Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żaglem nocą ciemną i burzliwą płynie dokądś przed siebie daleko.
Wstał chmurny, posępny i blady, jak chmurny, posępny i blady był też tego dnia poranek. Pisma poranne przyniosły wieść o ekscesach wojsk bolszewickich w Kałuszu. Znowu mordowano, gwałcono, hańbiono, rabowano! A dalej donoszono o aresztowaniu Piłsudskiego i 300 oficerów polskich rzekomo za spiski przeciw Niemcom i odmówienie przysięgi.
— Tak się kończą zalecanki! — mruczał Niwiński przez zęby, zły i zirytowany.
Zaś „Dziennik Kijowski“ przyniósł przedruk z któregoś z pism warszawskich, histeryczny okrzyk jakiejś baby zwarjowanej, artykuł zatytułowany „Ratujcie nasze dzieci od śmierci moralnej“ i domagający się wysłania legjonów na front.
Niwiński, przeczytawszy artykuł, aż pięścią w stół uderzył.
— Nałgali, nakręcili, napaskudzili, napsuli, a teraz, żeby „dzieci od śmierci moralnej uratować,” chcą im na froncie łby poukręcać. Sami żeby się powywieszali, łajdaki, to nie pomyślą! Ten broń złożył i aresztować się dał, a ta jędza zapamiętała wrzeszczy: — Pomordujmy dzieci, żebyśmy się ich wstydzić nie potrzebowali!
— Czego wrzeszczysz? — zajechała go znów żona. — Śniadania spokojnie zjeść nie można. Siedzi przy herbacie i ryczy! Nie wytrzeszczaj tak na mnie oczu, ja się nie boję...
Dziwnie zbrzydła. Wargi jej obrzękły, nieledwie posiniały i krzywiły się w trywjalnym grymasie, koniec nosa poczerwieniał. Zrobiła się kłótliwa, narzekała wciąż.