Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łóżku piętrzyła się aż do poduszek góra kapuścianych głów. Nad tą górą skrzypiącą białym ścisłym liściem, płonęły oczy Supernaczki, czarne, bystre, zda się aż dosłyszalne, tak niezmiernie gorące.
— Czy się nie mylę — zaczęła Knote tutejszą swą bytność — chyba na szkielet pani wyschła?
Supernakowa wyciągnąwszy ręce nad kapustą poświadczyła chudymi ramionami.
— I to przy takim bogactwie! — Knote zawsze bez ogródek oskarżała starego Supernaka przed żoną o skąpstwo. — Chyba już panią, czwartą, na tamten świat wyprawia! A dwa pokoje ma z łaski kopalni, gdy ludzie duszą się w jednym po dwadzieścioro. Niech no otworzy tę swoją drugą izbę, ileż tam kryje wszelakich pięknych mebli! Umierasz pani przez to!...
Chora nic.
— Umierasz pani przez bogactwo i przez fałszywe leczenie.
Wiadomym było, że portierka leczy się u nowego księdza. Wyklętego. U tego Kani. Na Zielonem i wszędzie przepadały za nim kobiety. Ziół zadawał portierce różnych i huśtanie na huśtawce, żeby płuca wietrzyć.
— Cóż pani ma z huśtania? Wymioty i nic więcej.
— Ma, co ma — odezwał się dziewczęcy głos zza szafy.
Lokatorka Supernaków, Lenora. Pani Knote dawno sobie łamała głowę, czym się to działo, że taki koń-dziewczyna nigdy jeszcze nie była w pracowience z „kobiecą dyskrecją1“.
Ale co? Zamiast podejść te baby i wyciągnąć