Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O, jakież to jest cudowne! pomyślał Niwiński. — Gdybym był prawdziwym poetą, napisałbym poemat o tych wylęgarniach ludzkich, o tych przystaniach, do których, ze złocistego raju po błękitnych falach eteru płynące, zawijają ukwiecone łodzie z duszyczkami dzieci, mających się narodzić.
Kazano mu przyjść na drugi dzień.
Przyszedł — i zastał koło Helenki kołyskę.
— Córka! — szepnęła żona, niespokojnie patrząc mu w oczy.
— Bardzo się cieszę — odpowiedział z uśmiechem. — Zawsze lubiłem kobiety.
— Myślałam, że będziesz wolał syna...
— Sam byłem synem i wiem, co to za przyjemniaczki...
Pochylił się nad kołyską, musnął dłonią drobniuchną, pomarszczoną buzię — i zamyślił się.
Po dłuższej chwili żona zapytała go o coś — nie odezwał się. Spojrzała na niego, że tak jest w myślach pogrążony, iż nie widzi, nie słyszy. Pochylony nad kołyską, wpatrzony w dziecko, myślał z takiem natężeniem, że aż poczerwieniał.
A zaś on obliczał swoje siły, bo zaczynał do głębi duszy rozumieć, że spada na niego obowiązek, który się już do samej śmierci nie skończy.
— Tem właśnie jesteśmy silni, że mamy obowiązki — powtarzał sobie w duchu.
— Czy podołasz? — wołało sumienie.
— Będę się bronił do ostatka sił, póki nie padnę.
— O, nie! — Ty możesz paść — ale oni żyć muszą!
— Więc i po śmierci jeszcze?
— Na całą wieczność.