Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dwuch grubijańskich żołnierzy — wnioskował któryś z oficerów — dwa strzały... Jej Bohu, to z pewnością byli ci dwaj agitatorzy bolszewiccy... Oni żądzę mordu rozbudzili w tłumie...
— Ale to znaczy, że w tym tłumie ta żądza mordu jest — szepnął Niwiński.
— Pewnie, że jest...
— I że się budzi...
— Tak. Ktoś ją budzi... Rozmyślnie... Ktoś chce wybuchu...
Oczami duszy Niwiński spojrzał ku zachodowi i krew mu zastygła w żyłach. Oto ujrzał miljony i miljony żółtego mrowia, żerującego wśród olbrzymich magazynów broni, dział, amunicji... To mrowie wiecuje i nie wie, co począć z sobą... Tęskni do domu, na wschód, a tu trzyma je i przykuwa do zadrutowanych okopów jakiś rozkaz czegoś, co umarło... Tłumy są złe, żyje w nich pamięć krzywd i pamięć posłuszeństwa, ale błyski czerwone zbyt często je już przenikają, krew kipi... Aż przyjdzie chwila, w której to wszystko szarpnie się, oderwie od zagród drucianych i lawiną straszną runie na wschód, powoli prąc wciąż naprzód, niszcząc wszystko i krwawiąc się coraz bardziej...
— Kierenskij armji w rękach już nie ma — odezwał się Ryszan. — I właściwie to już za Milukowa armja nie była w rękach rządu...
— Wybuch rewolucji armję rozsadził.
— Nie — zaprzeczył Ryszan. — To nie rewolucja. Kto inny oddawna już musiał prowadzić tam robotę rozkładową i kto inny trzyma ją w rękach. Masy są głupie, ciemne, bezmyślne... Ci komisarze wojskowi i deputaci — to są jakieś ogniwka, coś