Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rym uśmiechem koleżeństwa. — A teraz popatrzmy na to wszystko trochę serdeczniej: tu jakieś wielkie sprawy, pociągnięcia społeczne, polityczne, a tu życie. Własne sprawy. Twoje własne życie, ojcze.
Ciężkie dyszenie ustało.
Tadeusz na jeden błysk sekundy przestraszył się tej ciszy. Rzekł szybko:
— Wysłuchaj mnie cierpliwie. Własne życie, kłopoty... Wiek, który idzie, maszeruje i nie czeka. Ba! Trzeba mieć na to pieniądze?! Ta czy owa podróż. Dieta. Może jakieś masaże, czy kąpiele elektryczne? Chociaż trochę pieniędzy. Masz je. Masz kilka pensyj. Obliczaliśmy to ze Stanisławem, całkiem rzeczowo. Chwała Bogu, że je masz! A to dobre?! Jesteś posłem, dwukrotnie redaktorem. Tu i tam, mimo woli może nawet, jakimś prezesem. Nie bez tego, żeby tu, czy owdzie nie przypytały się do ciebie jakieś akcje, jakieś tłuste udziały.
Jedna sprężyna nie zadrżała pod leaderem. Leżał bez ruchu, jak martwy.
— Oczywiście, masz obowiązki. Nie mówię o nas, synach. Jeżeli ja mogłem był na wojnie strzelać do ludzi w twoim wieku, to możesz nie kłopotać się zbytnio o człowieka w moim wieku. Ale masz oprócz tego jeszcze obowiązki. Matka. Trzeba ją zaopatrzyć. Poza tym, twoja kobieta. A to dobre, oczywiście! Jak człowiek siedzi na miejscu, to się tego wszystkiego nabiera i musi się nabrać. Nazwijmy to potocznie terminem szanownego obrastania. Czy też może, asekuracją życia. Podpórki. Ze wszystkich stron jesteś jakoś podparty. I dlatego, pewnego wieczora, gdy oszaleli z gło-