Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kiemi siłami stara się o wywiezienie ich do innego miasta. Marynarze zażądali, aby ich delegacja mogła być obecną przy wydawaniu obiadu aresztowanym, domagając się zapłaty za obiad, ponieważ państwo nie powinno tracić pieniędzy na kontrrewolucjonistów. Widzenie się z krewnymi dozwolone jest tylko w obecności marynarzy. — Jacy to twardzi, źli ludzie! — dodała Helenka.
— Tak samo kiedyś postępowano z nimi. Któż ich tego nauczył? Są tacy, jakimi ich zrobiono. A teraz słuchaj, opowiem ci, co wczoraj opowiadał jeden Czech, który wrócił z Piotrogrodu. Czech był w Wyborgu, posłany trochę na zwiady pod pozorem pertraktacji z miejscowemi sowietami. Przy tej sposobności widział, jak mordowano oficerów. Z rozkazu rady robotniczej i żołnierskiej miasta Wyborga aresztowano tych oficerów i umieszczono na odwachu. Wtem zebrała się gromada żołnierzy, którzy zażądali wydania oficerów na samosąd. Zaco? Nikt nie wiedział. Wydać oficerów nie chciano, żołnierze zaczęli grozić. Przyjechał delegat komitetu wykonawczego, dalej komisarz z Helsingforsu, perswadowali, prosili — na nic. Żołnierze wpadli na odwach, wyciągnęli oficerów i zaczęli ich bić czem kto mógł — kolbami, pięściami. Niedaleko był most — tam ich zaczęli pędzić żołnierze. Czech widział, jak jakiegoś starego jenerała za nogi po bruku ciągnięto; twarz całą miał we krwi, nic nie mówił, tylko się żegnał, jak mógł.
— Zwierzęta! — syknęła Helenka.
— Zrzucali ich z mostu w wodę. Rozumie się, kto pływać umiał, chciał się ratować, a wtedy żołnierze strzelali do nich lub też dobijali ich pałkami...