trzeba mi dziękować...