Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szłość, przyszłość, niosąca sąd i wyroki pokrzywdzonych, nie miała w sobie nic, prócz zielonych błysków nienawiści, gniewu i śmierci. To Niwiński wiedział, a nie znał sposobu, jakby wyprosić od kary swą niewinną żonę i dziecko. Bo jawnem było, że tu przyjdzie kara, kara za grzechy dziadów i ojców.
— Jednakże co mnie może to wszystko obchodzić? — myślał czasem Niwiński. — Czy ja jestem Moskal?
Fakt cierpienia był niezaprzeczony. I Niwiński czasem przychodził do przekonania, że w ten sposób, przez wspólne cierpienia, uzyskuje pewne prawa do Rosji, do olbrzymiego rosyjskiego społeczeństwa. Nie będzie tu chyba obcym...
— Ale co mnie do Rosji! — oburzał się.
W duszy zaś czuł, że nie tylko nie należy się tych praw wyzbywać, ale że one stanowią jego zdobycz. Bo wszędzie, gdzie dzieje się coś ludzkiego, człowiek powinien mieć swoje prawa.
I myślał, że przecie kiedyś z tego chaosu i zamieszania, z tych okrutnych wybuchów, z nienawiści i zemsty wyjdzie nowa Rosja, to znaczy, odnowione społeczeństwo rosyjskie, czystsze i lepsze. Marzył, że ono nie będzie już kałem narodów, ale zdobędzie się wreszcie na czyn tej miłości, jaka w rosyjskiem sercu być może. Bo ostatecznie niema ziemi bogatszej i bardziej obfitującej we wszystko i mieszkańcom tej ziemi zgoła niepotrzebnem jest pchanie się ze zgiełkiem wojennym w ziemie cudze. A tedy, jeśli z tego piekła kiedyś uczyni się nie już raj na ziemi, lecz dom przyzwoity, w którym ludzie będą żyć w zgodzie, to czyż do tego nie przyczyniły się i jego, Niwińskiego, cierpienia? I tak po latach, ja-