Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ale nie mógł do swego fachu trafić. Prosił się do warsztatów, wzięli go do murarki.
— Moja pani — jęczała spod pieca Szymczykowa — na taki czas przychodzi chłopczyna co dzień, z rozmarzłymi nogami, z zapuchniętymi rękami. To przecie małoletnie jeszcze.
Pani Knote nie odpowiedziała i na tym urwał się początek bytności.
Nic nie można było wyczytać z Szymczyka. Miał twarz jak jeden kłak, chłopisko zarośnięte, zwichrzone, kostropate. Tak się bał, tak się ciężko z sobą nosił, tak mu grało w wysuszonych płucach i wnętrznościach!
Za oknami jęczał czarny przeciąg, przez ścianę darły się okrutnie dzieci, obluzowany oddech starego palacza przechodził jękliwie, że naraz wszyscy troje przycichli w izbie.
Zadrapało do drzwi, wcisnął się malutki brudny piesek. Poszedł sobie dokoła, obwąchał stare graty i siadł grzecznie pod piecem.
— Buruś — rzekła pojednawczo pani Szymczykowa.
— Wasz? — westchnęła Knote.
— Gdzie tam nasz. Supernaków.
— A cóż wiecie o strejku? — spytała nagle pani Knote. Można by powiedzieć, że się w izbie jasno zrobiło od tego zapytania.
Palacz pochował oczy w kłakach rosochatej twarzy i świszcząc rozdętymi płucami wystąpił na środek lepiska:
— Pracy chcemy, moja pani Knote. — Na do-