Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kupimy sobie wina. Znalazłem tu jeden pogrzeb (pogreb — po rosyjsku piwnica), znakomite wino tam mają, kachetyńskie...
— Pan Bóg się przecie ludźmi opiekuje — myślał rozrzewniony Niwiński, idąc z Ryszanem.
Zaraz na drugi dzień przeniósł się do hotelu.
A w parę dni później nadeszła chwila.
Świtało, kiedy Helenka obudziła męża.
— Już! — szepnęła mu drżącemi wargami.
Wstał natychmiast, ubrał się prędko i sprowadził żonę nadół. Miał dla niej zamówiony i przygotowany osobny pokój w szpitalu miejskim.
Dorożki nie było. Musieli iść piechotą.
Szli powoli.
Hela jęczała zcicha, a chwilami przystawała i chwytając się go kurczowo za ramię, syczała. Miała twarz jakby zamyśloną, a oczy jej wpatrzone w coś niezmiernie odległego, biegały po murach domów, niby szukając czegoś za niemi.
Przypadkiem nadjechała dorożka. Niwiński zatrzymał ją, pomógł wsiąść żonie i kazał powoli jechać do szpitala.
Gmach szpitalny, biały i cichy, stał w głębi obszernego ogrodu. Nie było tu ani słychać, ani widać miasta. Wśród cichych, pożółkłych drzew panował spokój, pełen jakby nabożnego, modlitewnego skupienia.
W szpitalu było wszystko proste, białe, czyste, celowe. Dużo powietrza, światła, w wielkich, rzekłbyś, klasztornych korytarzach żywy ruch krzątających się żwawo kobiet w długich, białych fartuchach. Gdzieś daleko płacz dzieci, nie zawodzący,