Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ludzi. W ciężkim zmartwieniu, w onym chłodzie żałosnym, co myśli podcina, zacząć rozmowę przygodną! U brzegu cudzych obojętnych spraw popijać małe piwko i patrzeć, jak obcy ludzie chłoną twój smutek, czas i wszystkie troski, niosąc szybko do ust kawały dymiącego mięsa?!
Pan Kapuścik właśnie zajadał tak skrzętnie, jakby mu powiedzieli dobrzy jacyś ludzie, że tym sposobem ulgę bliźniemu przynosi. Aż się mundur opinał, skórzane pasy chrzęściły, aż po srebrnych wyszyciach kołnierza dreszcz szedł.
Musiał się najeść, za dużo miał na głowie! Taka wielka osoba polityczna przyjedzie ze stolicy, nagada i nagada, a któż po niej konkretnie załatwi? Będziemy dzisiaj przesłuchiwali w więzieniu. Wiec piękny, ale czy skuteczny? W masach wyczuwa się krańcową rozpacz. Dziewczęta za parę groszy oddają się po rowach. Mężczyźni kradną węgiel przy stacji, czy na zwałach. Trzeba do tego dodać komunistów.
— Istny wulkan!
Straszył tymi słowami cywila, którym, jak się okazało z ceremonii przedstawienia, był niejaki pan Falkiewicz. Markszejder na kopalni Erazm, za jednym zamachem geolog, jeden z najdługoletniejszych tubylców tutejszych.
Człeczyna tłusty, a bez twarzy jakoby: pod ciemnym plastrem pomadowanych włosów zwierały się bezkształtne gruzły tłuszczu, tu i tam zaledwie przechwycone wątłym pozorem rysów.
Wymowa Kapuścika nie sprawiała na Falkiewiczu właściwego wrażenia. Markszejder wychylał twarz