Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kolenie. Wcale nie banalne, bo jeszcze wszystko ma przed sobą!! Tymczasem, tyś jest drążek, burbon, jubileusz, foto, sleeping i wieczny leader! Ja nikomu nie szkodzę. Latam za swoją pastą. Ale ty wszystko trujesz dokoła! Ani słowa prawdy, sama tylko zasada! Zasada — zasada — i zasada!!!
Narzucił na siebie raglan, pochwycił oba szorstkie gary, leader zerwał się z łóżka. Krzyczeli obydwaj, lecz zbliżyć się do siebie już na krok jeden nie zdołali. Długie, czarne ich cienie wiązały się i rozszczepiały wzdłuż białych ścian sali, niby jakowaś gra ciemnego kształtu, uwięzionego w nienawistnej przestrzeni.
— Przekonasz się, zobaczysz! — krzyknął Tadeusz z progu. Zatrzasnął drzwi. Echo wionęło po ciemnym korytarzu. Skoczył za owym echem ku klatce schodowej, stąd na dół, na podwórze.
Był tu gdzieś przecież rano w kącie za beczkami dół z wapnem. Tadeusz ukrył tam swe gary i wybiegł główną bramą. Schował się w tłumie.
Zaprzyjaźniony rydwan Kasy Chorych wywoził właśnie ojca na dworzec. W dymie benzyny, w rykach motoru, w klaskach kopyt pędzącego plutonu policji, przetkani smugami acetylenowej jasności, śpiewali rorobotnicy swój hymn. Twarzy nie było widać, nogi tonęły w kurzu, ciżba twardych, rozgłośnych tułowi pędziła szybko naprzód.
Tadeusz śpiewał razem z nimi. Biegł za samochodem i chłonąc patos chwili wołał z demonstrantami: — Niech żyje poseł Mieniewski!!
Drogi ich rozeszły się przy wiadukcie: Tadeusz