Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pan Czechom wierzy!
— Co znaczy — wierzy lub nie wierzy! W ich interesie jest, aby wojsk pewnych było tu jak najwięcej — inaczej zginą, bo się nie będą mogli obronić.
— Sam-eś pan mówił, że wyjeżdżają do Francji.
— Chcą wyjechać — ale czy wyjadą, jeszcze nie wiadomo.
— Naturalnie! — wtrącił małomówny Szydłowski.
— Wszystko to ładnie, ale my musimy robić pokolei... Naprzód reorganizacja gotowych już oddziałów i organizacja korpusu, potem przyjdzie kolej na jeńców. Ale przedewszystkiem jak najszersza agitacja! Co do Czechów, to oni istotnie przydać się mogą. Pan znasz ich organizację?
— Trochę.
— Wypytaj-że się pan, jak i co i niech mi pan wolną chwilą opowie. Jak wojna to wojna! Moskaluszki są zmęczone i rewolucja ich żre, ale pokoju zawrzeć nie mogą i nie zawrą. Front jaki taki trzymać muszą. Beznadziejne to wszystko nie jest.
Działo się jednak źle. Ryga padła. Pisano o niesłychanym męstwie, z jakiem rewolucyjne wojska rosyjskie biły się z Niemcami, ale opowiadano sobie, że w rzeczywistości wojska te uciekły, że się bić nie chciały, że, cofając się, w Rydze hulały.
— Gadać będą, ale bić się nie chcą za żadne skarby świata! — narzekał Niwiński, siedząc z Szydłowskim „na dachu.“
— To są namiętni kupcy! — mówił Szydłowski z uśmiechem. — Handel jest dla nich wszystkiem. Opowiadał mi pewien oficer, który niedawno przyjechał z Czerniowiec: Żołnierze wszystko sprzedają i wszystko kupują, cała armja zajmuje się handlem.