Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Sprzedają rzeczy skarbowe, tak, że po wsiach jest między chłopstwem mnóstwo mundurów, butów, kociołków itd., prócz tego, jeśli towar jaki z Rosji przyjdzie, wykupują go, dniami i nocami dyżurując przed sklepem. Tak np. wykupili obuwie, które potem sprzedawali, biorąc za nie podwójne ceny. Ponieważ mają dużo pieniędzy, grają namiętnie w karty, jak zwykle, na skwerach, na których powygniatane są całe koła. Biją kartę sturublówkami. Gra trwa całe noce. Żołnierz, który ze świeczką w ręce świeci grającym, dostaje sto piędziesiąt rubli za noc. Pieniądze żołnierze odsyłają do domu i przy okienku, przy którem na poczcie pieniądze się nadaje, stoją ich takie tłumy, że dla urzędników, raz na miesiąc połowę pensji wysyłających do domów, trzeba było osobne okienko otworzyć.
— Nic dziwnego, że się im nie chce bić! — wzruszył Niwiński ramionami.
— A teraz z innej beczki fakt: Dyrektor jednej z tutejszych fabryk ma tysiąc rubli miesięcznie. Wykwalifikowany robotnik zarabia do dwuch tysięcy, mimo to jednak zawsze w parę dni po otrzymaniu dwutygodniowego zarobku przychodzi po zaliczkę, której mu się oczywiście nie odmawia. Pewnego dnia dyrektor spytał robotnika, czy sobie co kupuje, że tak pieniądze wydaje. — Przed trzema dniami wzięliście przecie osiemset rubli! — rzekł mu. — Kupować? — mówił robotnik. — Nic nie kupiłem, ale w sobotę było u mnie parę osób. Cóż, ćwierć wódki kosztuje sto dwadzieścia pięć rubli, potem przegrałem trochę w karty, jedzenie drogie, żona też coś na siebie wyda, pieniądze się rozchodzą!