Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wybiegł żelaznymi schodami na górę, auto leadera stanęło pod przejazdem.
Robotnicy wzięli posła na ręce i ponieśli w stronę stacji. Na czele kroczył Drążek z Kozą, dalej w luźnym czworoboku bezrobotnych, uzbrojonych w pały, płynął leader na ramionach górników. Z opadającymi w dół połami płaszcza wyglądał jak w triumfie niesiony, postrzelony ptak.
Tadeusz patrzył oparty o żelazne balaski wiaduktu. Oto, trzy buddystyczne minuty: czarna noc — stacja czerwona — skłębiony tłum... Oto nadjeżdża pociąg, robotnicy wnoszą mogoła swego do wagonu.
Więcej niż kiedy indziej, współczuł ojcu. Z jaką paradą wsadzali go biedacy do wagonu?! Siedzi już stary w aksamitnym przedziale, może właśnie nadyma gumową poduszkę?
Trzeba wrócić do miasta, jakieś spanie, jedzenie obmyśleć. Na gościńcach błyszczało czarne błoto, kaprawe światła białych domków mrugały ku sobie, wzdłuż długich dachów biurowego kompleksu krzepła oślizgła polewa elektrycznego światła.
Huta zaczynała już pracować: z olbrzymich szklanych ścian pędziło tarcie żelaziwa, czarny dech węglowy raz wraz leciał przez miasto.
Na Boga, jeść koniecznie!
Tadeusz wstąpił do Cieplika. Pusto tu było, z ozdóbek lotniczych ani śladu, sam pan Cieplik drzemał nad kloszami do serów. Dopiero w drugim pokoju pod ścianą jedli we dwóch pan Kapuścik z jakimś otyłym cywilem.
Cóż milszego, jak przysiąść się do nieznanych