Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

duszy i w powolne, leniwe ruchy swych przeczuć, wypełzających z otchłani jakichś zmroków półświadomych, jak węże ze studni.
Kiedy tak siedział raz w mglisty, jesienny wieczór, nadszedł Ryszan. Młody człowiek przysiadł się do niego, zaczął rozmawiać o polityce, o wojnie, o rewolucji, a potem przeszedł do spraw osobistych kuzyna. Niwiński rozżalony i przygnębiony, rozgadał się. Chłopak słuchał, głową kręcił, klął, a wreszcie rzekł poprostu:
— Trapisz się, krew sobie psujesz, a to nie warto. Co się tyczy mieszkania, to ci je mogę dać zaraz. W hotelu „Praga“ mieszka mój przyjaciel, Wilimek. Ma pokój w oficynie, nie frontowy, ale właśnie doskonały dla ciebie, bo jest osobno i żona twoja nie będzie krępowana. Z pieniędzmi jest trochę gorzej, ale przecie tysiąc rubli mogę ci pożyczyć.
— Ty sam z pewnością potrzebujesz!
— Widzisz, z dawniejszych czasów miałem parę doskonałych lornetek... To na froncie... Ryło też parę rewolwerów... Sprzedałem. A zaś my, oficerowie, mamy pewien kredyt w Banku Czeskim, któryśmy niedawno założyli... Więc ja sobie poradzę... A tobie teraz trudniej...
I odliczywszy dziesięć banknotów po sto rubli, podał je Niwińskiemu.
— Co do mieszkania, to ja Wilimkowi powiem, żeby się sprowadził do mnie zaraz jutro. Poślę mu Voborę po rzeczy i koniec. Tylko ty nie daj się wykiwać. Zresztą — zapowiem w administracji hotelu. Oni cię tam już znają, administracja hotelu jest czeska. A teraz — nie martw się już i chodź ze mną.