Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dąc może wygodnym, jak dawniej, pociągiem do Moskwy i rozmawiając z młodszymi ludźmi, będzie mógł im powiedzieć:
— Ja pamiętam te czasy i pamiętam te wszystkie cierpienia. Wasza nowa ojczyzna i z mojej męki wyrosła...
Takto Niwiński jednał się w duchu ze światem, cierpiąc zresztą dotkliwie. Bo oto jakiś sprytniejszy konkurent ubiegł go i pozbawił go odbiorców, przez co Niwiński poniósł grube straty. Wypowiedziano mu mieszkanie, a nowego nie miał. Wyprawka kosztowała dużo. Środki wyczerpywały się, położenie stawało się bardzo trudne, w niedalekiej perspektywie prawie bez wyjścia.
I przyszedł taki czas, że Niwiński zupełnie już nie wiedział, co począć. Dzienniki przynosiły różne ciekawe wiadomości, ludzie opowiadali jeszcze ciekawsze rzeczy, ale to wszystko było niczem w porównaniu z przytłaczającą troską dnia powszedniego. Niwiński wiedział tyle tylko, że jest jesień, że liście z drzew lecą, że drzewa obumierają, że coraz smutniej robi się na świecie i że jest sam i znikąd nie może spodziewać się pomocy, choć jej potrzebuje.
Udając, że załatwia interesy, uciekał z domu. Długie godziny przesiadywał na ławce, na ulicy. Przed nim defilowały tysiące przechodniów, migając szybko i bezpowrotnie — jak cienie. Za nim dudniły ciężkie wozy ciężarowe, ciągnione przez perszerony rosyjskie, włochate i olbrzymie „bitiugi,“ wstrząsały domami w posadach „gruzowiki,“ ryczały i gwizdały samochody, dzwoniły tramwaje, chrzęściły jasnym trylem dorożki — a on siedział wśród tej wrzawy i zgiełku wpatrzony w siebie, w czarną głąb swej