Czerwona rakieta/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Czerwona rakieta
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XI.
MARTWE BŁYSKI.

— Tyś go znał?
— Jak pak by ne? Był to młody, szczery, sympatyczny człowiek, dzielny oficer... Chodziłem z nim kilka razy „na rozwiedkę...“ Byłem przy jego śmierci...
— Jakże to było?
— Porucznik Romanienko zebrał dokoła siebie dwa pułki i rozmawiał z „sołdatami“ o wypadkach chwili i o bezwzględnych środkach, które rząd stosować musi dla ocalenia frontu i armji. Żołnierze słuchali z zainteresowaniem i życzliwie, a kiedy skończył, krzyknęli mu nawet „urá“. Wtedy Romanienko poprosił oficerów o chwilę rozmowy na osobności. Oficerowie zeszli się, porucznik Romanienko zaczął im coś tłumaczyć. W tej chwili podeszło dwuch żołnierzy, którzy przystanęli i przysłuchiwali się rozmowie. Romanienko poprosił ich, żeby odeszli i nie przeszkadzali, ale żołnierze odpowiedzieli, że nie powinno być żadnych sekretów i że oni chcą być obecnymi podczas rozmowy.
— Bolszewicy! — wtrącił ktoś.
— Prawdopodobnie. Na powtórną prośbę Romanienki żołnierze odpowiedzieli chamstwem. Wówczas Romanienko kazał dwom kozakom żołnierzy aresztować. Kiedy aresztowanych prowadzono koło ośmiotysięcznego tłumu żołnierzy, dały się słyszeć pogróżki i klątwy. Romanienko, widząc to, dosiadł konia i skierował się ku tłumowi, chcąc wytłumaczyć, o co idzie. Naraz tłum zakołysał się, krzyknął, żołnierze rzucili się na kozaków, odbili aresztowanych i musiało zajść coś takiego, z czego Romanienko poznał, że i jemu śmierć grozi, bo nagle zawrócił konia. W tej chwili ktoś krzyknął: — Wot niemieckij szpion, puskajuszczij po noczam rakiety.
— Prowokacja!
— Niewątpliwie — bo Romanienko był wśród żołnierzy bardzo popularny, więc w ten sposób chciano go sprzątnąć. Padły dwa strzały. Jedna kula trafiła Romanienkę w plecy —
— Podli! Podli! Skrytobójcy!
— Z pewnością bolszewicy!
— i przeszyła serce, druga raniła go w nogę. Romanienko martwy padł wraz z koniem. Rozwścieczeni żołnierze bili trupa kijami, deptali i kłuli bagnetami. Co było na trupie, zrabowano; bezkształtną bryłę mięsa przeniesiono na punkt opatrunkowy, gdzie w czerwonej trumnie zwłoki leżały pod ogniem działowym...
— Straszne rzeczy! Taki dzielny, zacny chłopak i taka marna śmierć... Zbydlęcieli...
Niwiński siedział w małem kółku oficerów czeskich i słuchał. Jakby widział stada twardych, ciemnych ludzi w gliniastych szynelach i tego młodego, rosłego porucznika, ufnie i śmiało wpierającego swego konia w szumiące, gwarne, żółte fale... A naraz czerwony błysk nad tem wszystkiem, czerwony błysk i śmierć czerwona...
— Dwuch grubijańskich żołnierzy — wnioskował któryś z oficerów — dwa strzały... Jej Bohu, to z pewnością byli ci dwaj agitatorzy bolszewiccy... Oni żądzę mordu rozbudzili w tłumie...
— Ale to znaczy, że w tym tłumie ta żądza mordu jest — szepnął Niwiński.
— Pewnie, że jest...
— I że się budzi...
— Tak. Ktoś ją budzi... Rozmyślnie... Ktoś chce wybuchu...
Oczami duszy Niwiński spojrzał ku zachodowi i krew mu zastygła w żyłach. Oto ujrzał miljony i miljony żółtego mrowia, żerującego wśród olbrzymich magazynów broni, dział, amunicji... To mrowie wiecuje i nie wie, co począć z sobą... Tęskni do domu, na wschód, a tu trzyma je i przykuwa do zadrutowanych okopów jakiś rozkaz czegoś, co umarło... Tłumy są złe, żyje w nich pamięć krzywd i pamięć posłuszeństwa, ale błyski czerwone zbyt często je już przenikają, krew kipi... Aż przyjdzie chwila, w której to wszystko szarpnie się, oderwie od zagród drucianych i lawiną straszną runie na wschód, powoli prąc wciąż naprzód, niszcząc wszystko i krwawiąc się coraz bardziej...
— Kierenskij armji w rękach już nie ma — odezwał się Ryszan. — I właściwie to już za Milukowa armja nie była w rękach rządu...
— Wybuch rewolucji armję rozsadził.
— Nie — zaprzeczył Ryszan. — To nie rewolucja. Kto inny oddawna już musiał prowadzić tam robotę rozkładową i kto inny trzyma ją w rękach. Masy są głupie, ciemne, bezmyślne... Ci komisarze wojskowi i deputaci — to są jakieś ogniwka, coś przejściowego, coś, co ma czemuś zapobiec, nie zapobiega niczemu, a tylko kompromituje się... Przykładem śmierć Romanienki... Komisarzem był — lubiany powszechnie, sympatyczny i popularny... żołnierze krzyczeli mu „ura“, a jednak był ktoś silniejszy od niego, ktoś bez tytułu, nieznany nikomu, szary — i ten ktoś szepnął słówko, wzburzył tłum — i rozdeptał Romanienkę.
— Kto?
— Bolszewicy.
— Niemcy.
— Jedni i drudzy.
— Potworne!
— Co zrobić?
— Gdyby się znalazła choć garść uczciwych żołnierzy mówił Ryszan zdaje mi się, nie wszystko jeszcze byłoby stracone. Ta hołota na froncie rozlezie się, rozproszy, rozpryśnie — a wtedy będzie można rozbić ją i stworzyć nowy front.
Tegoż samego zdania był i Niwiński — a tedy po paru dniach namysłu zgłosił swą gotowość do pracy tym, którzy jeszcze w wojsko polskie wierzyli.
Chodził po różnych rozległych, szarych i banalnych biurach, szukając człowieka i mądrego słowa. Ale w tych biurach siedziały przeważnie niedostępne kobiety, z urzędowemi minami odsyłające go od departamentu do departamentu, lub też nieufni i mało wiedzący urzędnicy, którzy zbywali go czembądź, bojąc się, że może on szuka posady. Jakiś chorąży, któremu — nie zważając na jego zarozumiałą i nadętą minę — zwierzył się szczerze ze swych niepokojów i zamiarów — słuchał go kwaśno i wreszcie urwał rozmowę, oświadczając krótko, że wszystko idzie jak najlepiej i że wszystko zrobiono. Łatwiej było przejść przez mur, niż przez odstręczający chłód tych ludzi. Jakiś „powstaniec“ w mundurze chorążego, apoplektyczny starzec z chytrą miną Zagłoby i sztukowanemi wąsami, zajął się Niwińskim, przyrzekł mu swą protekcję i obiecał zaprowadzić go do kogoś, kto jest duszą całej akcji wojskowej i wszystko wie. „Dusza“ — fertyczna osóbka w wieku około lat czterdziestu — przyjęła Niwińskiego bardzo serdecznie, dała mu legitymację, upoważniającą do chodzenia po szpitalach, i nakreśliła mu cudowny plan akcji — przyczem jednak Niwiński zauważył, że „powstaniec“ jest blagierem, „zajął się“ nim, ponieważ nałogowo szukał popularności, a do „duszy“ zaprowadził go dlatego, aby ją móc kilka razy wziąć dłonią z ojcowską serdecznością za krągłe ramię, na co ona zezwalała z czarującym uśmiechem matki, znoszącej kaprysy dziecka. Głównym obowiązkiem tej damy było wycinanie z pism polskich i rosyjskich wszelkich wzmianek odnoszących się do wojska polskiego i na tem ona opierała swą wszechwiedzę.
Rozmowa toczyła się w najlepsze, gdy wtem „dusza“ spojrzała na Niwińskiego i — jak gdyby przypominając coś sobie — spytała:
— Ależ... wszakżeż pan literat! Pan pracował w którymś z dzienników polskich w Moskwie, nieprawdaż?
Niwiński przyznał się.
— Mój Boże, jakże ja mogłam zapomnieć! A otóż widzi pan, że nie zapomniałam! Ależ to doskonale, pan nam się świetnie przyda, sam Bóg nam pana zsyła... Wyobraź pan sobie, panie Bernadowicz, pan Niwiński jest literatem, poetą bardzo utalentowanym...
— Zaraz już „bardzo...“
— Ależ tak, tak, czytałam... Niesłychana obrazowość, rzadka plastyka...
Bernadowicz spojrzał na Niwińskiego niechętnie, ponieważ „dusza” przysunęła się do młodego człowieka tak, że nieledwie jego kolan dotykała.
— Otóż, proszę pana, rzecz ma się tak: Nasz żołnierz jest bardzo biedny, nie ma odpowiedniej dla siebie strawy duchowej... Zależałoby na tem, aby mu jej dostarczyć...
Niwiński aż przybladł ze wzruszenia.
— Proszę pani.... To się przecież rozumie... Żebym tylko wiedział, co zrobić, zrobię wszystko, co leży w mej mocy...
— Biorę pana za słowo! — z miłym, kokieteryjnym uśmiechem żywo odpowiedziała „dusza”. — Jako literat musi pan mieć jakieś stosunki z wydawcami.
— Niestety pani —
— A przynajmniej zna ich pan i potrafi pan z nimi mówić. Ja sama jestem wprawdzie bezwyznaniowa, ale napisałam książeczkę do nabożeństwa dla żołnierzy polskich. Jest tam parę modlitw moich własnych.
— Proszę pani! — zmartwił się Niwiński. — Książeczek do nabożeństwa jest aż nadto...
— Ale tam jest też moja modlitwa o honor żołnierza.
Niwiński łypnął na nią oczami tak wyraziście, że zmieniła temat.
Skończyło się jednak na tem, że dano mu prawo wyszukiwania żołnierzy polskich po szpitalach i werbowania lżej rannych do wojska.
Włócząc się od szpitala do szpitala, zaszedł raz do szpitala oficerskiego przy ulicy Funduklejewskiej, gdzie miało być kilku Polaków. Dowiadując się o nich, znalazł ich wkońcu w płóciennych „pałatkach“, rozpiętych na podwórzu. Były to wielkie namioty z „brezentu“, przewiewne i pełne ciepłego, złotego zmroku, w którym bielały łóżka. Wyszukawszy swych oficerów i zaznajomiwszy się z nimi, Niwiński powlókł ich za sobą w odleglejszy kąt wielkiego, zarosłego drzewami dziedzińca, aby móc swobodnie porozmawiać. Szli chętnie, zadowoleni z nadarzającej się im rozrywki. Było słoneczne, gorące popołudnie, suche i ciche. Ranni i chorzy przeważnie spali, rzadko gdzie przemykał się biały, szeroko rozpięty chałat.
Niwiński wykładał oficerom, z czem przyszedł. Słuchali go z zajęciem, życzliwie, ale — nie mówili nic. Ci młodzi ludzie byli starymi żołnierzami, a z ich spokojnych oczu czytało się, że przeszedłszy wiele, wiedzą i myślą coś, czego nie chcą powiedzieć. Gdy Niwiński skończył, milczeli chwilę, a potem ktoś zaczął opowiadać o obronie jakiegoś przyczółka mostowego. Po pewnym czasie przyłączył się do nich podoficer belgijski z samochodów pancernych i ten wdał się w długą, istotnie bardzo zajmującą rozmowę o taktyce tej broni.
— Nasze wozy pancerne mają tę złą stronę, że są otwarte, ale za to widzi się z nich lepiej — tłumaczył słuchaczom. — Wóz obsługuje czterech ludzi: pointeur, chargeur, chauffeur i aide-chaffeur. Wóz panuje nad przestrzenią 200 metrów — kontakt utrzymują cykliści. Głownem zadaniem samochodów pancernych jest pomaganie piechocie podczas ataku. Oprócz korzyści konkretnej, jaką jest rozbijanie gniazd karabinów maszynowych przy pomocy dział szybkostrzelnych, wozy opancerzone podnoszą ducha wojsk. Widziałem sam, jak po ataku żołnierze rosyjscy całowali nasze wozy...
Opisywał działalność tych wozów na galicyjskim froncie, gdzie głównie się niemi posługiwano ze względu na dobre drogi, wspominał bitwy...
Niwiński zrozumiał, iż traktowano go nie jako agitatora, ale jako poczciwego człowieka, który przyszedł pogawędzić z chorymi.
Światło słoneczne sączyło się przez gęste korony drzew, muszki brzęczały, ktoś tam chrapał potężnie...
Co wojna! Do czego wojna! Zmęczony człowiek chce odpocząć, chce żyć.
Więc Niwiński pożegnał swych nowych znajomych i wymknął się na miasto, ślubując sobie w duchu, że już nigdy więcej nie będzie burzył spokoju ludzi uczciwych. Bo ostatecznie na czem polegało jego zadanie? Na pozbawianiu ciszy serca i spokoju tych, którzy go sobie zdobyli męką i ranami. Miałże jątrzyć dusze ludzkie? Za nic na świecie. Wszakże taki spokój, to też szczęście.
Ulica była biała od żaru słonecznego. Długie „ogonki”, prażone promieniami słonecznemi, uciekały pod ściany domów i do wnętrza bram, ale i tam pociły się w zaduszę. Na cokole pomnika Stołypina postawiono podobny do głowy cukru głupkowaty, szary obelisk z napisem „Sława podwigu i trudu,” na piersiach alegorycznej kobiety w kokoszniku, przedstawiającej Rosję, zawieszono jakieś ogłoszenie. Przemykały się ulicami kobiety w białych przezroczystych sukniach, z pod których przeglądały wyraźnie krągłe, ruchliwe nogi.
W tem minął Niwińskiego jakiś „pasażer“ w cylindrze, na którym po lewej stronie wyszyty był czerwono Nr. 1.
Niwiński obejrzał się, przypuszczając, że może ów dziwak wyrwał się ze szpitala warjatów, ale potem przypomniał sobie, iż wkrótce mają się odbyć wybory do rady miejskiej i że zapomocą takiego błazeńskiego strojenia ludzi zwykło się kaptować stronników. Dopiero teraz zrozumiał, dlaczego na ulicach wala się tyle pozdzieranych ze ścian afiszów. Podniósł jeden z nich i zaczął czytać:
— Czernosotieńcy miasta Kijowa.
Jeśli chcecie widzieć w radzie miejskiej samych byłych liżygarnków carskich, prawdziwych rabusiów i zdrajców narodu, samych złodziei-urzędników i aferzystów, samych burżujów i eksploatatorów, samych znanych maroderów i spekulantów głosujcie na listę 3, 4, 5 i 8. Bądźcież przez naród wraz z nimi przeklęci.
Niwiński uśmiechnął się i rzucił afisz.
Bezwładny i jakby wewnętrznie pusty legł Niwiński tego wieczoru na swem posłaniu na balkonie. Wzburzony różnemi myślami, jakie go zaprzątały, długo nie mógł zasnąć. Noc była burzliwa, błyskało się bardzo, grzmiało, wreszcie lunął ulewny deszcz. Wówczas Niwiński wstał i wciągnął swe łóżko napół do pokoju, ale tak, aby mimo wszystko móc patrzeć w niebo. Deszcz siekł liście, a jemu — niewiadomo dlaczego — zdawało się, iż leżąc na dnie łodzi pod żaglem nocą ciemną i burzliwą płynie dokądś przed siebie daleko.
Wstał chmurny, posępny i blady, jak chmurny, posępny i blady był też tego dnia poranek. Pisma poranne przyniosły wieść o ekscesach wojsk bolszewickich w Kałuszu. Znowu mordowano, gwałcono, hańbiono, rabowano! A dalej donoszono o aresztowaniu Piłsudskiego i 300 oficerów polskich rzekomo za spiski przeciw Niemcom i odmówienie przysięgi.
— Tak się kończą zalecanki! — mruczał Niwiński przez zęby, zły i zirytowany.
Zaś „Dziennik Kijowski“ przyniósł przedruk z któregoś z pism warszawskich, histeryczny okrzyk jakiejś baby zwarjowanej, artykuł zatytułowany „Ratujcie nasze dzieci od śmierci moralnej“ i domagający się wysłania legjonów na front.
Niwiński, przeczytawszy artykuł, aż pięścią w stół uderzył.
— Nałgali, nakręcili, napaskudzili, napsuli, a teraz, żeby „dzieci od śmierci moralnej uratować,” chcą im na froncie łby poukręcać. Sami żeby się powywieszali, łajdaki, to nie pomyślą! Ten broń złożył i aresztować się dał, a ta jędza zapamiętała wrzeszczy: — Pomordujmy dzieci, żebyśmy się ich wstydzić nie potrzebowali!
— Czego wrzeszczysz? — zajechała go znów żona. — Śniadania spokojnie zjeść nie można. Siedzi przy herbacie i ryczy! Nie wytrzeszczaj tak na mnie oczu, ja się nie boję...
Dziwnie zbrzydła. Wargi jej obrzękły, nieledwie posiniały i krzywiły się w trywjalnym grymasie, koniec nosa poczerwieniał. Zrobiła się kłótliwa, narzekała wciąż.
Pewnego wieczoru „na dachu“ pojawił się Ziemba — rozpromieniony, wesoły, pełen jak najlepszej myśli. Wracał ze zjazdu międzypartyjnego w Moskwie, gdzie postanowiono wznowić i jak najenergiczniej prowadzić akcję wojskową.
— Będziemy formowali korpus — opowiadał Szydłowskiemu i Niwińskiemu. — Pokoju z Niemcami nie będzie, a że w wojsku rosyjskiem jest źle, nieporządek i wieczne awantury, więc żołnierze będą sami chętnie do nas przechodzili... Dyscyplina francuska ostra — każdy żołnierz będzie musiał podpisać odpowiednią deklarację...
— Jeńców bierzcie — w trącił Niwiński.
— Pan zawsze swoje! — skrzywił się niechętnie Ziemba. — Jeńcy mają jeszcze czas, dość materjału gotowego jest pod ręką...
— Jakiż pan uparty! — narzekał Niwiński. — Wśród jeńców jest dużo takich, którzy do wojska się rwą, którym zbrzydło bezczynne siedzenie w obozie. Są to żołnierze ideowi, żołnierze z temperamentu — żywioły pierwszorzędne, które znacznie mogą się przyczynić do konsolidacji korpusu. Dlaczego tych ludzi odpychać? Przecież to materjał najlepszy!
— Plecie pan wkółko wciąż jedno i to samo, a nie chce pan zrozumieć, że do takiej akcji potrzebny jest ogromny aparat, którego nie mamy i na który nas nie stać... Co innego Czesi, którzy od tego zaczynali...
— Ale my mamy wszędzie swoich delegatów cywilnych, urzędników Centralnego Komitetu Obywatelskiego, Lwowskiego Komitetu ratunkowego i tak dalej. Tych ludzi i urzędów można użyć, a Czesi z pewnością im pomogą tam, gdzie swoje posterunki mają...
— Pan Czechom wierzy!
— Co znaczy — wierzy lub nie wierzy! W ich interesie jest, aby wojsk pewnych było tu jak najwięcej — inaczej zginą, bo się nie będą mogli obronić.
— Sam-eś pan mówił, że wyjeżdżają do Francji.
— Chcą wyjechać — ale czy wyjadą, jeszcze nie wiadomo.
— Naturalnie! — wtrącił małomówny Szydłowski.
— Wszystko to ładnie, ale my musimy robić pokolei... Naprzód reorganizacja gotowych już oddziałów i organizacja korpusu, potem przyjdzie kolej na jeńców. Ale przedewszystkiem jak najszersza agitacja! Co do Czechów, to oni istotnie przydać się mogą. Pan znasz ich organizację?
— Trochę.
— Wypytaj-że się pan, jak i co i niech mi pan wolną chwilą opowie. Jak wojna to wojna! Moskaluszki są zmęczone i rewolucja ich żre, ale pokoju zawrzeć nie mogą i nie zawrą. Front jaki taki trzymać muszą. Beznadziejne to wszystko nie jest.
Działo się jednak źle. Ryga padła. Pisano o niesłychanym męstwie, z jakiem rewolucyjne wojska rosyjskie biły się z Niemcami, ale opowiadano sobie, że w rzeczywistości wojska te uciekły, że się bić nie chciały, że, cofając się, w Rydze hulały.
— Gadać będą, ale bić się nie chcą za żadne skarby świata! — narzekał Niwiński, siedząc z Szydłowskim „na dachu.“
— To są namiętni kupcy! — mówił Szydłowski z uśmiechem. — Handel jest dla nich wszystkiem. Opowiadał mi pewien oficer, który niedawno przyjechał z Czerniowiec: Żołnierze wszystko sprzedają i wszystko kupują, cała armja zajmuje się handlem. Sprzedają rzeczy skarbowe, tak, że po wsiach jest między chłopstwem mnóstwo mundurów, butów, kociołków itd., prócz tego, jeśli towar jaki z Rosji przyjdzie, wykupują go, dniami i nocami dyżurując przed sklepem. Tak np. wykupili obuwie, które potem sprzedawali, biorąc za nie podwójne ceny. Ponieważ mają dużo pieniędzy, grają namiętnie w karty, jak zwykle, na skwerach, na których powygniatane są całe koła. Biją kartę sturublówkami. Gra trwa całe noce. Żołnierz, który ze świeczką w ręce świeci grającym, dostaje sto piędziesiąt rubli za noc. Pieniądze żołnierze odsyłają do domu i przy okienku, przy którem na poczcie pieniądze się nadaje, stoją ich takie tłumy, że dla urzędników, raz na miesiąc połowę pensji wysyłających do domów, trzeba było osobne okienko otworzyć.
— Nic dziwnego, że się im nie chce bić! — wzruszył Niwiński ramionami.
— A teraz z innej beczki fakt: Dyrektor jednej z tutejszych fabryk ma tysiąc rubli miesięcznie. Wykwalifikowany robotnik zarabia do dwuch tysięcy, mimo to jednak zawsze w parę dni po otrzymaniu dwutygodniowego zarobku przychodzi po zaliczkę, której mu się oczywiście nie odmawia. Pewnego dnia dyrektor spytał robotnika, czy sobie co kupuje, że tak pieniądze wydaje. — Przed trzema dniami wzięliście przecie osiemset rubli! — rzekł mu. — Kupować? — mówił robotnik. — Nic nie kupiłem, ale w sobotę było u mnie parę osób. Cóż, ćwierć wódki kosztuje sto dwadzieścia pięć rubli, potem przegrałem trochę w karty, jedzenie drogie, żona też coś na siebie wyda, pieniądze się rozchodzą!
— Żołnierze i robotnicy! Tak, ci mają pieniądze, tych na wszystko stać — i wszystkiego im jeszcze mało.
— Słuchaj-że pan dalej: W Pitrze jest komisja amortyzacji długu państwowego. Wyposażenie urzędników tej komisji przed wojną było bardzo niskie, a że tam nikt nigdy nie miał żadnego interesu, więc o łapówkach ani gadania, rozumie się. Kiepsko. Podczas wojny podwyższono tym ludziom pensję do stu piędziesięciu rubli miesięcznie. Niedawno urzędnicy tej komisji wysłali do rządu deputację z prośbą, aby komisję przeniesiono gdzieś na wieś, bo ze stu piędziesięciu rubli miesięcznie urzędnicy w Pitrze wyżyć już nie mogą. Na poparcie swego żądania przedstawili świadectwo lekarskie, wykazujące, iż z powodu złego odżywiania się między nimi zdarzają się częste wypadki szkorbutu.
— Ale ci nie strajkują!
— A nie... Ci nie strajkują...
Przyszedł Ziemba, zły, zmartwiony.
— Ryga oddana — zahuczał swym niskim, twardym basem. — Nie wiadomo, co jest. Komisarz dwunastej armji Wojtinskij, pisze, że żołnierze bili się jak lwy, a nawet komunikaty mówią już o panicznej ucieczce. Kierenskij łże. Ciekawa rzecz — naprzeciw dwustu tysięcy Niemców stało osiemset tysięcy Rosjan — i nie mogli im dać rady. Niemcy przez dwa mosty przeprawili na drugi brzeg jeden pułk i dwie rosyjskie dywizje zrzucić go w rzekę nie mogły. Ciężkie działa komenda rosyjska musiała wywieźć przed bitwą, bo bała się stracić je.
— Podobno i pod Kowlem jest jakieś przerwanie frontu — dodał Szydłowski.
— A wojska południowo-zachodniego frontu uchwaliły, że w okopach będą siedzieć tylko do pierwszego października — rzekł Niwiński.
— Skąd pan wiesz?
— Był telegram, tylko cenzura go nie puściła.
— Ładna historja! Jeszcze wam coś powiem. Wczoraj w mojem sąsiedztwie zajęto budynek szkolny dla jakichś władz. Patrzę, co takiego? Zarząd kolei galicyjskich. Spotkałem znajomego urzędnika, pytam go: — Cóż wy tam w tym zarządzie robicie, skoro kolei nie macie. — Co robimy? Kosztorysy! Trzeba przecież jakoś wypróżnić kasę.
Lato miało się ku końcowi, gdy naraz zaczęły się rozchodzić dziwne, często zupełnie sprzeczne słuchy i wieści o jakichś ruchach i zamierzeniach wodza wojsk rosyjskich, jenerała Korniłowa.
Wśród oficerów czeskich zawrzało. Młodzi ludzie w padali na dach i wybiegali pośpiesznie, szeptali sobie coś z tajemniczą miną na ucho, śmiali się, bili pięściami w stół. Niwiński domyślił się, że coś wiedzą.
Zabrał się do Ryszana.
— Co wy tam spiskujecie? Co to za konspiracje?
Młody oficer roześmiał się.
— Konspiracje! Cóż dziwnego? Dziś wszyscy spiskują!
— Co się dzieje?
— Wiesz, że jest źle. Kiereńskij słaby, przytem blagier, kabotyn. Podżera go czerwona komuna, grożą mu marynarze kronsztaccy, Lenin, Trockij... Wszyscy rozumieją, że tak dalej być nie może. Otóż Kiereńskij, obawiając się przewrotu bolszewickiego, wezwał do Piotrogrodu Korniłowa z wojskiem oczywiście... Korniłow wysłał korpus jazdy i piechotę... Ale Korniłow jest głównodowodzącym i jenerałem w armji bardzo popularnym, tak, że jeśli stanie w Pitrze, to z tego gotowa wyniknąć dyktatura wojskowa, a co za tem idzie — znowu wojna z Niemcami!
— Korniłow ma duże siły?
— Posłał na Piotrogród dziką dywizję, swoich Tekińców i kozaków...
— A co wy macie z tem wszystkiem do roboty?
— My oczywiście bardzobyśmy chcieli, aby mu się udało, ale pomagać mu nie możemy, bo w razie niepowodzenia bylibyśmy skompromitowani. Korniłow do nas się zwracał, a właściwie nasz komendant, pułkownik Mamontow chciał nas w tę awanturę wciągnąć — odmówiliśmy. Jednakże w sztabie jego mamy kilku swoich oficerów, którzy nas informują...
— Więc to Kierenskij wezwał Korniłowa na pomoc? Dlaczegóż w takim razie dzienniki piszą, że to zamach kontrrewolucyjny Korniłowa, dlaczego Piotrogród tak tendencyjnie informuje?
— Tego ja już nie wiem, co w tem jest...
— Czy Kierenskij nie wciąga Korniłowa w jaką pułapkę?
— Być może, ale Korniłow człowiek chytry, kozak, wie, co robi...
— Coś o nim słyszałem... Podobno z niewoli austrjackiej uciekł.
— To nie wiesz? Korniłow jest właściwie znajdą, mongolskiego pochodzenia. Jako małe dziecko przygarnął go kozak zabajkalski, który się nazywał Korniłow... Bezdzietny był i adoptował chłopca, którego potem kształcił w szkole wojskowej. Jako młody oficer Korniłow odbywał długie podróże konne po Azji. Podczas jednej z takich podróży dotarł do Tekny, jakiegoś dzikiego, prawie że niezależnego narodu. Tam ożenił się z córką chana tekińskiego, przez co z Tekną zawarł braterstwo krwi. Podczas wojny walczył jako generał, zdaje mi się, dowodził dywizją. W 1915-tym r. dostał się do niewoli i został osadzony jako jeniec w którymś z węgierskich zamków. Uciekł stamtąd przy pomocy żołnierza austrjackiego, Czecha, Franciszka Mrniaka, którego jednakże na granicy rumuńskiej, kiedy chciał kupić chleb dla jenerała, żandarmi złapali. Ale Korniłow przedostał się szczęśliwie do Rosji, gdzie w krótkim czasie został głównodowodzącym. Jego wierni Tekińcy przysłali mu pułk kawalerji, który dziś jest jego gwardją przyboczną. Są to znakomici kawalerzyści — mają własnych oficerów i tylko ich słuchają. Korniłow jest w ich oczach nieomal bogiem. Kiedy z nim rozmawiają, zasłaniają sobie oczy dłonią...
— Więc to miałby być zbawca Rosji, Mongoł! — z podziwem wykrzyknął Niwiński.
— Człowieku, on ma skończoną akademję wojskową...
— Ale i owszem, niech będzie i Chińczyk, byle zrobił porządek... A swoją drogą mnie się zdaje, że wy nie robicie dobrze, stając na uboczu...
— Mieliżbyśmy się mieszać do wewnętrznych spraw Rosji?
— A czemużby nie? Przecież wy naprawdę Rosji zawdzięczacie wszystko, macie wobec niej obowiązki i naprawdę zależy wam na istnieniu frontu wschodnio-europejskiego. Więc z wielu względów nie może wam być obojętne to, co się w Rosji dzieje. Macie siłę, macie trzy mocne dywizje, możecie pomóc dobrym a niezorganizowanym żywiołom, możecie uratować Rosję...
— Człowieku, tegoby nam Rosjanie nigdy nie darowali!...
— Przeciwnie, byliby wam wdzięczni za to.
— Co znaczą trzy dywizje!
— Dziś, kiedy możecie mieć po swej stronie Korniłowa, jego dziką dywizję i Tekińców, jego szturmowe oddziały, wierne mu wojska, a w niedalekiej przyszłości korpus polski a może i Łotyszów, Serbów i Rumunów, dziś moglibyście stanowić siłę... Ale jeśli to wszystko padnie i zostaniecie w Rosji ze swemi trzema dywizjami, o, to wtenczas będzie źle.
— Dajże spokój, nasza interwencja jest zupełnie zbyteczna...
— A ja ci mówię, że czy chcecie czy nie chcecie — dojdzie do niej, bo do konfliktu dojść musi. A tedy, im wcześniej a bezinteresowniej, tem lepiej.
— Korniłow i bez nas da sobie radę. Już wali na Piotrogród!
A Niwiński ujrzał w duszy pułki dzikiej dywizji, czarniawe, pociągłe twarze w czerwonych baszłykach, oczy czarne, ogniste, i u pasów szerokie, srebrem nabijane kindżały, a potem kozaków kubańskich, w długich aż do ziemi, czarnych twardych burkach kaukaskich i tych Tekińców z jakichś nieznanych, dalekich stron — a wszystko na północnej równinie fińskiej, wśród białych brzóz i posępnych sosen zmierzające ku kamiennej, zimnej i groźnej stolicy Północy.
„Na dachu“ pokazało się jakieś towarzystwo rosyjskie; dwie wytwornie ubrane damy i trzech eleganckich oficerów. Dzień był piękny, więc towarzystwo zatrzymało się przy sztachetach okalających kawiarnię i napawało się rozległym widokiem na miasto.
Niwiński obserwował przez chwilę twarze oficerów rosyjskich.
— W tej chwili wojska Korniłowa już jadą na północ... Może się biją... Losy Rosji ważą się... Ciekawe, czy ci oficerowie wiedzą co o tem, czy ich to co obchodzi?
Twarze Rosjan były zimne, spokojne, obojętne. Podobał im się Kijów, widziany zgóry w świetle pięknego popołudnia.
— Kto ich odgadnie! — myślał Niwiński. — Może co kryją?
Zaś Ziemba huczał swym chropawym basem:
— Jeśli Korniłow nie ma dość sił do przeprowadzenia swego planu, to jego wystąpienie jest zbrodnią, ponieważ jego klęska wzmocni niesłychanie elementy bolszewickie.
W parę dni później „bunt“ Korniłowa został poskromiony. Komendant wysłanego przezeń korpusu jazdy, jakiś jenerał, skończył samobójstwem, nie chcąc snać „wsypać“ osób, które brały udział w intrydze. Minister rolnictwa, Czernow, były socjal-rewolucjonista, dosiadł aeroplanu i tak poprowadził przeciw „reakcyjnym bandom“ Korniłowa garnizon piotrogrodzki, głównodowodzącym został Kiereńskij, szefem sztabu jenerał Aleksiejew, a byłego głównodowodzącego internowano w jego byłej głównej kwaterze, gdzie Tekińcy wzięli go pod swą opiekę. Pokazało się, że cała awantura została sprowokowana przez Kiereńskiego, który łatwowiernego jenerała wywiódł w pole, skompromitował a potem sam z tego skorzystał.
Tak się narazie zakończył epizod rosyjskiego Dumuriez'a.
Ale Kijów mało się tem wszystkiem zajmował. Informacje rządowe były bałamutne i wykrętne, równocześnie zawieszono pisma monarchistyczne, które informacyj przynosiły najwięcej. Stało się jawnem, że Kierenskij, mimo wszystko, jest coraz silniejszym i do czegoś dąży.
— Macie rewolucję! — drwił Ziemba. — Prasa staje się coraz bardziej rządową, coraz mniej wolną. Rząd jest zawsze rządem — carski czy rewolucyjny — wszystko jedno.
— Dzisiejszy aparat rządowy uniemożliwia rewolucję — odrzekł Szydłowski. — Można zrobić zamach stanu, ale nie rewolucję. Społeczeństwo po literacku tylko współczuje — nikt obiadu dla żadnej sprawy, zarobek wyjąwszy, nie poświęci.
Niwiński zauważył, że Czesi mają niewyraźne miny.
— Sakra! — narzekał Ryszan. — Wpadliśmy przez Korniłowa. Jeden z naszych oficerów miał rozkaz zajęcia stacji telegrafu iskrowego — zastrzelił przytem żołnierza, ma iść pod sąd. W Piotrogrodzie w naszych lokalach były rewizje... Poplątało się to wszystko sakramencko...
— A pamiętasz, coś mówił o czerwonej rakiecie?
— Ja się obawiam, że teraz dopiero zrobi się tu czerwono...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.