Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Bladą, okrągłą. Nieskładny profilek znaczył się na perlistym niebie szarym rąbkiem chłopskiej wycinanki.
Spojrzeli sobie w oczy.
Źrenice miała duże, szare, pełne światła.
— Więc, jakże ci na imię?
Przez rozchylone zęby zionęła pośpiesznym oddechem:
— Wołają mnie Lenora.
— To znaczy Leonora?
— Leonora.
— A na nazwisko?
— Nazwisko jest rzecz policjanta.
— A gdzie mieszkasz?
— Tego wcale nie trzeba.
Przyparł ją do framugi.
— No, to mieszkam — śmiała się kręcąc szyją wśród twardych pocałunków — u starych Szymczyków, daleko za Zielonem.
Tu nagle wydarzyło się jakoby go pożegnać chciała uroczyście: i czoło, i oczu oboje, i jeszcze raz usta z ustami i nakoniec jednym objęciem przez pół. Objęciem, które nie siła kończy, lecz dopiero dech ludzki.
I uciekła. Widział jak pędzi podwórzem, obok beczek z wapnem, obok ukrytych garów, jak się przegina przez płot, jeszcze raz w skoku nogi odsłaniając białe i strzeliste.
Przez chwilę słyszał prędkie kroki po kamieniach i znów wszystko umilkło.
Patrzył na czerwoną fasadę Domu Ludowego, rozpostartą w głębi podwórza niby zapuszczona kurtyna. Listwy okien i wrót dziergał przymrozek białą,