Przejdź do zawartości

Czarne skrzydła/Lenora/Ojciec i syn/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Lenora
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Lenora
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


7.
NA WŁOS OD NAGŁEJ ŚMIERCI

Posłem Mieniewskim trzęsła nieprzytomna pasja. Żylaste ręce latały przed posłem Drążkiem o pół ćwierci sekundy od policzka.
W postępowaniu partyjnym, może za wyjątkiem ogólnoludzkich spraw erotycznych, nie ma oczywiście policzkowania jako takiego, słowa jednak, które teraz leader z siebie wyrzucał, gorsze były od najcięższych uderzeń.
— H-o-o-otel pan sobie załóż 1 Hotel, bajzel, dom schadzek, a nie okręgiem partyjnym kierować! — Schwycił osłupiałego Drążka za ramiona, potrząsnął nim wszechwładnie i nagle, niespodziewanie, innym, miłosiernym tonem:
— Samego Marksa, towarzysze, gdyby żył, odprawiłbym teraz, tak jestem zmęczony.
Drążkowi ręki nie podał, Kozę pontyfikalnie ucałował w czoło i obydwóch wyrzucił za drzwi. Nasłuchiwał przy progu czy odchodzą. Odchodzili.
Nigdy jeszcze nie widział Tadeusz ojca w tak „fatalnej formie“. Rozpiąwszy kołnierzyk, kamizelkę, stał pan Mieniewski pod drzwiami i bezmyślnie patrzył w białą politurę. Dyszał tak ciężko, że mu głowa na piersi upadała. W końcu z ochrypłym rzężeniem rozwalił się na łóżku.
Tadeusz usiadł obok i głaskał ojca po ręku, delikatnie omijał palcami wielkie, nabrzmiałe żyły. Gdyby był w porę Dusia nie zatrzymał, może by dawno już z tych żył wszystka krew wyciekła?! Z myśli tej wyłoniło się tkliwe, najwrażliwsze współczucie. Współczucie, opieka i jakby nowe prawo do szczerości.
— Odpoczywasz, ojcze?
— Nareszcie odpoczywam.
— No, więc posłuchaj! Lecę przecie za tobą z tymi sprawami aż z Borysławia. Ustalmy na wstępie pewną zasadę: iluż to ludzi będących w twoim wieku zastrzeliłem, być może, na wojnie?! Wobec powyższego możemy sobie chyba pozwolić na swobodę. Różnica lat nie gra tu żadnej roli. Po drugie: pozwól, że streszczę wszystko w kilku prostych liniach, wytyczonych może brutalnie nieco, ale dalibóg, z amerykańską ścisłością.
Pan Mieniewski wciąż dyszał, syn, gładząc go po ręku, mówił dalej:
— Masz sławę. Jesteś zasłużonym człowiekiem. Owszem. Wisisz szanownie w każdej budzie ludowej. Nikt tego nie neguje. Kierujesz sobie całym interesem partyjnym na prawo, czy na lewo, jak ci wygodniej.
Leader uśmiechnął się z pobłażliwą ironią, nie przeczył jednak.
— A więc zgadzamy się. Nie jestem widać taki głupi. — Tadeusz uśmiechnął się do ojca dobrym, starym uśmiechem koleżeństwa. — A teraz popatrzmy na to wszystko trochę serdeczniej: tu jakieś wielkie sprawy, pociągnięcia społeczne, polityczne, a tu życie. Własne sprawy. Twoje własne życie, ojcze.
Ciężkie dyszenie ustało.
Tadeusz na jeden błysk sekundy przestraszył się tej ciszy. Rzekł szybko:
— Wysłuchaj mnie cierpliwie. Własne życie, kłopoty... Wiek, który idzie, maszeruje i nie czeka. Ba! Trzeba mieć na to pieniądze?! Ta czy owa podróż. Dieta. Może jakieś masaże, czy kąpiele elektryczne? Chociaż trochę pieniędzy. Masz je. Masz kilka pensyj. Obliczaliśmy to ze Stanisławem, całkiem rzeczowo. Chwała Bogu, że je masz! A to dobre?! Jesteś posłem, dwukrotnie redaktorem. Tu i tam, mimo woli może nawet, jakimś prezesem. Nie bez tego, żeby tu, czy owdzie nie przypytały się do ciebie jakieś akcje, jakieś tłuste udziały.
Jedna sprężyna nie zadrżała pod leaderem. Leżał bez ruchu, jak martwy.
— Oczywiście, masz obowiązki. Nie mówię o nas, synach. Jeżeli ja mogłem był na wojnie strzelać do ludzi w twoim wieku, to możesz nie kłopotać się zbytnio o człowieka w moim wieku. Ale masz oprócz tego jeszcze obowiązki. Matka. Trzeba ją zaopatrzyć. Poza tym, twoja kobieta. A to dobre, oczywiście! Jak człowiek siedzi na miejscu, to się tego wszystkiego nabiera i musi się nabrać. Nazwijmy to potocznie terminem szanownego obrastania. Czy też może, asekuracją życia. Podpórki. Ze wszystkich stron jesteś jakoś podparty. I dlatego, pewnego wieczora, gdy oszaleli z głodu ludzie doskoczą ci do gardła, wrzaśniesz im: „Uczcie się, durnie! Cóż wam mogę poradzić?!“
Wszystkie sprężyny pontyfikalnego łoża zagrały naraz pod leaderem. Odwrócił się gwałtownie na bok. Zapragnął wyrwać rękę z uścisku synowskiego.
Tadeusz zatrzymał dłoń ojca przemocą. Był o wiele silniejszy. Stara dłoń gięła się w synowskim uścisku, jak gruda wilgotna.
— Do czegóż to prowadzi? — Leader podniósł się na łokciu.
— Do niczego. Narazie charakterystyka: Oto ty, w krótkich, amerykańskich sztrychach. A teraz my, synowie. Cóżbyś nam doradził? Pracować, oczywiście. Pracować po to, aby znów jakiś ty, ze wszystkich stron podparty, szanowny i kochany zjawił się w przełomowej chwili i powiedział: „Uczcie się, durnie!“ A nam się nie chce. Patrzyliśmy tak długo na ciebie. Na pamięć to już znamy. Cała konstelacja twego świata bynajmniej nas nie nęci. I obmyśliliśmy wyjście lepsze od twojego. Nie chcemy nikogo straszyć. Pod żadnym pozorem, żadnymi hasłami, wielkościami, ideami.
Tadeusz rozłożył ręce jak malutkie dziecko: — Mamy prześwietne wyjście. Nasze wynalazki! Owszem, głupie może, ale bardzo zabawne.
Przedstawił ojcu w skrócie idee Włazolinu i Zaprawy.
— Jak widzisz, prawie nic. Malutkie, drobne ułatwienia w czynnościach stosunkowo nieważnych, codziennych. Nic to nikomu nie szkodzi, a przyznaj, doprawdy zabawne! Chcielibyśmy, abyś to nam pomógł sfinansować. Żebyś dał pieniędzy. Nie dużo, oczywiście, ale trzeba z czymś zacząć.
Patrzyły na niego szerokie, płaskie źrenice ojca, jak dwie rozbite główki dużych gwoździ.
— Jestem przerażony — żachnął się wreszcie leader, aż wszystkie sprężyny łoża zabrzmiały przeciągłym akordem — jestem przerażony tą otchłanią banalności, w jakiej żyje pokolenie moich synów. Powiem krótko: kiedy, swego czasu, odwiedziłem cię na froncie i kiedy leżeliśmy u ciebie w ziemiance, dumny byłem na myśl, że mnie twoje wszy oblezą. A teraz Jeden z bohaterów wielkiej wojny froterem posadzek. Fagasem! Fa-ga-sem!! Zastanów się, czyś nie zwariował?
Tadeusz zaczął głosem spokojnym, gdy nagle, jakby płomień ogromny zapalił wszystkie słowa: —
— To jest zawsze lepsze od tego co ty robisz! Po całym życiu pracy, zza płotu wszystkich podpórek gadasz tym zdychającym z głodu ludziom: uczcie się, durnie! No, przecież oszukujesz ich! No, oszukujesz! Sam nawet nie wiesz, dlaczego cię tam nie rozszarpali na miejscu?! Chwycili się za ręce, za ramiona. Miłość ogromna, wierna, najpewniejsza mieniła się w rozszerzonych źrenicach, słowa obce, ani z woli ani z uczuć powstałe, raniły boleśnie.
— Jak śmiesz tak mówić?! Nie przed tobą będę zdawał rachunki, rozumiesz?! Bo całe moje życie... — Leader zamknął oczy. Rozwinęło się przed nim raz jeszcze, niby cyrk olbrzymi, szara rozległa arena, wypełniona po brzegi tłumem krzyczącym, płaczącym, wyjącym, który rozwiewa się, jak mgła, przed wyciągniętą ręką oratora. W tym nieprzeliczonym tłumie dostrzegł teraz twarz syna jak jej nigdy w życiu dotąd jeszcze nie widział: uśmiechniętą żałośnie, pobłażliwie, podobną do ojcowskiej, a zarazem tak młodą i uroczą.
Nie śmiał się z nią prawować. Potężna i niezgłębiona istota życia i owoców jego, czy też trwania i nowych przemian, jakby prawda odmiennych, lecz koniecznych wcieleń zamykała leaderowi usta.
Patrzył na syna z goryczą bezradnego zdumienia.
Tadeusz zbladł. Ach, trzeba to było przewalczyć. Przewalczyć już nareszcie te obrzędy szacunku, przeszłości.
— No, co? — krzyknął ze świstem — no, co to całe twoje życie?!
Pan Mieniewski jął łapać wokół siebie powietrze. —
— Nie pozwolę — krzyknął — żeby mi banda kretynów podczas rui sportowej nazwisko moje gdzieś w śniegi wcierała! W kraju, czy zagranicą? Może W Chamonix raczysz? Najlepiej w Chamonix?!!
Tadeusz wrzasnął:
— Ale można nazwiska tego używać jak wytrychu? Na wiecach, jak wytrychu?!?
Pod oknami huczało uroczystościowe auto Kasy Chorych, równocześnie zaczął śpiewać chór Lutni Robotniczej.
— Chciałem — wrzeszczał Tadeusz — bodaj raz w życiu pomówić z tobą szczerze. Bez komedyj. Żebyś ze mną gadał jak człowiek. Porozumieć się. Że moje życie jest takie, a twoje takie. Tyś jest ojciec, a ja pokolenie. Wcale nie banalne, bo jeszcze wszystko ma przed sobą!! Tymczasem, tyś jest drążek, burbon, jubileusz, foto, sleeping i wieczny leader! Ja nikomu nie szkodzę. Latam za swoją pastą. Ale ty wszystko trujesz dokoła! Ani słowa prawdy, sama tylko zasada! Zasada — zasada — i zasada!!!
Narzucił na siebie raglan, pochwycił oba szorstkie gary, leader zerwał się z łóżka. Krzyczeli obydwaj, lecz zbliżyć się do siebie już na krok jeden nie zdołali. Długie, czarne ich cienie wiązały się i rozszczepiały wzdłuż białych ścian sali, niby jakowaś gra ciemnego kształtu, uwięzionego w nienawistnej przestrzeni.
— Przekonasz się, zobaczysz! — krzyknął Tadeusz z progu. Zatrzasnął drzwi. Echo wionęło po ciemnym korytarzu. Skoczył za owym echem ku klatce schodowej, stąd na dół, na podwórze.
Był tu gdzieś przecież rano w kącie za beczkami dół z wapnem. Tadeusz ukrył tam swe gary i wybiegł główną bramą. Schował się w tłumie.
Zaprzyjaźniony rydwan Kasy Chorych wywoził właśnie ojca na dworzec. W dymie benzyny, w rykach motoru, w klaskach kopyt pędzącego plutonu policji, przetkani smugami acetylenowej jasności, śpiewali robotnicy swój hymn. Twarzy nie było widać, nogi tonęły w kurzu, ciżba twardych, rozgłośnych tułowi pędziła szybko naprzód.
Tadeusz śpiewał razem z nimi. Biegł za samochodem i chłonąc patos chwili wołał z demonstrantami: — Niech żyje poseł Mieniewski!!
Drogi ich rozeszły się przy wiadukcie: Tadeusz wybiegł żelaznymi schodami na górę, auto leadera stanęło pod przejazdem.
Robotnicy wzięli posła na ręce i ponieśli w stronę stacji. Na czele kroczył Drążek z Kozą, dalej w luźnym czworoboku bezrobotnych, uzbrojonych w pały, płynął leader na ramionach górników. Z opadającymi w dół połami płaszcza wyglądał jak w triumfie niesiony, postrzelony ptak.
Tadeusz patrzył oparty o żelazne balaski wiaduktu. Oto, trzy buddystyczne minuty: czarna noc — stacja czerwona — skłębiony tłum... Oto nadjeżdża pociąg, robotnicy wnoszą mogoła swego do wagonu.
Więcej niż kiedy indziej, współczuł ojcu. Z jaką paradą wsadzali go biedacy do wagonu?! Siedzi już stary w aksamitnym przedziale, może właśnie nadyma gumową poduszkę?
Trzeba wrócić do miasta, jakieś spanie, jedzenie obmyśleć. Na gościńcach błyszczało czarne błoto, kaprawe światła białych domków mrugały ku sobie, wzdłuż długich dachów biurowego kompleksu krzepła oślizgła polewa elektrycznego światła.
Huta zaczynała już pracować: z olbrzymich szklanych ścian pędziło tarcie żelaziwa, czarny dech węglowy raz wraz leciał przez miasto.
Na Boga, jeść koniecznie!
Tadeusz wstąpił do Cieplika. Pusto tu było, z ozdóbek lotniczych ani śladu, sam pan Cieplik drzemał nad kloszami do serów. Dopiero w drugim pokoju pod ścianą jedli we dwóch pan Kapuścik z jakimś otyłym cywilem.
Cóż milszego, jak przysiąść się do nieznanych ludzi. W ciężkim zmartwieniu, w onym chłodzie żałosnym, co myśli podcina, zacząć rozmowę przygodną! U brzegu cudzych obojętnych spraw popijać małe piwko i patrzeć, jak obcy ludzie chłoną twój smutek, czas i wszystkie troski, niosąc szybko do ust kawały dymiącego mięsa?!
Pan Kapuścik właśnie zajadał tak skrzętnie, jakby mu powiedzieli dobrzy jacyś ludzie, że tym sposobem ulgę bliźniemu przynosi. Aż się mundur opinał, skórzane pasy chrzęściły, aż po srebrnych wyszyciach kołnierza dreszcz szedł.
Musiał się najeść, za dużo miał na głowie! Taka wielka osoba polityczna przyjedzie ze stolicy, nagada i nagada, a któż po niej konkretnie załatwi? Będziemy dzisiaj przesłuchiwali w więzieniu. Wiec piękny, ale czy skuteczny? W masach wyczuwa się krańcową rozpacz. Dziewczęta za parę groszy oddają się po rowach. Mężczyźni kradną węgiel przy stacji, czy na zwałach. Trzeba do tego dodać komunistów.
— Istny wulkan!
Straszył tymi słowami cywila, którym, jak się okazało z ceremonii przedstawienia, był niejaki pan Falkiewicz. Markszejder na kopalni Erazm, za jednym zamachem geolog, jeden z najdługoletniejszych tubylców tutejszych.
Człeczyna tłusty, a bez twarzy jakoby: pod ciemnym plastrem pomadowanych włosów zwierały się bezkształtne gruzły tłuszczu, tu i tam zaledwie przechwycone wątłym pozorem rysów.
Wymowa Kapuścika nie sprawiała na Falkiewiczu właściwego wrażenia. Markszejder wychylał twarz ku owym słowom z sennym uśmiechem, jak naprzeciw chłodzącego wiatru.
Kapuścik zagroził wulkanem rewolucji, zrzucił już z siebie ciężką odpowiedzialność, złamał symbolicznie wykałaczkę, zadzwonił ostrogami, zapłacił, wionął perfumą waniliową, wyszedł, wtedy dopiero uniosły się ciężkie powieki Falkiewicza. Błysnął spod nich szklanny blask bezgranicznej obojętności.
Siedzieli naprzeciwko z Tadeuszem nic do siebie nie mówiąc.
Pan Cieplik cyknął parę razy pipą od piwa, przestawił szklanne klosze. Szybkie kroki przebiegły za oknem. Znów ucichło. Nagle, zerwały się twarde, głośne uderzenia: to wiatr darł blachę na dachu sąsiedniego domu.
Głosy te zakwitły nagle w Tadeuszu uczuciem bezpodstawnej radości. Spytał uprzejmie o jakiś hotel miejscowy. Nie chodzi, oczywiście, o żadne zbytki, lecz o zwykłą czystość.
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Spytał tedy, czy istotnie skutki bezrobocia tak bardzo dają się we znaki?
Ze zlepionych ust Falkiewicza wydobywać się jęły pomięte odrobiny wyrazów: o Kapuściku, leaderze, wiecach, ludziach tutejszych, położeniu.
Prószyło to z wąziutkich warg szybko, bezwolnie, niczym kurz z rozpękniętej purchawki. Falkiewicz przypatrywał się swoim własnym słowom, jakgdyby przechodziły gdzieś widomie, same, bezradne.
Przeprowadzał je spojrzeniem.
— Cóż Kapuścik? Zjedzą go, kupią z kopytami. Cóż pan poseł Mieniewski? Mało ich tutaj przyjeżdżało? I cóż głód? I cóż bezrobocie? — Głaskał marmurową powierzchnię stolika, zagarniał ją ku sobie, w pewnych miejscach zatrzymywał dłoń jakby nakrywał zręcznie pojmanę ćmę.
Słowa jęły układać się w rytmy, w senne nawroty, w instancje długiej, monotonnej litanii, pełnej ospałego podziwu.
— Cóż tutaj robotnicy? Mięso. Cóż tutaj my, inteligencja? — Uśmiechał się sennie Falkiewicz. — Jeszcze mniej niż mięso. Wszystko, wszędzie kapitał. Czyli pieniądz, czyli rzetelna równowaga, czyli najprawdziwsze sumienie wszystkich rzeczy ludzkich. Kier, pik, tref, cała talia. Ma się rozumieć: wdzięczność się za to należy. Buty, piwko, ubranie, mieszkanie. Pan na stałe, czy przejazdem tylko?
Tadeusz obruszył się srodze: — jutro, pojutrze wyjeżdża!
Wówczas jął Falkiewicz bezdarnymi dłońmi urabiać jakieś miejsce w powietrzu. Jak gdyby skrytkę tajemniczą przysposabiał w przestrzeni. Gdy uznał, że jest już dostatecznie wyżłobiona, podsunął się do Tadeusza i przez rurkę zwiniętej ściśle dłoni dmuchnął mu do ucha cieniutkim śmiechem:
— Czterdzieści lat tu mierzę i nic nie wiem. A Coeur wie i pik będzie wiedział, i cała talia.
Mokre wargi dotykały nieomal ucha Tadeusza.
— Byłeś tam kiedy, młodzieńcze? A widzisz, nigdy nie byłeś, nie widziałeś, nie słyszałeś, tymczasem zjedziesz sobie szybem, woda ciurka po klateczce na wszystkie strony, aby tylko nie za kołnierz, uważaj. Jedziesz na poziom trzeci. Poziom trzeci, na podszybiu światła eleganckie, idziesz sobie przecznicą, tyle lat, przecznicą przez małe szyny, w błocie wzdłuż barierki, nowy pan zawiadowca postawił te barierki. Tak doszedłeś sobie do Krzyżowego, czyli droga się rozszczepia, rozjazd, żeby się wagoniki wymijały.
A potem idziesz głównym przewozowym, długą, białą, betonową kichą pod górę i na wschód, aż do pochylni A!!
Markszejder szukać jął nagle skrytki swej w powietrzu. Nie znalazł. Zbladł, zamachał rękami. — Idziesz dalej, na prawo pochylnia, ciemność się na niej kurzy. Po bokach masz schodowy zachodni i wschodni, a od nich w prawo, w lewo chodniki mniejsze — pierwszy, drugi, trzeci, siódmy, ósmy. W ogromnym, czarnym serze idziesz, biały robaczku, i tu...
Falkiewiczowi zagulgotało w nieogolonej krtani, aż siwe włoski błysnęły na podgardlu: — Trzeci poziom przy starych ogniach... Na wschód od pochylni A Źle naniesione na ostatnim rysunku... To podobno Falkiewicz, Falkiewicz naniósł źle ze starych planów?! Tak mówi pan dyrektor. Pan dyrektor wie lepiej.
Markszejder odsunął się od Tadeusza i wybuchł śmiechem, nad którym małe oczy trwały w nieruchomym przerażeniu.
— Nic nie rozumiem!
— W ogromnym czarnym serze nie tak łatwo zrozumieć. Pan na stałe, panie Mieniewski, czy przejazdem? Wszystko, wszędzie kapitał.
Spod przymrużonych powiek Falkiewicza patrzyły obie źrenice, potem już tylko iewa, wreszcie i iewa zgasła. Światło restauracji błyszczało po dawnemu mętnym, krzywym blaskiem, pan geometra Falkiewicz trwał jednak dalej nie poruszony, odęty, jakby już w szczególnym, własnym, dla siebie tylko przeznaczonym mroku.
Młody Mieniewski usiłował podtrzymywać rozmowę. Poziomy czy pochylnie, rzecz nie w tym. Rzecz cała w tym, że dyrektorzy idioci. Rozumie pan szanowny? Zawsze wszędzie na świecie dyrektorzy zwierzchnicy, głowacze. Ale nie, żeby w głowie mieli rozumu więcej, tylko starość, cholera! Ciężar, waga, to to!
Pan Falkiewicz nie odpowiadał więcej. Siedział nie poruszony, mroczny. Zdawał się słuchać z bezradną lubością swego sennego oddechu. Długo tak trwali naprzeciw siebie. Tadeusz wobec milczącego masywu Falkiewicza zgrywał się, gadał, usiłował ożywić tę opiekłą niemrawość, na próżno.
Było już około północy. Mieniewski poszedł na dworzec. Przez godzinę udawał w drugiej klasie gościa, czekającego na pociąg. Wreszcie dworzec zamknięto. Wrócił do miasta. U Cieplika już ciemno. Przesadził parkan Domu Ludowego, jeszcze raz opiekuńczo zbadał położenie garów i wszedł.
Przysiadł na schodach pierwszego piętra. Zdrzemnął się. Księżyc świecił wyraźnie, z daleka dochodziło fukanie jakichś maszyn. Jakże tu nie myśleć o przedziwnym położeniu? Nie miał prawie pieniędzy. Ani mieszkania. Jakże tu nie pomyśleć o samotności wśród ludzi?
Napełniała Tadeusza dumą, nadzieją, wesołością prawie. Przypomniał sobie nagle, że w „koronacyjnym“ apartamencie ojca śpią teraz murarze. Drzwi z pewnością na klucz nie zamknęli.
Wszedł cicho do środka. Pokój cały jakby kołysał się w równym oddechu śpiących. Przez wielkie okna bił blask księżyca na ścianę z siwym Marksem. Murarze leżeli w głębi długim szeregiem.
Stare, wojskowe doświadczenie doradziło Tadeuszowi skierować się ku oknu. Im zimniej, tym w takich miejscach bywa do spania luźniej. Położywszy się ostrożnie na ściółce, odetchnął. Po lewej stronie było zupełnie cicho. Po prawej ruszało się coś ustawicznie, nie zwracał na to jednak uwagi.
Jeszcze raz przemawiał w myślach do ojca. Teraz dopiero przypominał mu Dusia. Gadałeś przecie, stary, na włos od nagłej śmierci!
Powściągliwy zrazu ruch od strony okna przeistoczył się w szept, w gwałtowne szamotanie. Potem jakby się coś gwałtownie urwało. Na piersi Mieniewskiego spadł ktoś, całym ciężarem. Tadeusz chwycił tego kogoś przez pół, aby precz od siebie odrzucić — nie był to żaden murarz, ani robotnik, ani nikt, lecz właśnie dziewczyna.
Długo leżeli obok siebie bez ruchu, skłopotani i onieśmieleni.
Księżyc zeszedł z Marksa, srebrzył frygijski kołpak Marsylianki, płynącej pierzastymi skrzydłami nad drukowanym tłumem.
Ogarnęło Tadeusza poczciwe, solidarne koleżeństwo niedoli.
Niedziela, piękna uroczystość partyjna — dlaczegóż mają sobie ludzie odmawiać?
Zasnął.
Przebudził się, objęty ramionami, odurzony suchym zapachem wapna, słomy, ściółki.
Twarzy własnych nie mogli prawie rozpoznać w ciemności. Księżyc stał już teraz w ostatnim oknie. Widzieli się jakoby przez mgłę, przez pasmo sennego domysłu. Tuż przed oczami, zionąc ciepłem w zamknięte źrenice Tadeusza, szeptały coś jej usta.
— A z kim, naprzykład, dotąd wyrabiałaś?
Nic mu na to nie odpowiedziała, ani po raz pierwszy, drugi, ani trzeci. Uczuł, że pytanie to sprawia jej wielki ambaras. Zaprzestawała bowiem wszelkiego ruchu i pieszczoty, niczym martwa. Rozrzucił na niej szmaty i oplótł ramionami. Tyle radości doznał w tym uchwycie! Wiło mu się przez ręce ciało mocne i rzeźwe, tak szybkie i prężne, że nie mógł uściskami nastarczyć.
— Wstyd, tak prosto z ulicy.
— Wstyd — powtórzyła i wszystkie siły ją opadły. Ruchem ochrony, ucieczki, wtuliła się w ramiona. I tu, na piersiach Tadeusza, zwinąwszy się w kłębek dodała:
— Wyrabiałam. Wszyscy wyrabiają.
Dyszeli coraz ciszej i zgodniej. Może jeszcze coś mówiła? Nie były to już jednak słowa, lecz raczej jakby woda miejsce sobie żłobiła przez oporny grunt.
— Co ty tam opowiadasz?
Ręce jej przylegały do szyi Tadeusza, do piersi, brwi, do czoła na króciutką chwilę, by stwierdzić, poznać i w Zawstydzeniu uciec. Ruch najprzeróżniejszy, niespodziany a czuły.
Aż oto, westchnęli razem, niby na widok olbrzymiego światła, czy cudu, czy czarów nadziemskich: i zaraz w tysiącu rozjątrzonych pocałunków zwarli się ze wszystkich sił przystając do siebie twardo, szczelnie, nagle, jak zatrzaśnięte drzwi.
Jeszcze i znów, i jeszcze, i nigdy dosyć, znowu i znowu jeszcze!
Księżyc już zszedł z skrzydlatej Marsylianki, świecił na skraju; legowiska, czekali z głową przy głowie ułożoną. Tadeusz przemyśliwał nad czymś, w śmiechu i we wstydzie, że leader mknie sleepingiem do swej pelargonii i że nic w życiu nie wiadomo... Gdy oto uczuł, że po ramionach i szyi spływają mu łzy.
— Czegóż beczysz?
Podgarnąwszy się bliżej utrwaliła się mocno we wnęce jego ciała.
— Przy niedzieli — westchnęła przeciągle — dobrze też jest popłakać.
— O co?
— O to.
— Czyli o co?
Powiedziała mu do ucha najbardziej tajemniczym szeptem: — Nie wiem o co.
Przebudzili się, objęci uściskiem. Już świtało. Wyrwała się z barłogu. Skoczył za nią do sieni, dopadł na pierwszym piętrze, przy zakręcie schodów.
Twarz dłońmi zasłaniała, przygarniał, schlebiał tak się sobie nadarzyli, chciał koniecznie wiedzieć jak ma na imię? Wtedy nareszcie okazała mu twarz swoją bladą, okrągłą. Nieskładny profilek znaczył się na perlistym niebie szarym rąbkiem chłopskiej wycinanki.
Spojrzeli sobie w oczy.
Źrenice miała duże, szare, pełne światła.
— Więc, jakże ci na imię?
Przez rozchylone zęby zionęła pośpiesznym oddechem:
— Wołają mnie Lenora.
— To znaczy Leonora?
— Leonora.
— A na nazwisko?
— Nazwisko jest rzecz policjanta.
— A gdzie mieszkasz?
— Tego wcale nie trzeba.
Przyparł ją do framugi.
— No, to mieszkam — śmiała się kręcąc szyją wśród twardych pocałunków — u starych Szymczyków, daleko za Zielonem.
Tu nagle wydarzyło się jakoby go pożegnać chciała uroczyście: i czoło, i oczu oboje, i jeszcze raz usta z ustami i nakoniec jednym objęciem przez pół. Objęciem, które nie siła kończy, lecz dopiero dech ludzki.
I uciekła. Widział jak pędzi podwórzem, obok beczek z wapnem, obok ukrytych garów, jak się przegina przez płot, jeszcze raz w skoku nogi odsłaniając białe i strzeliste.
Przez chwilę słyszał prędkie kroki po kamieniach i znów wszystko umilkło.
Patrzył na czerwoną fasadę Domu Ludowego, rozpostartą w głębi podwórza niby zapuszczona kurtyna. Listwy okien i wrót dziergał przymrozek białą, ścisłą koronką. Tuż pod wysoką ścianą leżała wiecha wytrącona jeszcze wczoraj leaderowi przez Drążka. Oszronione badyle i liście sterczały z czerwonego papieru jak ze krwi.
— Szymczyki na Zielonem — powtórzył Tadeusz. Otrząsnął się i wróciwszy na swe legowisko zasnął znakomicie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.