Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niedziela, piękna uroczystość partyjna — dlaczegóż mają sobie ludzie odmawiać?
Zasnął.
Przebudził się, objęty ramionami, odurzony suchym zapachem wapna, słomy, ściółki.
Twarzy własnych nie mogli prawie rozpoznać w ciemności. Księżyc stał już teraz w ostatnim oknie. Widzieli się jakoby przez mgłę, przez pasmo sennego domysłu. Tuż przed oczami, zionąc ciepłem w zamknięte źrenice Tadeusza, szeptały coś jej usta.
— A z kim, naprzykład, dotąd wyrabiałaś?
Nic mu na to nie odpowiedziała, ani po raz pierwszy, drugi, ani trzeci. Uczuł, że pytanie to sprawia jej wielki ambaras. Zaprzestawała bowiem wszelkiego ruchu i pieszczoty, niczym martwa. Rozrzucił na niej szmaty i oplótł ramionami. Tyle radości doznał w tym uchwycie! Wiło mu się przez ręce ciało mocne i rzeźwe, tak szybkie i prężne, że nie mógł uściskami nastarczyć.
— Wstyd, tak prosto z ulicy.
— Wstyd — powtórzyła i wszystkie siły ją opadły. Ruchem ochrony, ucieczki, wtuliła się w ramiona. I tu, na piersiach Tadeusza, zwinąwszy się w kłębek dodała:
— Wyrabiałam. Wszyscy wyrabiają.
Dyszeli coraz ciszej i zgodniej. Może jeszcze coś mówiła? Nie były to już jednak słowa, lecz raczej jakby woda miejsce sobie żłobiła przez oporny grunt.
— Co ty tam opowiadasz?
Ręce jej przylegały do szyi Tadeusza, do piersi, brwi, do czoła na króciutką chwilę, by stwierdzić,