Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

du ludzie doskoczą ci do gardła, wrzaśniesz im: „Uczcie się, durnie! Cóż wam mogę poradzić?!“
Wszystkie sprężyny pontyfikalnego łoża zagrały naraz pod leaderem. Odwrócił się gwałtownie na bok. Zapragnął wyrwać rękę z uścisku synowskiego.
Tadeusz zatrzymał dłoń ojca przemocą. Był o wiele silniejszy. Stara dłoń gięła się w synowskim uścisku, jak gruda wilgotna.
— Do czegóż to prowadzi? — Leader podniósł się na łokciu.
— Do niczego. Narazie charakterystyka: Oto ty, w krótkich, amerykańskich sztrychach. A teraz my, synowie. Cóżbyś nam doradził? Pracować, oczywiście. Pracować po to, aby znów jakiś ty, ze wszystkich stron podparty, szanowny i kochany zjawił się w przełomowej chwili i powiedział: „Uczcie się, durnie!“ A nam się nie chce. Patrzyliśmy tak długo na ciebie. Na pamięć to już znamy. Cała konstelacja twego świata bynajmniej nas nie nęci. I obmyśliliśmy wyjście lepsze od twojego. Nie chcemy nikogo straszyć. Pod żadnym pozorem, żadnymi hasłami, wielkościami, ideami.
Tadeusz rozłożył ręce jak malutkie dziecko: — Mamy prześwietne wyjście. Nasze wynalazki! Owszem, głupie może, ale bardzo zabawne.
Przedstawił ojcu w skrócie idee Włazolinu i Zaprawy.
— Jak widzisz, prawie nic. Malutkie, drobne ułatwienia w czynnościach stosunkowo nieważnych, codziennych. Nic to nikomu nie szkodzi, a przyznaj, doprawdy zabawne! Chcielibyśmy, abyś to nam po-