Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cym, który rozwiewa się, jak mgła, przed wyciągniętą ręką oratora. W tym nieprzeliczonym tłumie dostrzegł teraz twarz syna jak jej nigdy w życiu dotąd jeszcze nie widział: uśmiechniętą żałośnie, pobłażliwie, podobną do ojcowskiej, a zarazem tak młodą i uroczą.
Nie śmiał się z nią prawować. Potężna i niezgłębiona istota życia i owoców jego, czy też trwania i nowych przemian, jakby prawda odmiennych, lecz koniecznych wcieleń zamykała leaderowi usta.
Patrzył na syna z goryczą bezradnego zdumienia.
Tadeusz zbladł. Ach, trzeba to było przewalczyć. Przewalczyć już nareszcie te obrzędy szacunku, przeszłości.
— No, co? — krzyknął ze świstem — no, co to całe twoje życie?!
Pan Mieniewski jął łapać wokół siebie powietrze. —
— Nie pozwolę — krzyknął — żeby mi banda kretynów podczas rui sportowej nazwisko moje gdzieś w śniegi wcierała! W kraju, czy zagranicą? Może W Chamonix raczysz? Najlepiej w Chamonix?!!
Tadeusz wrzasnął:
— Ale można nazwiska tego używać jak wytrychu? Na wiecach, jak wytrychu?!?
Pod oknami huczało uroczystościowe auto Kasy Chorych, równocześnie zaczął śpiewać chór Lutni Robotniczej.
— Chciałem — wrzeszczał Tadeusz — bodaj raz w życiu pomówić z tobą szczerze. Bez komedyj. Żebyś ze mną gadał jak człowiek. Porozumieć się. Że moje życie jest takie, a twoje takie. Tyś jest ojciec, a ja po-