Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czy nie wstyd z wyrazem takim obnosić się wzdłuż coraz lichszych ruder, po rozjeżdżonym błocie?
Za ostatnią budowlą Osady leciała w noc pustka przeogromna, miękka od sadzy i wilgoci, wstrząsana twardym stukotem tysiąca różnych maszyn.
Do Szymczyków, przy których mieszkały Supernaki, trzeba było przejść po wielu kładkach, nad smrodliwymi stawami, co je aż tu huta spod siebie wypuszczała.
Szymczyki przyjęli ją uczciwie. Stary był palaczem w kotłowni na „Erazmie“, człowiek cichy i słaby. Wiedział, że co się koło Zarządu i Dyrekcji obraca, to jest władza. Takim ludziom bez ogródek wszelkich oddawał cześć jak sakramentom.
Co żywo podkręcili knot w lampce, Szymczykowa zaraz do miotły. Szymczyk wytarł stołek i uroczyście postawił na środku izby obrzękłymi palcami. Od zbytniego ognia pieców wciąż mu wodą napływały.
Knote, mocno usiadłszy, kilka chwal syciła się w milczeniu popłochem gospodarzy.
Biedę tu mieli teraz, że kto zna tę biedę, to ją przeziera do cna. Parę desek i parę cieniów na krzyż, to ich meble. Nad kominem kilka garnuszków, które świecą suchością z długiego odpoczynku.
Pani Knote, gdy się już wobec jej powagi dosyć milczenia najedli, zaczęła sama od wychowawczej troski, to jest od syna. Cóż ten syn? Sprawy takie wie się w Zagłębiu, jedni o drugich wszystkie. Szymczykom dzieci umierały jak muchy, ten jeden chłopak został,