Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Cóż pan poseł Mieniewski? Mało ich tutaj przyjeżdżało? I cóż głód? I cóż bezrobocie? — Głaskał marmurową powierzchnię stolika, zagarniał ją ku sobie, w pewnych miejscach zatrzymywał dłoń jakby nakrywał zręcznie pojmanę ćmę.
Słowa jęły układać się w rytmy, w senne nawroty, w instancje długiej, monotonnej litanii, pełnej ospałego podziwu.
— Cóż tutaj robotnicy? Mięso. Cóż tutaj my, inteligencja? — Uśmiechał się sennie Falkiewicz. — Jeszcze mniej niż mięso. Wszystko, wszędzie kapitał. Czyli pieniądz, czyli rzetelna równowaga, czyli najprawdziwsze sumienie wszystkich rzeczy ludzkich. Kier, pik, tref, cała talia. Ma się rozumieć: wdzięczność się za to należy. Buty, piwko, ubranie, mieszkanie. Pan na stałe, czy przejazdem tylko?
Tadeusz obruszył się srodze: — jutro, pojutrze wyjeżdża!
Wówczas jął Falkiewicz bezdarnymi dłońmi urabiać jakieś miejsce w powietrzu. Jak gdyby skrytkę tajemniczą przysposabiał w przestrzeni. Gdy uznał, że jest już dostatecznie wyżłobiona, podsunął się do Tadeusza i przez rurkę zwiniętej ściśle dłoni dmuchnął mu do ucha cieniutkim śmiechem:
— Czterdzieści lat tu mierzę i nic nie wiem. A Coeur wie i pik będzie wiedział, i cała talia.
Mokre wargi dotykały nieomal ucha Tadeusza.
— Byłeś tam kiedy, młodzieńcze? A widzisz, nigdy nie byłeś, nie widziałeś, nie słyszałeś, tymczasem zjedziesz sobie szybem, woda ciurka po klateczce na wszystkie strony, aby tylko nie za kołnierz, uważaj.