Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trzyły obie źrenice, potem już tylko iewa, wreszcie i iewa zgasła. Światło restauracji błyszczało po dawnemu mętnym, krzywym blaskiem, pan geometra Falkiewicz trwał jednak dalej nie poruszony, odęty, jakby już w szczególnym, własnym, dla siebie tylko przeznaczonym mroku.
Młody Mieniewski usiłował podtrzymywać rozmowę. Poziomy czy pochylnie, rzecz nie w tym. Rzecz cała w tym, że dyrektorzy idioci. Rozumie pan szanowny? Zawsze wszędzie na świecie dyrektorzy zwierzchnicy, głowacze. Ale nie, żeby w głowie mieli rozumu więcej, tylko starość, cholera! Ciężar, waga, to to!
Pan Falkiewicz nie odpowiadał więcej. Siedział nie poruszony, mroczny. Zdawał się słuchać z bezradną lubością swego sennego oddechu. Długo tak trwali naprzeciw siebie. Tadeusz wobec milczącego masywu Falkiewicza zgrywał się, gadał, usiłował ożywić tę opiekłą niemrawość, na próżno.
Było już około północy. Mieniewski poszedł na dworzec. Przez godzinę udawał w drugiej klasie gościa, czekającego na pociąg. Wreszcie dworzec zamknięto. Wrócił do miasta. U Cieplika już ciemno. Przesadził parkan Domu Ludowego, jeszcze raz opiekuńczo zbadał położenie garów i wszedł.
Przysiadł na schodach pierwszego piętra. Zdrzemnął się. Księżyc świecił wyraźnie, z daleka dochodziło fukanie jakichś maszyn. Jakże tu nie myśleć o przedziwnym położeniu? Nie miał prawie pieniędzy. Ani mieszkania. Jakże tu nie pomyśleć o samotności wśród ludzi?