Czerwona rakieta/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Czerwona rakieta
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XII.
CÓRUCHNA.

— Rodzina Romanowych zamknięta jest w domu gubernatora tobolskiego i ani na krok z niego się nie ruszają, tem bardziej, że niema tu gdzie chodzić.
Dokąd iść, gdzie się przejść, gdzie odetchnąć świeżem powietrzem? Na to pytanie w Tobolsku trudno odpowiedzieć.
Wyszedłszy z domu gubernatora można iść tylko w jedną stronę, do poczty i to przeszedłszy przez zabłoconą ulicę po tańcujących chodnikach z mokrych jesienią, długich desek, w których szczeliny noga często się zapada. W drugą stronę, także niedaleko, można iść tylko do rynku, brudnego do niemożliwości i cuchnącego nawozem i stęchłemi rybami sąsiednich sklepów, przyczem też trzeba patrzeć więcej pod nogi niż rozkoszować się widokiem tej głównej ulicy z drewnianym brukiem, po którym czasami, obryzgując przechodniów błotem, uganiają podróżni w tarantasikach nazywanych także bandurami, a zaprzężonych w dzikie konie kirgiskie. Jedynem miejscem przechadzki jest przystań nad rzeką Irtyszem, gdzie zwykle przed przybyciem i odejściem parowców zbiera się publiczność, aby poskakać po pomostach statków i otrzeć się o pasażerów. Ale teraz tam mokro i brudno, a powietrze pełne jest Bóg wie jakich aromatów z przewożonej solonej ryby.
Myśli się o złączeniu domu gubernatorskiego z ogrodem miejskim, skutkiem czego rodzina Romanowych miałaby sposobność przechadzania się po ogrodzie. Niestety, ogród ten prawie zupełnie nie jest ogrodzony. Z jednej strony zamykają go wały z brudnym kanałem; na wałach stoją działa, kto wie, czy nie z czasów Jermaka. Z drugiej strony jest rozsypujący się płot, dzielący ogród od rynku, tak zabłoconego w jesieni, że rzadko kto odważy się wjechać w tę topiel.
Helenka przestała czytać.
— Słyszysz Wojciechu? Ty śpisz?
— Nie, słucham... Głowa mnie boli, nie mogę mówić...
— Na jaki koniec im przyszło... Ze świetnych pałaców do takiej dziury...
— A ta straszna niepewność...
— Co z nimi zrobią?
— Zabiją ich.
— Całą rodzinę?
— Wytną. Nie znasz Moskali. Oni nie wiedzą, co to szlachetność. A zresztą — Mikołaszka był może szlachetny? A cesarzowa — zdrajczyni! Słuszna ją spotka kara...
— Ale cóż dzieci winne?
— Ha, miały przyjemności, teraz będą miały przykrości... Dziwnie się rewolucja francuska powtarza... On słaby, ona zdrajczyni. — Wszystko to już było...
— A czytałeś, jak strasznie znęcają się nad ludźmi z najbliższego otoczenia cara?
— Nie, nie czytałem. Cóż tam takiego?
— W Piotrogrodzie otrzymano informacje o ciężkiem położeniu, w jakiem znajdują się zamknięci w twierdzy Sweaborgskiej emigranci-monarchiści: Wyrubowa, Manasiewicz-Manujłow, Glinka-Janczewieckij i Badmajew.
— Ten znachor tybetański... Ciekawe, jaką rolę ten człowiek odgrywał na carskim dworze...
W szczególnie ciężkich warunkach jest Wyrubowa, cierpiąca na serce. W tych dniach twierdzę Sweaborgską wizytował członek komitetu wykonawczego piotrogrodzkiego sowietu robotniczych i żołnierskich delegatów, senator Sokołow, który oświadczył emigrantom, że Rząd Tymczasowy uznaje ich aresztowanie za bezprawne, że jednak z przyczyn politycznych obecnie ująć się za nimi nie może. — Jakże to? Więc któż ich aresztował?
— Marynarze na własną rękę. Czytaj dalej.
— Garnizon twierdzy Sweaborgskiej oświadcza, że zgadza się na wypuszczenie aresztowanych tylko pod tym warunkiem, iż powstanie Rząd Tymczasowy z bolszewikami na czele. Garnizon traktuje aresztowanych jak katorżników, co szczególnie odbija się na Wyrubowej. Mówią, że bojąc się, iż ją zabiją, prawie codzień się spowiada. Pod twierdzą często zbierają się marynarze, którzy grożą, iż się z aresztowanymi rozprawią. Miejscowe sowiety oświadczyły, iż nie wypuszczą aresztowanych, dopóki rząd nie przejdzie w ręce rad żołnierskich i robotniczych. Komenda twierdzy, zdając sobie sprawę z tego, iż życie aresztowanych jest w niebezpieczeństwie, wszelkiemi siłami stara się o wywiezienie ich do innego miasta. Marynarze zażądali, aby ich delegacja mogła być obecną przy wydawaniu obiadu aresztowanym, domagając się zapłaty za obiad, ponieważ państwo nie powinno tracić pieniędzy na kontrrewolucjonistów. Widzenie się z krewnymi dozwolone jest tylko w obecności marynarzy. — Jacy to twardzi, źli ludzie! — dodała Helenka.
— Tak samo kiedyś postępowano z nimi. Któż ich tego nauczył? Są tacy, jakimi ich zrobiono. A teraz słuchaj, opowiem ci, co wczoraj opowiadał jeden Czech, który wrócił z Piotrogrodu. Czech był w Wyborgu, posłany trochę na zwiady pod pozorem pertraktacji z miejscowemi sowietami. Przy tej sposobności widział, jak mordowano oficerów. Z rozkazu rady robotniczej i żołnierskiej miasta Wyborga aresztowano tych oficerów i umieszczono na odwachu. Wtem zebrała się gromada żołnierzy, którzy zażądali wydania oficerów na samosąd. Zaco? Nikt nie wiedział. Wydać oficerów nie chciano, żołnierze zaczęli grozić. Przyjechał delegat komitetu wykonawczego, dalej komisarz z Helsingforsu, perswadowali, prosili — na nic. Żołnierze wpadli na odwach, wyciągnęli oficerów i zaczęli ich bić czem kto mógł — kolbami, pięściami. Niedaleko był most — tam ich zaczęli pędzić żołnierze. Czech widział, jak jakiegoś starego jenerała za nogi po bruku ciągnięto; twarz całą miał we krwi, nic nie mówił, tylko się żegnał, jak mógł.
— Zwierzęta! — syknęła Helenka.
— Zrzucali ich z mostu w wodę. Rozumie się, kto pływać umiał, chciał się ratować, a wtedy żołnierze strzelali do nich lub też dobijali ich pałkami...
— Okropność!
— A to się zaczyna szerzyć i przenosić już do miast, a nawet na wieś. Niema chleba, w komitetach aprowizacyjnych są przeważnie żydzi, którzy szachrują i kradną, ludzie się burzą. Gdzieś tam zbili członków komitetu aprowizacyjnego, a w jednej wsi znowu piekli ich na wolnym ogniu.
— Nic dziwnego, że się ludzie irytują, bo to przecież straszne rzeczy! — oburzyła się Helenka. — Nasza służąca chciała dostać kartkę na manufakturę prochorowską. Wczoraj popołudniu stanęła w „ogonku“ — o szóstej godzinie w „ogonku“ stało już pięć tysięcy ludzi, a o północy trzydzieści sześć tysięcy. Ludzie stali tak całą noc; ogniska palili, żeby się ogrzać. Dziewczyna dopiero rano przyszła do domu zmordowana, zmęczona.
— Ja nie wiem, co to będzie. Wszystko z dnia na dzień droższe, dowóz kolejowy coraz słabszy, a tu w dodatku i wyładowywać nie chcą... W Kijowie nagromadziło się przeszło trzy tysiące wagonów z żywnością, której robotnicy wyładować nie chcą... Dotąd to jeszcze jakoś szło, teraz jest coraz gorzej i będzie gorzej... Odnosi się wrażenie, jak gdyby jakieś złośliwe ręce wszystko rozkręcały i rozstrajały... Robi się wszystko, aby tylko wywołać głód, a z tem i wybuch wściekłości, zaburzenia...
— Kierenskij nie powinien na to pozwolić! — stropiła się Helenka.
— Kierenskij jest błazen, demagog! Czyż nie on właśnie zniszczył dyscyplinę w wojsku, zdemontował armję? Sądzisz, że on nic nie wie, że on nie widzi, co się dzieje?
— Więc czemu nic nie robi?
— Inteligencja rosyjska, widzisz, wychowana jest na Marksie i wierzy, że socjalizm musi przyjść... To jest niedorzeczność, socjalizm nie jest żadną nieuniknioną koniecznością, ale oni w to wierzą... Dlatego nie bronią się, uważając wszelki opór za daremny, zaś Kierenskij, schlebiając żywiołom radykalnym, chce w ten sposób zrobić karjerę. No i gadaj z takimi ludźmi. Nawet nie wiedzą, że rozpalają pożar w całym kraju...
Helenka, która słuchając półuchem, przeglądała dziennik, zawołała naraz:
— A to dopiero!
— Cóż takiego?
— W raju jeromonacha Inokentja. Czytałeś?
— Nie.
— Członek włościańskiej sekcji odeskiego sowietu robotniczego Borowskij, złożył raport w sprawie jeromonacha Inokentja, którego „raj“ w bałtskim powiecie osobiście zwiedził. W „raju“ tym, według słów Borowskiego, jest nieustająca orgja, rozpusta i pijaństwo. „Mateczki“ Inokentja, to młode włościanki zupełnie zepsute. Inokentij naśladuje w wielu rzeczach Rasputina. Przychodzące do „raju“ kobiety, pełzając na kolanach, całują nogi i odzież Inokentja. Jego barłóg jest siedliskiem rozpusty. We wsi są wielkie zapasy wódki. — Ładny jeromonach, co?
— To już należy do całości — odpowiedział Niwiński.
Miał swą chwilę depresji. Patrzył na żonę zniekształconą, ociężałą i coraz bardziej bezradną i myślał, że wkrótce już, oddana zupełnie dziecku, całem brzemieniem będzie mu musiała zaciężyć. A tu nie tylko że życie stawało się z dniem każdym trudniejsze, ale na horyzoncie zaczynały się jeszcze zarysowywać nowe jakieś niebezpieczeństwa, nowe biedy. Rewolucja coraz szerzej rozlewała się po kraju i już widać było, że się bez krwawego pożaru nie obejdzie. A co wtedy? Jakżeż kobieta z dzieckiem to zniesie, jak przetrzyma? Ileż w tem domniemanem szczęściu kryje się nieszczęść, ciosów, cierpień, ile klęsk, ile trwogi i obaw?
— Tak, to jest życie! — powtarzał sobie strapiony Niwiński.
I nie szemrał, rozumiejąc, że to właśnie jest życie, istota życia. Z pokorą, szczerze otwierał serce swe wszystkim trwogom, ani jednej od siebie nie odpędzał, jak gdyby gości w nich widział miłych, bo czuł, że one pogłębiają mu duszę, że ją niezliczonemi nićmi trosk i nadziei łączą ze światem i że torują drogę zwycięstwu, które — wierzył — przyjść musi.
Ta nieustająca walka kosztowała go jednak wiele. Nie łatwo było przyzwyczaić się do natężenia myśli, odgadującej o całe miesiące naprzód wypadki i możliwości — a tylko w ten sposób mogła się udać obrona, można się było przygotować tak, aby to najgorsze nie zaskoczyło znienacka. Najmniejszy błąd karał w przyszłości głodem, chłodem lub jakiemś strasznem niebezpieczeństwem. Niwiński, zmuszony tym strasznym możliwościom w twarz patrzeć i w oczy zaglądać, aż zęby nieraz ścinał z trwogi, takie to były wizje okropne. Gracz, który przegrał majątek i z domu w świat wędruje z rodziną, pogorzelec, ostatni nędzarz, człek nieuczciwy, dotknięty palcem bożym i ścigany przez sądy ludzkie, bogaczem był w porównaniu z Niwińskim i tem, co mu przyszłość mogła zgotować. Bo ta czerwona, rewolucyjna przyszłość, przyszłość, niosąca sąd i wyroki pokrzywdzonych, nie miała w sobie nic, prócz zielonych błysków nienawiści, gniewu i śmierci. To Niwiński wiedział, a nie znał sposobu, jakby wyprosić od kary swą niewinną żonę i dziecko. Bo jawnem było, że tu przyjdzie kara, kara za grzechy dziadów i ojców.
— Jednakże co mnie może to wszystko obchodzić? — myślał czasem Niwiński. — Czy ja jestem Moskal?
Fakt cierpienia był niezaprzeczony. I Niwiński czasem przychodził do przekonania, że w ten sposób, przez wspólne cierpienia, uzyskuje pewne prawa do Rosji, do olbrzymiego rosyjskiego społeczeństwa. Nie będzie tu chyba obcym...
— Ale co mnie do Rosji! — oburzał się.
W duszy zaś czuł, że nie tylko nie należy się tych praw wyzbywać, ale że one stanowią jego zdobycz. Bo wszędzie, gdzie dzieje się coś ludzkiego, człowiek powinien mieć swoje prawa.
I myślał, że przecie kiedyś z tego chaosu i zamieszania, z tych okrutnych wybuchów, z nienawiści i zemsty wyjdzie nowa Rosja, to znaczy, odnowione społeczeństwo rosyjskie, czystsze i lepsze. Marzył, że ono nie będzie już kałem narodów, ale zdobędzie się wreszcie na czyn tej miłości, jaka w rosyjskiem sercu być może. Bo ostatecznie niema ziemi bogatszej i bardziej obfitującej we wszystko i mieszkańcom tej ziemi zgoła niepotrzebnem jest pchanie się ze zgiełkiem wojennym w ziemie cudze. A tedy, jeśli z tego piekła kiedyś uczyni się nie już raj na ziemi, lecz dom przyzwoity, w którym ludzie będą żyć w zgodzie, to czyż do tego nie przyczyniły się i jego, Niwińskiego, cierpienia? I tak po latach, jadąc może wygodnym, jak dawniej, pociągiem do Moskwy i rozmawiając z młodszymi ludźmi, będzie mógł im powiedzieć:
— Ja pamiętam te czasy i pamiętam te wszystkie cierpienia. Wasza nowa ojczyzna i z mojej męki wyrosła...
Takto Niwiński jednał się w duchu ze światem, cierpiąc zresztą dotkliwie. Bo oto jakiś sprytniejszy konkurent ubiegł go i pozbawił go odbiorców, przez co Niwiński poniósł grube straty. Wypowiedziano mu mieszkanie, a nowego nie miał. Wyprawka kosztowała dużo. Środki wyczerpywały się, położenie stawało się bardzo trudne, w niedalekiej perspektywie prawie bez wyjścia.
I przyszedł taki czas, że Niwiński zupełnie już nie wiedział, co począć. Dzienniki przynosiły różne ciekawe wiadomości, ludzie opowiadali jeszcze ciekawsze rzeczy, ale to wszystko było niczem w porównaniu z przytłaczającą troską dnia powszedniego. Niwiński wiedział tyle tylko, że jest jesień, że liście z drzew lecą, że drzewa obumierają, że coraz smutniej robi się na świecie i że jest sam i znikąd nie może spodziewać się pomocy, choć jej potrzebuje.
Udając, że załatwia interesy, uciekał z domu. Długie godziny przesiadywał na ławce, na ulicy. Przed nim defilowały tysiące przechodniów, migając szybko i bezpowrotnie — jak cienie. Za nim dudniły ciężkie wozy ciężarowe, ciągnione przez perszerony rosyjskie, włochate i olbrzymie „bitiugi,“ wstrząsały domami w posadach „gruzowiki,“ ryczały i gwizdały samochody, dzwoniły tramwaje, chrzęściły jasnym trylem dorożki — a on siedział wśród tej wrzawy i zgiełku wpatrzony w siebie, w czarną głąb swej duszy i w powolne, leniwe ruchy swych przeczuć, wypełzających z otchłani jakichś zmroków półświadomych, jak węże ze studni.
Kiedy tak siedział raz w mglisty, jesienny wieczór, nadszedł Ryszan. Młody człowiek przysiadł się do niego, zaczął rozmawiać o polityce, o wojnie, o rewolucji, a potem przeszedł do spraw osobistych kuzyna. Niwiński rozżalony i przygnębiony, rozgadał się. Chłopak słuchał, głową kręcił, klął, a wreszcie rzekł poprostu:
— Trapisz się, krew sobie psujesz, a to nie warto. Co się tyczy mieszkania, to ci je mogę dać zaraz. W hotelu „Praga“ mieszka mój przyjaciel, Wilimek. Ma pokój w oficynie, nie frontowy, ale właśnie doskonały dla ciebie, bo jest osobno i żona twoja nie będzie krępowana. Z pieniędzmi jest trochę gorzej, ale przecie tysiąc rubli mogę ci pożyczyć.
— Ty sam z pewnością potrzebujesz!
— Widzisz, z dawniejszych czasów miałem parę doskonałych lornetek... To na froncie... Ryło też parę rewolwerów... Sprzedałem. A zaś my, oficerowie, mamy pewien kredyt w Banku Czeskim, któryśmy niedawno założyli... Więc ja sobie poradzę... A tobie teraz trudniej...
I odliczywszy dziesięć banknotów po sto rubli, podał je Niwińskiemu.
— Co do mieszkania, to ja Wilimkowi powiem, żeby się sprowadził do mnie zaraz jutro. Poślę mu Voborę po rzeczy i koniec. Tylko ty nie daj się wykiwać. Zresztą — zapowiem w administracji hotelu. Oni cię tam już znają, administracja hotelu jest czeska. A teraz — nie martw się już i chodź ze mną. Kupimy sobie wina. Znalazłem tu jeden pogrzeb (pogreb — po rosyjsku piwnica), znakomite wino tam mają, kachetyńskie...
— Pan Bóg się przecie ludźmi opiekuje — myślał rozrzewniony Niwiński, idąc z Ryszanem.
Zaraz na drugi dzień przeniósł się do hotelu.
A w parę dni później nadeszła chwila.
Świtało, kiedy Helenka obudziła męża.
— Już! — szepnęła mu drżącemi wargami.
Wstał natychmiast, ubrał się prędko i sprowadził żonę nadół. Miał dla niej zamówiony i przygotowany osobny pokój w szpitalu miejskim.
Dorożki nie było. Musieli iść piechotą.
Szli powoli.
Hela jęczała zcicha, a chwilami przystawała i chwytając się go kurczowo za ramię, syczała. Miała twarz jakby zamyśloną, a oczy jej wpatrzone w coś niezmiernie odległego, biegały po murach domów, niby szukając czegoś za niemi.
Przypadkiem nadjechała dorożka. Niwiński zatrzymał ją, pomógł wsiąść żonie i kazał powoli jechać do szpitala.
Gmach szpitalny, biały i cichy, stał w głębi obszernego ogrodu. Nie było tu ani słychać, ani widać miasta. Wśród cichych, pożółkłych drzew panował spokój, pełen jakby nabożnego, modlitewnego skupienia.
W szpitalu było wszystko proste, białe, czyste, celowe. Dużo powietrza, światła, w wielkich, rzekłbyś, klasztornych korytarzach żywy ruch krzątających się żwawo kobiet w długich, białych fartuchach. Gdzieś daleko płacz dzieci, nie zawodzący, chory, bolesny, lecz raczej naiwny, zabawny, do wesołego śpiewu podobny.
Żonę mu odebrano. Pożegnała się z nim szybko, trochę obojętnie, sobą już tylko zajęta, jak gdyby dumna, że gra główną rolę, że wszyscy koło niej się krzątają.
Rozstawszy się z żoną, Niwiński wyszedł i czas jakiś chodził po cichym ogrodzie. W duszy jego działo się coś, czego nigdy jeszcze nie przeżywał, nie doświadczał. Było to jakieś niewypowiedzianie radosne przeczucie, a zarazem niepokój, wzruszenie słodkie, łagodne, pełne miłości i roztkliwienia dla wszystkiego, co żyje; dla biednej trawy jesiennej, dla czarnych, poczciwie sękatych i szorstkich pni drzew, dla liści schnących, dla kamyczków skrzypiących pod nogami.
Słońce wzeszło i jego skośne, słabe jeszcze promienie, rozświetliły długie aleje, zrywając z nich leciutką mgiełkę, która trzymała się murawy, krzewią i żywopłotów. W powietrzu zrobiło się tak jasno, wesoło, barwnie i żywo, iż Niwińskiemu zdawało się, że promienie słoneczne dzwonią lub śpiewają. A naraz w tę nieledwie grającą jasność wpadł krzyk kobiecy, wysoki, ton wzięty pełną piersią, długi, — silny, szczery i niezmiernie dźwięczny, tak dźwięczny, że Niwiński aż stanął i słuchał, zdumiony, z głową nabok przechyloną. Rozumiał, że to w bólu kobieta rodzi — i ból był w jej krzyku, ale ten krzyk nie samym bólem tylko drgał. Była to jakby fanfara triumfalna nowo rodzącego się życia, była to pieśń zwycięstwa, okupionego bólem, dźwięczny ton, rzucony w twarz śmierci.
— O, jakież to jest cudowne! pomyślał Niwiński. — Gdybym był prawdziwym poetą, napisałbym poemat o tych wylęgarniach ludzkich, o tych przystaniach, do których, ze złocistego raju po błękitnych falach eteru płynące, zawijają ukwiecone łodzie z duszyczkami dzieci, mających się narodzić.
Kazano mu przyjść na drugi dzień.
Przyszedł — i zastał koło Helenki kołyskę.
— Córka! — szepnęła żona, niespokojnie patrząc mu w oczy.
— Bardzo się cieszę — odpowiedział z uśmiechem. — Zawsze lubiłem kobiety.
— Myślałam, że będziesz wolał syna...
— Sam byłem synem i wiem, co to za przyjemniaczki...
Pochylił się nad kołyską, musnął dłonią drobniuchną, pomarszczoną buzię — i zamyślił się.
Po dłuższej chwili żona zapytała go o coś — nie odezwał się. Spojrzała na niego, że tak jest w myślach pogrążony, iż nie widzi, nie słyszy. Pochylony nad kołyską, wpatrzony w dziecko, myślał z takiem natężeniem, że aż poczerwieniał.
A zaś on obliczał swoje siły, bo zaczynał do głębi duszy rozumieć, że spada na niego obowiązek, który się już do samej śmierci nie skończy.
— Tem właśnie jesteśmy silni, że mamy obowiązki — powtarzał sobie w duchu.
— Czy podołasz? — wołało sumienie.
— Będę się bronił do ostatka sił, póki nie padnę.
— O, nie! — Ty możesz paść — ale oni żyć muszą!
— Więc i po śmierci jeszcze?
— Na całą wieczność.
Młody ojciec zamknął oczy i patrzył duszą.
Ciemno i źle było na świecie. Zewsząd nadciągały czarne chmury. Na horyzontach rozpalały się wulkany wściekłości i gniewu. Ludzie zdziczali uganiali po świecie z karabinami w rękach, mordując się bezlitośnie. Kogoś tam palono żywcem, kogoś obdzierano ze skóry, życie ludzkie przestało mieć wartość, ludzie gaśli, jak świece, nieobliczalne jakieś siły kruszyły wszystko, co było, zdawało się, z otchłani ziemi wydobywały wciąż nowe stada ludzkie i rzucały je w ogień, krew i chaos, na jeden stos. Jakże tu przez taką krainę przejdzie ich troje, jakże on z tego piekła wyprowadzi kobietę z dzieckiem? Wszakże ten huragan zniszczy ludy całe, a on, człowiek słaby, ma odwagę myśleć, że się mu obroni?
— Muszę!
Dziecko poruszyło się i zaczęło płakać.
— Podaj mi dziecko! — odezwała się Helenka. — Ono głodne!
Wziął delikatnie na ręce małą, krzyczącą odrobinę ludzką. Ciepło małego ciałka przeszło mu w dłonie, elektryzującą iskrą podpłynęło mu do serca.
Uśmiechnął się:
— Córuchna!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.