Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wód czego okazał ręce poranione, kosmate, z końcami palców wodą nabranymi, jak zgniłe agresty.
— No — Knote mocno strzeliła językiem — a coście wczoraj słyszeli na wiecu?
— Na wiecu?! — Wydawszy ten okrzyk Szymczykowa cicho zapłakała. Skąd weźmie człowiek sił do takiej rozmowy, gdy z pożyczką zalega? Pożyczyli przecie u tej Knote — kiedy — a jeszcze nie oddali!
Szymczyk ruszył znowu spod ściany, znów pod światło z twarzą żałosną, zaciśniętą.
— Wczoraj? Wszystkiego, że siedzieli w słońcu, pod laskiem nad wodą. Tam sobie oddech chłodził, tyle było, nic więcej, na wiecu zaś nie byli.
Knote stała na środku — czarny nieporuszony posąg. Naprzeciw niej drżał Szymczyk i kłamał w żywe oczy: za robotniczą prawdę, nigdy nie sprzedaną, swoją i Supernaka, i Dusia, i wszystkich ugniecionych towarzyszów stąd aż po wszystkie krańce.
Nie dogadali się w tej sprawie. Jakoś inaczej trzeba było kluczyć koło takich chamów, ale na to nie starczyło pani Knote serca. Dopiero gdy wspomniała o procentach, z którymi bezwstydnie zalegają, każdy się znalazł na własnym podwórku.
Nie mieli z czego oddać. Na dowód Szymczykowa ręce Knote ucałowała prędko, mokro, z zupełną szczerością.
— To ci dopiero nędza. — Tymi słowy zakończyła tu swą bytność pani Knote i przez sień wstąpiła do Supernaków.
Supernaka nie było. Można wszystko, jeżeli co nowego jest, wypompować z żony! Pod obrazami przy