Przejdź do zawartości

Czarne skrzydła/Lenora/Kostrynie/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Lenora
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Lenora
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


2.
RĘKA Z SYGNETEM POCHODZENIA

Gdzież tu postawić gary?
Pani Knote zrzuciwszy z pleców chustkę biegała w szpitalnym fartuchu dokoła, niczym biała, wystraszona mysz. W pracowni będzie niewygodnie, może lepiej w nyży? Przeszli więc do tej nyży.
— Jak tu ciemno?!
Knote zapewniała Tadeusza, że rano, zwłaszcza w lecie, jest całkiem jasno. Postawił gary ostrożnie na stoliku pod oknem. Okno malutkie i zakratowane, jak w więzieniu.
A więc od razu, od razu padło to złowieszcze słowo!
— Całe Zagłębie, proszę pana, to przecie jedno więzienie.
Przeprosiła go do pracowienki.
Układał w myślach list do ojca. Że z życiem robotniczym zupełnie tak samo, jak z wojną. Tyś był ojcem narodu na tej wojnie, a ja zwykłym żołnierzem, Ty jesteś, oczywiście, ojcem robotniczego ludu, a ja zwykłym nędzarzem. Wcale duża różnica? I — że mogliby się jeszcze porozumieć, należało by jednak w tym celu zasypać jakiś rów ogromny i głęboki, zasypać go prostą, a tak pospolitą, a tak trudną szczerością...
Gdy zamykał oczy, zasypiał. Gdy je otwierał, patrzył z podziwem na urządzenie pracowienki, podobne do klozetów niemieckich pociągów pośpiesznych. Mało to ich widział podczas wojny?!
Ręczniki równo złożone w czworobocznej puszce blaszanej, nad wywrotną miską umywalni kureczek kolejowy.
— Czy pani jest Niemką?
— Mój tatuś był Niemcem.
Klozetowe urządzenie przeistaczało się pod jednym oknem w wyłożoną poduszkami sypialnię, pod drugim w ambulatorium chirurgiczne. Stały tam w szklannej szafce rozmaite szprycki. Nad nimi, niby czerwony znak zapytania, wyginał się na ścianie gumowy zwój hegara.
Pani Knote zaprosiła Tadeusza do nyży. Kołdra wysoko zaścielonego łóżka kokieteryjnym odchyleniem zdawała się nęcić do snu. W popękanym piecu trzaskał szybki ogień chwiejąc rózgą promieni na podłodze.
Tadeusz, mimo że mu to przyszło bardzo trudno, przywlókł krzesło aż pod okno, żeby zobaczyć widok.
Nie zasnąłby inaczej.
Pani Knote wydała nagły okrzyk.
— Co się stało? — spytał nie odrywając spojrzenia od ściany przeciwległej, oddalonej nie więcej, niż na łokieć.
— Nic — odpowiedziała Knote. Teraz — miała pewność. Wszyscy zbrodniarze oglądają zawsze swoje drogi odwrotu.
— Cóż to za diabelska ściana tak się tu blisko rozsiadła?
— Bynajmniej nie diabelska. To tylko tylna Ściana Rady Kopalń i Hut.
Pani Knote wycofała się do pracowienki. Czy można opanować tysiąc myśli na raz? Przez te myśli przeświecał jednak w głębi mały, skromny obraz: jak taka sobie Knote przykłada rękę dyrektorską, z sygnetem szlacheckiego pochodzenia, do bezbronnej, pracującej piersi i oświadcza: jest u mnie on i jego bomba...
Wtedy dyrektor podejdzie do niej i bez jednego słowa pocałuje ją w rękę, jak matkę. On, dyrektor, który rządzi tyloma zakładami i tyle ma z tym zmartwień. Ustami jego wszystkie te zakłady pocałują ją w rękę. A potem pójdzie dyrektor przed tego swego przeklętego Coeura i tak wysoką kartę rzuci na stół?!
Jakże to dziś inaczej szła robota?! Już szczegółowo zapędzlowała młodą sztygarkę z „Paryża“, już zadała drugiej chininę z gorącymi kąpielami — ile tylko wytrzymać można, moja pani — już Felce Domagało założyła czarodziejską gumkę, po której przyjdzie poronienie jak mur.
Woda, dla niepoznaki odgłosów płynie z kranu, rozkładają się przed tobą te młode ludzkie żaby i składają, a ty lecisz myślą zabłąkaną w swą coraz lepszą przyszłość.
Przypatrzyła się jeszcze gościowi swemu przez dziurkę od klucza: siedział na łóżku. Pisał przy świecy, w wytarganej, zbójeckiej koszuli. Odegrzała mu wczorajszych zrazów z tureckim pieprzem i przyniosła z szafy koszulę nocną swego dyrektora.
Miała ich kilka u siebie, od wypadku, gdyby się kiedyś jakoś zapóźnili we dwoje...
Tadeusz spytał, czy to męża?
Wątpliwi ludzie zawsze będą mieli taki węch...
Odpowiedziała prawdę, że jest wdową. Mąż, Niemiec tutejszy, umarł w pierwszym roku wojny — jako nigdy nieodżałowany człowiek.
— A widzi pani — chrząknął Tadeusz i jeszcze raz przemruczał sobie list do ojca:

Skutki wiecu wysoce opłakane. Musiałem się bić bardzo zażarcie i mimo wszystko okradziono mnie. Twoi kochani stronnicy. Teraz z połamanymi bokami leżę w wilgotnej konurze, otoczony podejrzanym miłosierdziem. Opiekunka moja chodzi na palcach i uśmiecha się jak bydlę.

Piszę przy świecy. To nie ważne.
Za ścianą warczy motor, puszczają śmigę pokazu lotniczego i odkręcają solidnie wszystko, coś wczoraj na wiecu zakręcił. Bądź spokojny, na urzędowych Twoich cymbałów nie liczę areale.

Wystraszone osły. Może zechcesz jeszcze raz pomyśleć: King of England czeka!!!...
Zalepił kopertą, poprosił Knote, by nadała poleconym i zdmuchnąwszy świecę odwrócił się do ściany.

List. Dowód pisemny! Z listem tym weszła w panią Knote pewność, że Zagłębie lada dzień wybuchnie. List ten otworzy dzisiaj pan dyrektor. Dziś wieczorem. Do tego czasu nikomu ani słowa.
Jedno tylko jeszcze gruntowniejsze sprawdzenie położenia: gdyby przewąchać sprawę u Supernaka?! Supernak wiedział zawsze wszystko, zamówkę miała jedyną w wypożyczonej Supernakom maszynie do szycia.
Myśl o maszynie była drugim dowodem, że Zagłębie stoi nad przepaścią. Ponowne zwiastowanie, od którego pani Knote chwyciła się za serce: w poprzedniej rewolucji tak samo przecie straciła maszynę. Tak samo pożyczyli od niej, potem gdzieś uciekli i musiało się po kościach rozejść.
Prędko, szpryce do szafki, biały fartuch na kołek, list Mieniewskiego za staniczek na piersi, całe mieszkanie na klucz.
W samych drzwiach spotkała się z Kozą. Oko w oko. Dom Ludowy nie miał widać czystego sumienia, gdy już węszył.
Uśmiechnęli się do siebie krzywymi twarzami i cóż jeszcze? Wiedziała, że miał pełne usta różnych pytań. Niech próbuje. Nie był dla niej poważną figurą ten cały sekretarz. Mało to dziewcząt zepsuł, mało to płukała po nim i gumek zakładała?!
Koza zapytał nagle, czy syn leadera nie wspominał, przypadkiem, o zegarku?
— O zegarku? — Knote roześmiała się udatnie. Nic jej nie było wiadome o żadnych zegarkach.
Minęli elektryczną lampę Rady Kopalń i Hut, pod którą ustawiony w podwórzu aeroplan warczał okazowo przed nielicznymi widzami.
— Pani się śmieje — Koza wziął ją mocno pod rękę i posunął aż na brzeg chodnika — a tu nie ma nic śmiesznego. Lepiej by było, żebyśmy się razem trzymali. Wie pani?!
Wzruszyła ramionami. Ponieważ stali już przed apteką, więc ostatecznie rzekła:
— Aptekarz kręci swoje, żyd w owocarni swoje, a ta lokomotywa za hutą znowu swoje. Tyle wiem, co i każdy.
Jemu miała powiedzieć, takiemu smarkaczowi?
Wstąpiła do apteki po talk i tym sposobem Koza został na dziś spławiony. Z apteki, prosto przed siebie, nieprzerwanym władztwem dyrektora Kostrynia. Od tego muru ciemnego, od lamp wysokich w kurzu promieniujących, od stuku ludzi, co się wędzą za szklanną łuską huty, do iskier drżących pod niebem, łunami przypieczonym wszystko było we władztwie.
Nawet w sobie samej nie śmiała nazwać go imieniem chrzestnym, które brzmiało: Feliks.
Myśl, że wielki dyrektor, choć ciała nikłego, nią właśnie, taką sobie masażystką raczył się zajmować, napełniała panią Knote bezgranicznym uznaniem. Uznaniem, które przechodziło w nieustanny strach. A z tego strachu wynikały wielkie brylantowe litery, piszące jedno słowo w głębi oddanych piersi, cudne słowo: Dyrektor.
Czy nie wstyd z wyrazem takim obnosić się wzdłuż coraz lichszych ruder, po rozjeżdżonym błocie?
Za ostatnią budowlą Osady leciała w noc pustka przeogromna, miękka od sadzy i wilgoci, wstrząsana twardym stukotem tysiąca różnych maszyn.
Do Szymczyków, przy których mieszkały Supernaki, trzeba było przejść po wielu kładkach, nad smrodliwymi stawami, co je aż tu huta spod siebie wypuszczała.
Szymczyki przyjęli ją uczciwie. Stary był palaczem w kotłowni na „Erazmie“, człowiek cichy i słaby. Wiedział, że co się koło Zarządu i Dyrekcji obraca, to jest władza. Takim ludziom bez ogródek wszelkich oddawał cześć jak sakramentom.
Co żywo podkręcili knot w lampce, Szymczykowa zaraz do miotły. Szymczyk wytarł stołek i uroczyście postawił na środku izby obrzękłymi palcami. Od zbytniego ognia pieców wciąż mu wodą napływały.
Knote, mocno usiadłszy, kilka chwal syciła się w milczeniu popłochem gospodarzy.
Biedę tu mieli teraz, że kto zna tę biedę, to ją przeziera do cna. Parę desek i parę cieniów na krzyż, to ich meble. Nad kominem kilka garnuszków, które świecą suchością z długiego odpoczynku.
Pani Knote, gdy się już wobec jej powagi dosyć milczenia najedli, zaczęła sama od wychowawczej troski, to jest od syna. Cóż ten syn? Sprawy takie wie się w Zagłębiu, jedni o drugich wszystkie. Szymczykom dzieci umierały jak muchy, ten jeden chłopak został, ale nie mógł do swego fachu trafić. Prosił się do warsztatów, wzięli go do murarki.
— Moja pani — jęczała spod pieca Szymczykowa — na taki czas przychodzi chłopczyna co dzień, z rozmarzłymi nogami, z zapuchniętymi rękami. To przecie małoletnie jeszcze.
Pani Knote nie odpowiedziała i na tym urwał się początek bytności.
Nic nie można było wyczytać z Szymczyka. Miał twarz jak jeden kłak, chłopisko zarośnięte, zwichrzone, kostropate. Tak się bał, tak się ciężko z sobą nosił, tak mu grało w wysuszonych płucach i wnętrznościach!
Za oknami jęczał czarny przeciąg, przez ścianę darły się okrutnie dzieci, obluzowany oddech starego palacza przechodził jękliwie, że naraz wszyscy troje przycichli w izbie.
Zadrapało do drzwi, wcisnął się malutki brudny piesek. Poszedł sobie dokoła, obwąchał stare graty i siadł grzecznie pod piecem.
— Buruś — rzekła pojednawczo pani Szymczykowa.
— Wasz? — westchnęła Knote.
— Gdzie tam nasz. Supernaków.
— A cóż wiecie o strejku? — spytała nagle pani Knote. Można by powiedzieć, że się w izbie jasno zrobiło od tego zapytania.
Palacz pochował oczy w kłakach rosochatej twarzy i świszcząc rozdętymi płucami wystąpił na środek lepiska:
— Pracy chcemy, moja pani Knote. — Na dowód czego okazał ręce poranione, kosmate, z końcami palców wodą nabranymi, jak zgniłe agresty.
— No — Knote mocno strzeliła językiem — a coście wczoraj słyszeli na wiecu?
— Na wiecu?! — Wydawszy ten okrzyk Szymczykowa cicho zapłakała. Skąd weźmie człowiek sił do takiej rozmowy, gdy z pożyczką zalega? Pożyczyli przecie u tej Knote — kiedy — a jeszcze nie oddali!
Szymczyk ruszył znowu spod ściany, znów pod światło z twarzą żałosną, zaciśniętą.
— Wczoraj? Wszystkiego, że siedzieli w słońcu, pod laskiem nad wodą. Tam sobie oddech chłodził, tyle było, nic więcej, na wiecu zaś nie byli.
Knote stała na środku — czarny nieporuszony posąg. Naprzeciw niej drżał Szymczyk i kłamał w żywe oczy: za robotniczą prawdę, nigdy nie sprzedaną, swoją i Supernaka, i Dusia, i wszystkich ugniecionych towarzyszów stąd aż po wszystkie krańce.
Nie dogadali się w tej sprawie. Jakoś inaczej trzeba było kluczyć koło takich chamów, ale na to nie starczyło pani Knote serca. Dopiero gdy wspomniała o procentach, z którymi bezwstydnie zalegają, każdy się znalazł na własnym podwórku.
Nie mieli z czego oddać. Na dowód Szymczykowa ręce Knote ucałowała prędko, mokro, z zupełną szczerością.
— To ci dopiero nędza. — Tymi słowy zakończyła tu swą bytność pani Knote i przez sień wstąpiła do Supernaków.
Supernaka nie było. Można wszystko, jeżeli co nowego jest, wypompować z żony! Pod obrazami przy łóżku piętrzyła się aż do poduszek góra kapuścianych głów. Nad tą górą skrzypiącą białym ścisłym liściem, płonęły oczy Supernaczki, czarne, bystre, zda się aż dosłyszalne, tak niezmiernie gorące.
— Czy się nie mylę — zaczęła Knote tutejszą swą bytność — chyba na szkielet pani wyschła?
Supernakowa wyciągnąwszy ręce nad kapustą poświadczyła chudymi ramionami.
— I to przy takim bogactwie! — Knote zawsze bez ogródek oskarżała starego Supernaka przed żoną o skąpstwo. — Chyba już panią, czwartą, na tamten świat wyprawia! A dwa pokoje ma z łaski kopalni, gdy ludzie duszą się w jednym po dwadzieścioro. Niech no otworzy tę swoją drugą izbę, ileż tam kryje wszelakich pięknych mebli! Umierasz pani przez to!...
Chora nic.
— Umierasz pani przez bogactwo i przez fałszywe leczenie.
Wiadomym było, że portierka leczy się u nowego księdza. Wyklętego. U tego Kani. Na Zielonem i wszędzie przepadały za nim kobiety. Ziół zadawał portierce różnych i huśtanie na huśtawce, żeby płuca wietrzyć.
— Cóż pani ma z huśtania? Wymioty i nic więcej.
— Ma, co ma — odezwał się dziewczęcy głos zza szafy.
Lokatorka Supernaków, Lenora. Pani Knote dawno sobie łamała głowę, czym się to działo, że taki koń-dziewczyna nigdy jeszcze nie była w pracowience z „kobiecą dyskrecją1“.
Ale co? Zamiast podejść te baby i wyciągnąć z nich wszystko, co się w burzliwym czasie między ludźmi gotuje, pani Knote narzuciła się niepotrzebnie na księdza: spiskują tu z nim! Na dowód czego ukazała druty przez sufit wyciągnięte i zakręcone. Druty radia. Po co takim ludziom, kto to płaci?! Czego się z takich słuchów dowiadują?!
Naskoczyła na księdza, baby zamurowało, wtedy oblana nagłą „szewską“ pasją zażądała nareszcie swej maszyny do szycia.
— Oddajcie mi maszynę, po tom przyszła i możecie pozdychać.
Maszyna spod obrazów znalazła się na stole. Zaglądnęły z Leonorą do czółenka, dla sprawdzenia pokręciły korbą.
Niklowane kółeczko mieni się białością, portierka płacze, że jej ostatnie życie zabierają z maszyną. Wobec czego oświadczyła Knote, że maszynę sprzeda, wyjeżdżać musi, pisał do niej stryjek, odjeżdża stąd daleko do tych, co jej czek i ją.
Nikt nigdzie nie czekał i skąd tam jaki stryjek i dokądżeby jechać, ale z dobroci serca kłamstwo Knote poniosło, przez litość dla chorej, żeby wiedzieli, czuli i umajone mieli te swoje ciężkie łzy. Więc niech Lenora pomoże teraz odnieść maszynę.
Na powrotnej drodze gadały tylko o Supernaczce, która całą duszą wisiała na maszynie. W lecie tak się jej rozszerzyła klientela, że miała wcale niezłe zarobki. Stary wyjechał, stróżować na galmanach, wszędzie było czysto zamiecione, dzieci pięknie obszyte. Ale wrócił i powiada: możesz szyć, to możesz robić. Zagnał ją do kamieniołomów, żeby ją wpisać zaraz do Kasy Chorych. I wpisał, aby nie umierała darmo.
Nie takie rzeczy widziała i słyszała tutaj Knote, nie to było korzyścią. Gdy weszły do mieszkania i już maszynę postawiły, a Knote drzwi otwarła do nyży, gdzie leżał ów Mieniewski... Lenora jak nie wrzaśnie!
— Skąd go znasz?!
— Ja go znam?
— Skąd go znasz?
— Wcale nie znam. Śmieje się, że go tak murarze urządzili.
— Skąd wiesz, że murarze?
— A bo kto?
— Znałaś go?
— Może znałam?
— No, to znałaś? — Kolana ugięły się pod panią Knote. Wiadomo, że Lenora była szlaja. Ale kiedyż to się poznali ci dwoje? Syn leadera i taka oto dziewka? Chyba znali się dawniej? I nikt o tym nie wiedział?
Do kłębka nowa nić....
Rozstały się najgrzeczniej, — mieszkanko zamknąć i, długi mur huty minąwszy, z czymże podejść pod bramę dyrektorskiego domu? Siedem okien pierwszego piętra świeciło w złotym szeregu. Story pospuszczane. Trzy okna salon, dwa jadalnia.
Na ów widok doznawała Knote zawsze uczucia wody w uszach.
Przed samymi drzwiami napełniło panią Knote jeszcze większe uczucie modlitwy. Żyła przecie z tym człowiekiem, żonę jego i córkę masowała, ciało całej rodziny szło co dzień przez jej ręce. A gdy trzeba zadzwonić, w dołku ściska i ssie... Zadzwoniła. Przez całe schody, na czerwonym dywanie, wciąż uczucie modlitwy. Na piętrze, przed szklannymi drzwiami zaczynała się niepewność. Jak przyjmą, co powiedzą?!
Ten zapach przedpokoju! Perfumy, futra i salonowa politura. Jak gdyby elektryczność nawet miała tu swój zapach.
Pani Knote złożyła chustkę na krzesełku, powiedziała staremu służącemu: „Dziękuję bardzo“. Uniżonym spojrzeniem powitała wiszące na szaragach okrycia. Zawczasu, w przedpokoju jeszcze, przybrała drobny, cichy krok wiewiórki. Kroczkiem tym weszła do oświetlonego suto stołowego. Tu musiała odetchnąć.
Z wrażenia.
Nie zdążyła przymknąć powiek, gdy z salonu pan dyrektor Erazma i Katarzyny, Feliks Kostryń, przeliczył głosem, od którego zawsze dostawała wypieków:
Raz, dwa, trzy, cztery.
Zaczęła się muzyka.
Był to przecie dzień kwartetu, poniedziałek, co tydzień, najszczęśliwszy wieczór w zobopólnym stosunku. Pani Knote wyprosiła sobie u swego dyrektora, że „muzykalny“ wieczór spędza razem w mieszkaniu i pod pozorem pomocy do kolacji napawa się graniem.
Chwile te zaliczała do szczęśliwych. Przez jej ręce szły wtedy cała zastawa, serwis, srebro, piękne, wysokie kryształy. Rządziła całym domem, gdyż żonie, Stanisławie (o żonie dyrektora mogła dowoli myśleć po imieniu), nigdy się nie chciało.
Jeden oddałby duszę, gdy drugi palcem kiwnąć nie chce....
Rządziła po cichutku tym ogromnym dostatkiem i czuła się serdecznie „siostrą żony swego męża“.
Nakrywszy do stołu, mogła stanąć na ulubionym miejscu, między salonem a jadalnią. Plecami uważała jeszcze niejako na stołowy, a pełną, szczerą piersią „do łez“ słuchała muzyki.
W obliczu tej muzyki topniało wszystko, co ludzie wszędzie mówili na dyrektora Kostrynia. Mówili — ścierwo, Świnia, drań — bo go nigdy nie widzieli przy graniu. Trzymał głowę przytuloną do skrzypiec jak dziecko do łona. Łysina dymkiem rzadkich włosów zaciągnięta błyszczała mu wesoło, wielkie, czerwone uszy aż drżały z zajadłej ciekawości.
Zielone, wypukłe źrenice stały „całe“ w nutach. Widok tych źrenic utwierdzał w pani Knote przeświadczenie o dobroci dyrektora.
Jakież to porównanie z panem Coeurem? Żadnego porównania. Na sam widok Coeura czuła się pani Knote nie kochanką, metresą, czy chociażby zabawką, lecz zranioną matką swego dyrektora. Tyle Francuz wyrządzał tu krzywdy.
Lepiej nie myśleć teraz o tych wszystkich wstydach...
Dyrektor Feliks Kostryń wystawiał koniec języka przy muzyce, ślizgał się palcami po strunach przemyślnie, giemzowym bucikiem bił takt o posadzkę jak do tańca. Grał takim sercem, aż mu nogawka dygotała nad jedwabną skarpetką.
Coeur siedział nieruchomo. Skąd mu się brały białe połyskliwe piętna na czole i brunatnych policzkach? Ciemny był przecie, a błyszczał jak metalowa mutra, oczy czarne patrzyły nieruchomą iskrą. Wszyscy widzieli, że Coeur jest niby Francuz, ale inni mówili, że Holender i Niemiec, że jest z wysp dalekich, diabelski dyrektor kapitału.
Przez krótkie krucze włosy miał wytyczony rozdział, prostą, białą linijką, od widoku której krzyczeć się nagle zachciewało człowiekowi ze strachu.
Czemu?
Pani Knote wolała nie patrzeć i choć to był wielki bezpłatny zaszczyt sycić oczy widokiem możnego człowieka, spozierała na starego zawiadowcę „Erazma“, czy też na pana Stypka, donajętego dla wiolonczeli z miasta.
Biedni ludzie zawsze zostaną sercu człowieka bliżsi.
W instrumentach zaczął się skrzekliwy pośpiech. Czuły, zniecierpliwiony, jakby głos mordowanej świnki. Pani Knote wyrozumiała z lego, że muzyka dobiega już kresu. Skończyli.
Do salonu wtargnęły obie panie. Stanisława, żona, i córka, panna Zuzanna. Zuzannie można było przydomka panieńskiego „śmiało“ nie żałować...
Jasne, świeże, rozdźwiękłe brelokami nie potrzebowały, oczywiście, zwracać uwagi po drodze na tak nieznaczny szczegół jak domowa masażystka, przytulona do otwartych drzwi salonu.
Patrzyła pilnie na dyrektora Coeura: powstał, powitał się równiutko z matką, z córką. Uśmiechnął się swoim strasznym uśmiechem... Rozsuwanym bezgłośnie, jak na gumowych sprzączkach.
Co obie panie mówiły nie wiadomo, ale jak zwykle we wzorowym świecie, ubiła się z wszystkiego — niby wysoka, głośna, niewidoczna pianka!
Wtedy to dyrektor Kostryń postanowił napić się sodowej wody i wtedy pani Knote podając syfon na małej srebrnej tacy rzekła wtajemniczone słowo!
— Ważne...
Kostryń przymrużył oczy i westchnął:
— Co takiego?
Gwizdnął cichutko, poszli korytarzem do dyrektorskiego gabinetu, któremu w wezbranej piersi niosła pani Knote może ocalenie, uspokojenie, zawsze jak najwięcej serca!
Jeżeli, w korytarzu czy w salonie pachniało wielkim światem, jeżeli na czerwonym dywanie schodów słyszała pani Knote w sobie jedno słowo, „modlitwa“, to o całym urządzeniu gabinetu myślała w jednym tylko wyrażeniu: sprawiedliwość.
Wszystkiego tutaj przedziwnie wypadało po dwa: dwa okna, dwa ogromne fotele, dwa kandelabry elektryczne, dwie szafy notarialne. Tylko biurko było jedno, z ciemnego drzewa, „dyrektorskie“ na tle myśliwskiego koloru tapety i mebli
— Ty wiesz, panie dyrektorze — rzekła Knote na środku gabinetu.
— Nic nie wiem, moja złota — odpowiedział dyrektor. Wciąż jeszcze trzymał głowę, niby do skrzypiec, przytuloną do niewidzialnego łona.
Pani Knote opowiadała z żarem wszystko po kolei, łącznie aż do wizyty u Szymczyka, palacza, który na pewno wtyka swoje palce do sprawy strejku.
Od masażu Drążkowej, zjawienia się nagłego sobowtóra, czyli Mieniewskiego, syna, który ma z sobą co, jeżeli nie bomby?! W dwóch oszukańczych garnkach? Przejęła list, jest teraz za stanikiem na piersiach. Mieniewskiego zamknęła w pracowience. Leży, mocno pobity po wiecu ojca. Plączą się w tym także i dziewczyny...
Dyrektor wahał się na giemzowych kapkach. Przełykał dziwne wiadomości, po czym jakby mu znów z żołądka do ust powracały. Żuł. Pomagał mu w tym język, którego pełno było po jednej, to znów po drugiej stronie szczęki.
Masażystka opowiedziała wszystko najdokładniej raz jeszcze. Nie słuchał, a wciąż wypytywał. Już miała po raz trzeci wszystko opowiedzieć, gdy dyrektor wykrzyknął cicho, tylko on umiał tak cicho, przejmująco krzyczeć:
— Żyć mi nie dajecie! Nie dajecie mi żyć!... — Ciurki płaczebne szły mu z oczu. Powtarzał, swoje smutne słowa bynajmniej nie do Knote. Jakby mówił do okna, przez powietrze, przed siebie do głuchych wstrząsów przylegającej huty.
Zbliżył się, uczuła woń eukaliptusowych cukierków, które ssał przy muzyce, by nie palić.
— Więc jeszcze nie wiesz — powiedział żałośnie — że o tych rzeczach nie mówię przy muzyce?! Pogadamy jutro w biurze. Prawda?
— O której godzinie, panie dyrektorze?
Jak gdyby przypominając sobie nagle coś całkiem innego, poklepał ją po twarzy, piersiach, biodrach. Niczego nie bała się, jak niespodzianych pieszczot.
Patrząc pilnie w oczy dotykał z wierzchu jej policzków. I odskakiwał od nich poduszkami palców, ni to od zbyt gorącej wody.
Knote stała, przerażona.
— Więc jeszcze nie wiesz? Jeszcze? — Nagle, z obu stron, obiema dłońmi, sztywnymi, jak packi, uderzył po twarzy z całej siły.
Zapłakała.
Chwyciwszy końcami palców za końce małych uszu, cedząc przez zęby — jutro o dziewiątej w hucie — jął prowadzić jej głowę dookoła. Gabinet wirował coraz prędzej w oczach pani Knote, zachwiała się na nogach.
Puścił nareszcie jej uszy.
— Ja się staram, panie dyrektorze — płakała Knote — ja się staram.
Nie słuchał. Siedział przy biurku i skrzętnie notował.
Zdawało się pani Knote, mimo iż przedtem lubił ją czasem bić w pieszczocie, że teraz głowa jej pęka, a serce wszystkie węże świata rozerwały.
Nie patrzył na nią.
Podeszła do biurka, ostrożnie ucałowała rękę z sygnetem pochodzenia i kroczkami wiewiórki wyszła prędko przez pachnący korytarz.
Dokąd? Na miasto, na powietrze. By ochłodzić policzki i żeby łzy nie kapały na czerwony dywan.
Lepiej w błoto.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.