Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

poznać i w Zawstydzeniu uciec. Ruch najprzeróżniejszy, niespodziany a czuły.
Aż oto, westchnęli razem, niby na widok olbrzymiego światła, czy cudu, czy czarów nadziemskich: i zaraz w tysiącu rozjątrzonych pocałunków zwarli się ze wszystkich sił przystając do siebie twardo, szczelnie, nagle, jak zatrzaśnięte drzwi.
Jeszcze i znów, i jeszcze, i nigdy dosyć, znowu i znowu jeszcze!
Księżyc już zszedł z skrzydlatej Marsylianki, świecił na skraju; legowiska, czekali z głową przy głowie ułożoną. Tadeusz przemyśliwał nad czymś, w śmiechu i we wstydzie, że leader mknie sleepingiem do swej pelargonii i że nic w życiu nie wiadomo... Gdy oto uczuł, że po ramionach i szyi spływają mu łzy.
— Czegóż beczysz?
Podgarnąwszy się bliżej utrwaliła się mocno we wnęce jego ciała.
— Przy niedzieli — westchnęła przeciągle — dobrze też jest popłakać.
— O co?
— O to.
— Czyli o co?
Powiedziała mu do ucha najbardziej tajemniczym szeptem: — Nie wiem o co.
Przebudzili się, objęci uściskiem. Już świtało. Wyrwała się z barłogu. Skoczył za nią do sieni, dopadł na pierwszym piętrze, przy zakręcie schodów.
Twarz dłońmi zasłaniała, przygarniał, schlebiał tak się sobie nadarzyli, chciał koniecnie wiedzieć jak ma na imię? Wtedy nareszcie okazała mu twarz swoją