Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pewnego wieczoru „na dachu“ pojawił się Ziemba — rozpromieniony, wesoły, pełen jak najlepszej myśli. Wracał ze zjazdu międzypartyjnego w Moskwie, gdzie postanowiono wznowić i jak najenergiczniej prowadzić akcję wojskową.
— Będziemy formowali korpus — opowiadał Szydłowskiemu i Niwińskiemu. — Pokoju z Niemcami nie będzie, a że w wojsku rosyjskiem jest źle, nieporządek i wieczne awantury, więc żołnierze będą sami chętnie do nas przechodzili... Dyscyplina francuska ostra — każdy żołnierz będzie musiał podpisać odpowiednią deklarację...
— Jeńców bierzcie — w trącił Niwiński.
— Pan zawsze swoje! — skrzywił się niechętnie Ziemba. — Jeńcy mają jeszcze czas, dość materjału gotowego jest pod ręką...
— Jakiż pan uparty! — narzekał Niwiński. — Wśród jeńców jest dużo takich, którzy do wojska się rwą, którym zbrzydło bezczynne siedzenie w obozie. Są to żołnierze ideowi, żołnierze z temperamentu — żywioły pierwszorzędne, które znacznie mogą się przyczynić do konsolidacji korpusu. Dlaczego tych ludzi odpychać? Przecież to materjał najlepszy!
— Plecie pan wkółko wciąż jedno i to samo, a nie chce pan zrozumieć, że do takiej akcji potrzebny jest ogromny aparat, którego nie mamy i na który nas nie stać... Co innego Czesi, którzy od tego zaczynali...
— Ale my mamy wszędzie swoich delegatów cywilnych, urzędników Centralnego Komitetu Obywatelskiego, Lwowskiego Komitetu ratunkowego i tak dalej. Tych ludzi i urzędów można użyć, a Czesi z pewnością im pomogą tam, gdzie swoje posterunki mają...