Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ku owym słowom z sennym uśmiechem, jak naprzeciw chłodzącego wiatru.
Kapuścik zagroził wulkanem rewolucji, zrzucił już z siebie ciężką odpowiedzialność, złamał symbolicznie wykałaczkę, zadzwonił ostrogami, zapłacił, wionął perfumą waniliową, wyszedł, wtedy dopiero uniosły się ciężkie powieki Falkiewicza. Błysnął spod nich szklanny blask bezgranicznej obojętności.
Siedzieli naprzeciwko z Tadeuszem nic do siebie nie mówiąc.
Pan Cieplik cyknął parę razy pipą od piwa, przestawił szklanne klosze. Szybkie kroki przebiegły za oknem. Znów ucichło. Nagle, zerwały się twarde, głośne uderzenia: to wiatr darł blachę na dachu sąsiedniego domu.
Głosy te zakwitły nagle w Tadeuszu uczuciem bezpodstawnej radości. Spytał uprzejmie o jakiś hotel miejscowy. Nie chodzi, oczywiście, o żadne zbytki, lecz o zwykłą czystość.
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Spytał tedy, czy istotnie skutki bezrobocia tak bardzo dają się we znaki?
Ze zlepionych ust Falkiewicza wydobywać się jęły pomięte odrobiny wyrazów: o Kapuściku, leaderze, wiecach, ludziach tutejszych, położeniu.
Pruszyło to z wąziutkich warg szybko, bezwolnie, niczym kurz z rozpękniętej purchawki. Falkiewicz przypatrywał się swoim własnym słowom, jakgdyby przechodziły gdzieś widomie, same, bezradne.
Przeprowadzał je spojrzeniem.
— Cóż Kapuścik? Zjedzą go, kupią z kopytami.