Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sze, ale na horyzoncie zaczynały się jeszcze zarysowywać nowe jakieś niebezpieczeństwa, nowe biedy. Rewolucja coraz szerzej rozlewała się po kraju i już widać było, że się bez krwawego pożaru nie obejdzie. A co wtedy? Jakżeż kobieta z dzieckiem to zniesie, jak przetrzyma? Ileż w tem domniemanem szczęściu kryje się nieszczęść, ciosów, cierpień, ile klęsk, ile trwogi i obaw?
— Tak, to jest życie! — powtarzał sobie strapiony Niwiński.
I nie szemrał, rozumiejąc, że to właśnie jest życie, istota życia. Z pokorą, szczerze otwierał serce swe wszystkim trwogom, ani jednej od siebie nie odpędzał, jak gdyby gości w nich widział miłych, bo czuł, że one pogłębiają mu duszę, że ją niezliczonemi nićmi trosk i nadziei łączą ze światem i że torują drogę zwycięstwu, które — wierzył — przyjść musi.
Ta nieustająca walka kosztowała go jednak wiele. Nie łatwo było przyzwyczaić się do natężenia myśli, odgadującej o całe miesiące naprzód wypadki i możliwości — a tylko w ten sposób mogła się udać obrona, można się było przygotować tak, aby to najgorsze nie zaskoczyło znienacka. Najmniejszy błąd karał w przyszłości głodem, chłodem lub jakiemś strasznem niebezpieczeństwem. Niwiński, zmuszony tym strasznym możliwościom w twarz patrzeć i w oczy zaglądać, aż zęby nieraz ścinał z trwogi, takie to były wizje okropne. Gracz, który przegrał majątek i z domu w świat wędruje z rodziną, pogorzelec, ostatni nędzarz, człek nieuczciwy, dotknięty palcem bożym i ścigany przez sądy ludzkie, bogaczem był w porównaniu z Niwińskim i tem, co mu przyszłość mogła zgotować. Bo ta czerwona, rewolucyjna przy-