Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

„fatalnej formie“. Rozpiąwszy kołnierzyk, kamizelkę, stał pan Mieniewski pod drzwiami i bezmyślnie patrzył w białą politurę. Dyszał tak ciężko, że mu głowa na piersi upadała. W końcu z ochrypłym rzężeniem rozwalił się na łóżku.
Tadeusz usiadł obok i głaskał ojca po ręku, delikatnie omijał palcami wielkie, nabrzmiałe żyły. Gdyby był w porę Dusia nie zatrzymał, może by dawno już z tych żył wszystka krew wyciekła?! Z myśli tej wyłoniło się tkliwe, najwrażliwsze współczucie. Współczucie, opieka i jakby nowe prawo do szczerości.
— Odpoczywasz, ojcze?
— Nareszcie odpoczywam.
— No, więc posłuchaj! Lecę przecie za tobą z tymi sprawami aż z Borysławia. Ustalmy na wstępie pewną zasadę: iluż to ludzi będących w twoim wieku zastrzeliłem, być może, na wojnie?! Wobec powyższego możemy sobie chyba pozwolić na swobodę. Różnica lat nie gra tu żadnej roli. Po drugie: pozwól, że streszczę wszystko w kilku prostych liniach, wytyczonych może brutalnie nieco, ale dalibóg, z amerykańską ścisłością.
Pan Mieniewski wciąż dyszał, syn, gładząc go po ręku, mówił dalej:
— Masz sławę. Jesteś zasłużonym człowiekiem. Owszem. Wisisz szanownie w każdej budzie ludowej. Nikt tego nie neguje. Kierujesz sobie całym interesem partyjnym na prawo, czy na lewo, jak ci wygodniej.
Leader uśmiechnął się z pobłażliwą ironią, nie przeczył jednak.
— A więc zgadzamy się. Nie jestem widać taki głupi. — Tadeusz uśmiechnął się do ojca dobrym, sta-