Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Napełniała Tadeusza dumą, nadzieją, wesołością prawie. Przypomniał sobie nagle, że w „koronacyjnym“ apartamencie ojca śpią teraz murarze. Drzwi z pewnością na klucz nie zamknęli.
Wszedł cicho do środka. Pokój cały jakby kołysał się w równym oddechu śpiących. Przez wielkie okna bił blask księżyca na ścianę z siwym Marksem. Murarze leżeli w głębi długim szeregiem.
Stare, wojskowe doświadczenie doradziło Tadeuszowi skierować się ku oknu. Im zimniej, tym w takich miejscach bywa do spania luźniej. Położywszy się ostrożnie na ściółce, odetchnął. Po lewej stronie było zupełnie cicho. Po prawej ruszało się coś ustawicznie, nie zwracał na to jednak uwagi.
Jeszcze raz przemawiał w myślach do ojca. Teraz dopiero przypominał mu Dusia. Gadałeś przecie, stary, na włos od nagłej śmierci!
Powściągliwy zrazu ruch od strony okna przeistoczył się w szept, w gwałtowne szamotanie. Potem jakby się coś gwałtownie urwało. Na piersi Mieniewskiego spadł ktoś, całym ciężarem. Tadeusz chwycił tego kogoś przez pół, aby precz od siebie odrzucić — nie był to żaden murarz, ani robotnik, ani nikt, lecz właśnie dziewczyna.
Długo leżeli obok siebie bez ruchu, skłopotani i onieśmieleni.
Księżyc zeszedł z Marksa, srebrzył frygijski kołpak Marsylianki, płynącej pierzastymi skrzydłami nad drukowanym tłumem.
Ogarnęło Tadeusza poczciwe, solidarne koleżeństwo niedoli.